Eryk MISTEWICZ: Tylko prawda jest ważna

Tylko prawda jest ważna

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Wśród argumentów obu stron wymieszane zostały mądre i prawdziwe z głupimi, acz poruszającymi. W informacyjnej wojnie nastąpiła utrata zaufania. Prawda stała się wartością deficytową. Zniknęła wspólnota, jakkolwiek chroma by ona nie była — pisze Eryk MISTEWICZ

.Skąd ta cisza? Dlaczego milczycie? Dlaczego nie zaprezentujecie swojego stanowiska? No, już, szybko, ludzie czekają, musicie! — słychać zewsząd.

A więc od początku. Kto mógłby napisać mądre słowa dla oczekujących na nie ludzi — słowa prawdziwe, głęboko prawdziwe, uczciwe i obiektywne do granic, bez reszty (a tylko takie słowa miałyby sens)?

Nie ma dziś problemu z informacją, jest problem z prawdą

.Nie ma problemu z informacją, zalewa nas ona bowiem zewsząd, co czasami wygląda wręcz tak, jakby było więcej tych, którzy mówią i piszą, wklepują treści i uruchamiają spust swoich myśli w stacjach radiowych i telewizyjnych, niż tych, którzy ich odbierają.

Każdy i na każdy temat wyraża swoje zdanie.

Splątują się ze sobą słowa, opinie, emocje, poglądy, fakty dobierane dowolnie, aby udowodnić taką lub inną tezę.

Gdy każdy mówi, nikt już nikogo nie słucha.

Gdy każdy mówi, nie ponosząc za swoje słowa najmniejszej nawet odpowiedzialności, wówczas też wszystko da się udowodnić. Wszystko da się powiedzieć, gdy życie słów wypowiadanych w przestrzeni publicznej trwa godzinę, dwie, co najwyżej trzy.

Zresztą, słowa tym dłużej dziś żyją, im bardziej są koślawe, im bardziej wykoślawiają rzeczywistość, gdy wymagają zdecydowanej reakcji, odniesienia się do nich innych, gdy wymagają oprotestowania.

Im gorsze słowa, kłamliwe, haniebne, tym szybciej przekazywane są dalej, do większej grupy ludzi docierają, tym dłużej żyją.

Szybko dojdziemy w ten sposób do „przemocy symbolicznej” i prac Pierre’a Bourdieu.

Kryzys informacyjny wspólnoty

.W czasie kryzysu informacyjnego, z jakim w tych dniach i tygodniach mamy do czynienia (poza kryzysem prawa, mediów, kryzysem sceny publicznej, kryzysem poczucia przyzwoitości, kryzysem przywództwa, kryzysem instrumentów państwa mamy bowiem moim zdaniem także kryzys informacyjny), właśnie ta kwestia: prawdy, zobiektywizowanej informacji, wychodzi na plan pierwszy.

Oczywiście prawdy zobiektywizowanej nie ma. Są oceny posiłkujące się takim lub innym arsenałem argumentów, dobranych, aby udowodnić taką czy inną tezę. Są fakty, które przerzuca się dowolnie, z prawa do lewa tak, aby pasowały do z góry przedstawianego obrazu świata. Jedne pomijane, inne nadto eksponowane, przerysowywane wręcz. Podporządkowywane jednej, wyrazistej – nie ważne czy prawdziwej – tezie.

Jest jednak – albo być powinna – etyka badacza (także etyka dziennikarza), który nie pozwala na mijanie się z prawdą i dowolne żonglowanie faktami. Jest odpowiedzialność nadawcy, odpowiedzialność etyczna bardziej niż prawna za słowo wprowadzane do przestrzeni publicznej.

A to przecież słowo wyprowadza ludzi na ulice lub zatrzymuje ich w domach; słowo każe nam boczyć się jeden na drugiego, szykować stosy i szubienice (na razie tylko w internecie) lub śpiewać nabożne pieśni. Informacja może transformować ludzi i rzeczywistość, być paliwem lub iskrą. W oparciu o jakie przesłanki…? I od kogo pochodząca informacja?

Uwierzyć w informacje, przyjąć ją za prawdę można przecież dopiero wówczas, gdy pochodzi z dobrego źródła.

Profesorowie z bejsbolem

.W deficycie prawdy, w natłoku słów, jak nigdy staje dziś pytanie: kto mówi — po prostu i zwyczajnie — prawdę? Kiedy mamy pewność, że ten, kogo zapraszamy na łamy (ale też: do naszego domu, włączając telewizor, radio, wchodząc na stronę internetową), nie nadużywa naszego zaufania? Jaki klucz tu przyjąć?

Czy ten nie odchodzi od prawdy, kto ma tytuł naukowy (im wyższy ten tytuł, tym zapewne mądrzejszy to człowiek)? Niestety, nie. Największe rozczarowania dotyczą ludzi z tytułami profesorskimi. Nieszanujący innych, na bakier z prawdą, kulturą słowa, przyzwoitością stanowią smutny dowód na upadek polskiej nauki. Także na niemożność jej samoregulacji. Tytuł profesora w Polsce zaczął przypominać pieczątkę: „Wszystko mi wolno, idioci!”. Przerażeniem przepełnia zarówno lektura facebookowych wpisów prof. Krystyny Pawłowicz, jak i twitterowych wpisów prof. Joanny Senyszyn. Zastanawiam się, czego uczą naukowcy socjolodzy i politolodzy obrzucający wszystkich wokół kalumniami w zapraszających ich ideowych telewizjach. Im ostrzejszej metafory użyją, im silniej sponiewierają tego, kogo trzeba sponiewierać, tym chętniej będą zapraszani, tym częściej będą występować w imieniu polskiej nauki, a i swojej uczelni, tej kształcącej następne pokolenia tych, dla których są Mistrzami.

To, co boli, to brak najmniejszej reakcji środowiska łączącego rektorów wyższych uczelni, a choćby i rady naukowej takiego czy innego uniwersytetu, którego profesor politologii czy socjologii nazywa tych, których szczerze nienawidzi, bydłem, a która to rada podjęłaby uchwałę o wystąpienie na długą i krętą drogę ku odebraniu tytułu profesorskiego za nieobyczajne zachowanie narażającego na utratę reputacji uczelni i renomy pracownika polskiej nauki.

Nie chodzi nawet o to, czy taki akt byłby formalnie możliwy (byłby jedynie rodzajem aktu obywatelskiego sprzeciwu środowiska naukowego wobec chamstwa w życiu publicznym, prawnie niewiążącym, podobnie jak apele wydziałów prawa w sprawie Trybunału Konstytucyjnego czy wydziałów biologii w sprawie Białowieży), ale o to, że jak się wydaje, świat nauki świadomie akceptuje patologię w swoich szeregach. Im bardziej szalony reprezentant uczelni, im częściej zapraszany do mediów, tym częściej pojawia się nazwa uczelni, a to, szczególnie w czasie rekrutacji, gdy od każdego łba studenckiego uczelnia otrzymuje dotacje, jest niebagatelne. Ważne, że o uczelni mówią, a że przez pryzmat nieszanowania innych ludzi i naruszania elementarnych zasad współżycia społecznego…

Choćby w tych dniach: „PiS jest jak PZPR” — ogłasza profesor prawa z Wrocławia, rekomendowany jako głos rozsądku. Tylko że po tym ogłoszeniu tracą dla mnie wartość jego wywody. Nie jest ważne, czy mianem PZPR, GRU, NKWD, Stasi określa on PiS, czy PO, Nowoczesną, czy ZChN, czy mianem zbrodniarza określa bardziej Tuska, czy Kaczyńskiego. Nie są ważne powody tej oceny. Ważne jest, że profesor wyszedł poza obszar swojej kompetencji, stał się publicystą zaangażowanym, propagandystą, kolejnym gościem z bejsbolem. Nie, nie mam ochoty go czytać, nie interesuje mnie jego naginanie prawdy, wybieranie kamyków do obrazu, którym chce mnie przysypać.

U kogo szukać mądrości i szacunku dla prawdy?

.Jeśli więc nie trop profesorski, to może ten ma rację i w tego należy się wsłuchiwać, kto został uhonorowany tytułami, medalami, doktoratami honoris causa, Medalem Świętego Brata Alberta, Orderem Virtuti Militari, literacką Nike, Nagrodą Polskiej Nauki, zaszczytnym tytułem Człowieka Roku, Dżentelmena Roku…? Może ten, kto należy do Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, Polskiego Towarzystwa Nauk Prawnych, Stowarzyszenia Pro Justicia i Pro Civitas (korekto, nie poprawiaj, „Pro Civitas” jest dla myślących Czytelników, do takich kieruję ten tekst), ma rację…?

Dobrze już, dobrze, jeśli nie tytuły i zaszczyty, to może mądrość i prawda przynależna jest siwym włosom, wiekowi? Może ten ma rację, kto najstarszy? Kto tyle już przeżył, tyle wiedzy posiadł, że teraz, filtrując to, co widzi, słyszy, powie nam, jak jest naprawdę, i nie będzie miał żadnego powodu, aby nadużyć naszego zaufania?

A może ten ma rację, idąc śladami rekomendacji Jamesa Surowieckiego i jego „Mądrości tłumów”, kto ma największą armię followersów, za którym idzie najwięcej ludzi w sieciach społecznościowych? Tłum przecież — to Surowiecki — nie może się mylić?

Niestety, podobnie jak w przypadku tytułów naukowych, tak w przypadku wieku, nagród, liczby obserwujących na portalach społecznościowych — gwarancji mądrości i prawdy nie mamy.

Jeśli zatrzymamy się i pomyślimy, nie będziemy wiedzieli, kto mówi prawdę, a kto z takich czy innych — z reguły tylko sobie znanych powodów — nami manipuluje, dostarczając półprawd, selektywnie wybierając i mieszając fakty, aby „udowodnić, co było do udowodnienia”. Szybko dojdziemy też do kolejnego wniosku: nie wiemy, skąd brać informacje prawdziwe, skąd wiedzieć, co jest prawdą, a co nie.

W świecie bez autorytetów — z elitą, która ilekroć powstawała, była ubijana, stawała się pierwszym celem oprawców, niezależnie od tego, z której strony przychodzili — prawda zaczyna stanowić wartość deficytową.

A czy cokolwiek stałego, stabilnego jesteśmy w stanie jako wspólnota budować bez oparcia tego o prawdę?

Krzyk prowadzący na barykady

.Każdy w tych dniach wykrzyczał już swoją prawdę, a w krzyku tym znajduję mnóstwo interpretacji i opinii, mnóstwo wezwań do działania, nie znajdując właściwie w ogóle faktów.

Co się stało? Co z tego, co się stało, wynika? Jak zmieni się w związku z tym moje życie i życie wokół mnie? Jeśli zmieniają się zasady wspólnoty, to w jaki sposób? Dobrze to czy też źle? Czy zaatakowano zasady wspólnoty, czy też zasady te niniejszym działaniem przywrócono?

Jeśli zaatakowano zasady wspólnoty, to czy są to zasady, o które należy walczyć, bo one ją rzeczywiście konstytuują? A jeśli tak, to jaka powinna to być walka? Z kim? W imię jakich idei? Dlaczego? Czy bowiem jesteśmy pewni, że zostały one naruszone? A jeśli tak, to czy bierzemy w tej walce jeńców, czy też zostawiamy po sobie spaloną ziemię? Czy w walce tej mamy prawo zaatakować nasz kraj, w którym „chwilowe władze” naruszają „zasady ponadczasowe”? Jeśli przegramy, kto zapłacić ma za sankcje wobec kraju? Czy jesteśmy w stanie ponieść takie konsekwencje naszego działania?

A może jest zgoła inaczej? Może działania, o których mówimy, przywracać zaczynają naruszone wcześniej zasady? I może pójść należy jeszcze dalej? W pełni więc zawierzyć sprawy tym, którzy chcą przywrócić zasady podstawowe, naruszone w ostatnich 20 czy 30 latach?

Jeśli naruszono zasady wolności, równości i braterstwa, także sprawiedliwego dostępu do dóbr, zaszczytów, wpływów, władzy i jeśli — jak twierdzą jedni — nastąpiło naruszenie drastyczne zasad współżycia społecznego w trakcie tych dziesięcioleci; jeśli jedna grupa zawłaszczyła wówczas majątek, a inną zapchano bezwartościowymi kuponami Programu Powszechnej Prywatyzacji, to może należy zdecydowanie przywrócić naruszone status quo?

Elżbieta Jaworowicz i jej programy są przecież uczciwe, prawdziwe. Naprawdę są tacy sędziowie, komornicy, są sprzedajni eksperci medycyny i geodeci, rzeczywiście panuje znieczulica — nawet w ośrodkach pomocy społecznej, nawet wśród księży. Szczególnie, gdy państwo jest słabe. Jak daleko jednak możemy posunąć się w budowaniu wszystkiego od początku? Czy jest możliwe budowanie przyszłości bez rozliczenia, uczciwego rozliczenia przeszłości? A jeśli tak, to z jaką siłą powinniśmy działać?

Im większa siła, tym większa powinna być nasza mądrość. Wiemy o tym?

I gdzie będzie w tym prawda?

Nie jesteśmy skazani na brak informacji, lecz na jej natłok

.Oczywiście, dostaniemy słowo prawdy, jeśli tylko zapiszemy się do grupy wyznawców. Wówczas dowiemy się wszystkiego, od A do Z. Będzie to wiedza zborna, spójna, na swój sposób nawet prawdziwa. Trudna do zakwestionowania. Z kolejnymi elementami, które pasują do siebie, wynikają jeden z drugiego, a przede wszystkim są zgodne z tą wizją świata, którą wybraliśmy.

Dowiemy się, że toczy się walka. Świat jest ciągłą walką. To jest wojna. Wojna zasad, cywilizacji i wielkich słów. Od nas tylko zależy, na którą stronę zostanie przeciągnięta lina. Natłok informacji, które dostaniemy, sprawi, że umocnimy się w tym, co widzimy i co odtąd będziemy widzieli wokół mnie. W tym fragmencie świata, który jest światem prawdy, sprawiedliwości i dobra. W odróżnieniu od świata zdrady, zbrodni i sprzeniewierzenia zasadom naszej cywilizacji.

Tylko że wciąż nie jest to prawda, lecz publicystyczna pałka, którą przyjmujemy za dobrą monetę. Wizja koślawa, niepełna, uproszczona do maksimum. Choć – trzeba przyznać – pozwalająca na jako takie zrozumienie zachodzących procesów. Bez szczególnego związku z prawdą.

Szczerze — szkoda mi już czasu na publicystykę zaangażowaną. Już przecież wiem, co sądzi Łukasz Warzecha na temat Hanny Gronkiewicz-Waltz (cokolwiek ona zrobi). Wiem też, jakie jest zdanie Tomasza Lisa na temat Antoniego Macierewicza (także niezależnie od faktów). Może nastąpić już tylko eskalacja opinii i emocji. Rafał Ziemkiewicz wreszcie oznajmi, kim dla niego jest Donald Tusk, a Przemysław Szubartowicz przelicytuje go, określając jeszcze dosadniej Jarosława Kaczyńskiego. W zabawie tej wygra ten, kto pierwszy określi drugą stronę tak, jak druga strona nie była w stanie jeszcze się przemóc, jeszcze miała opory (albo gorszych, mniej odważnych, z większymi oporami działających prawników, przekonujących, że co jak co, ale jednak to słowo, którego chce użyć „publicysta”, nosi znamiona znieważenia).

Tylko że wciąż oddalamy się od prawdy, od tego, co naprawdę się stało, prawdziwej wiedzy, oddając się emocjom i stadnym instynktom.

Dziennikarstwo przestało nieść światło, prawdę i dobro

.Dziś ani obraz jednej stacji telewizyjnej serwującej wieczorne wiadomości, ani drugiej nie oddaje pełni coraz bardziej skomplikowanego otaczającego nas świata. Raczej nawołuje jedynie do poparcia takiej czy innej ułomnej jej wizji. Co gorsza, nawet wypośrodkowanie obydwu wizji, bycie swoistym „informacyjnym symetrystą”, obejrzenie Faktów TVN o 19.00 i zaraz potem Wiadomości TVP o 19.30 również niewiele daje. Daje opinie, k0mentarze, urabianie widzów pod zestaw dobranych w tym celu faktów. Nie daje wiedzy, informacji, nie mówiąc już o poszerzeniu horyzontów, o rozwoju.

W relacjonowaniu walki klanów nie ma miejsca na wyprawy do gwiazd, dylematy biotechnologii i premiery teatralne. Nie ma miejsca na dyskusje o literaturze i sztuce, o sytuacji w Syrii (z relacjami wychodzącymi o wiele dalej poza prymitywne pytanie: „Czy Putin jest zabójcą?”), Jordanii, Wenezueli, Kostaryce, a choćby i Finlandii. Szkoda czasu, gdy celem mediów jest walka o to, kto kogo, czym i dlaczego.

Najbardziej świadomi zdają sobie sprawę z informacyjnego klinczu, informacyjnej pułapki, w którą jako społeczność wpadliśmy. Ale też trudno, aby w swej części społeczmości poddali się, wywiesili białą flagę, zamknęli swoje kanały komunikacji. Co więcej, tego, wydaje się, oczekują od swoich mediów: twardego, zdecydowanego działania, promocji tych wartości, jakie są istotne dla naszej wspólnoty. Przeciwko wspólnocie drugiej, traf chciał, również zamieszkującej nasz fragment planety.

Gdy Tygodnik Powszechny, Dziennik Gazeta Prawna, Gazeta Wyborcza i Newsweek z jednej, w zgodzie i porozumieniu, a Gazeta Polska Codzienna, W Sieci, z drugiej strony doszły do tego, że chętnie rozdawać będą efekty swojej pracy za darmo (darmowe wydania gazet, specjalne darmowe dodatki, udostępnienie płatnych dotąd zasobów w sieci), byle tylko „wstrząsnąć rodakami”, gdy dziennikarze Wprost i Newsweeka z jednej, a Niezależnej i TVP Info z drugiej strony zaczęli wręcz uczestniczyć w ulicznych wiecach (a czasami nawet rozróbach), po raz kolejny w Polsce skończyło się dziennikarstwo.

Dehumanizacja przeciwnika

.W walce, do której jedna i druga strona namawiają swoje media, swoich dziennikarzy, swoich wydawców i swoich redaktorów naczelnych, chodzi dziś o to, aby zejść coraz niżej, zaatakować najmniej świadome umysły najbardziej prymitywnymi sposobami. Do najważniejszych środków przekazu wywindowano dziś więc memy, infografikę (czasami wręcz trafiające na okładki papierowych tytułów prasowych, ale też do wiodących programów telewizyjnych) oraz oddziałujące na „szerokie rzesze” paski telewizji informacyjnych z treścią komunikatów odzieranych z niuansów. Oczekiwana, i przez jednych, i przez drugich, forma komunikatu już wkrótce brzmi więc: „Ten … (tu obraźliwe określenie) i sprzedawczyk (tu nazwisko) zaprzedał się im za judaszowe srebrniki” lub „Polacy za skazaniem (tu nazwisko) na długotrwałe więzienie”.

Nie widzę żadnej różnicy w działaniu mediów jednej, jak i drugiej strony. Obydwie schodzą coraz niżej, do coraz niższej argumentacji, zupełnie abstrahując od prawdy, nie mówiąc o szacunku do innego człowieka jako osoby ludzkiej. Dehumanizacja, odczłowieczenie podmiotu działań umożliwia pozbycie się wszelkich zasad. Tę akurat zasadę opisywało wielu, także, w przejmujący sposób, Tadeusz Różewicz, pisząc o działaniach niemieckich oprawców, pisząc o dehumanizacji ofiar w obozach koncentracyjnych.

Cel nie uświęca środków. Przemoc — instytucjonalna, psychologiczna, wykorzystująca instrumentarium propagandowe — niczego nie buduje.

Ludzie, którzy nie są w stanie znaleźć w sobie siły, aby stanąć w prawdzie, nie są w stanie niczego innym przekazać. Mogą jedynie burzyć, niszczyć, dewastować. W dłuższej perspektywie to droga donikąd.

Prawda, choćby najgorsza, to także odpowiedzialność.

Opcja zero

.Może warto rozważyć, jak zrobił to Józef Piłsudski, opcję zero w ponadnormatywnym wzbogaceniu, ale i w napuszczaniu jednych na drugich?

Przypomnijmy, pisał o tym Wojciech Myślecki na Wszystko co Najważniejsze, ideę Józefa Piłsudskiego, który zaproponował polskiej arystokracji zebranej w Nieświeżu umowę społeczną: nie będziecie prześladowani, nie będą rekwirowane wasze majątki, jeśli odtąd zachowywać się będziecie „korekt”, a wasze dobra zostaną opodatkowane na rzecz budowy Ojczyzny.

Jeśli taki podatek od ponadnormatywnych zasobów zgromadzonych w ciągu dwóch dekad, od 1989 r., jest jedyną szansą na zakończenie polowania na czarownice i wreszcie budowania wspólnie, razem normalnego kraju, może warto podjąć się intelektualnej choćby pracy nad takim projektem?

Być może to naprawdę jedyna szansa, abyśmy się wszyscy nie pozabijali. Kolejna „gruba kreska”, sprawiająca, że do 1 stycznia 2020 roku muszą być osądzone uczciwie wszystkie nieuczciwości, niegodziwości i zbrodnie, z uszanowaniem prawa do obrony, do odwołań od decyzji, uczciwego procesu i poddaniem się egzekucji, choćby i w postaci konfiskaty większej części majątku i owoców zatrutego drzewa.

Alternatywą jest pozabijanie się wzajemne. W obronie tego, co dla nas najświętsze, a de facto w walce, w której nie dysponujemy podstawowymi informacjami albo w której informacje prawdziwe i fałszywe służą udowadnianiu znoszących się tez, w której są już tylko emocje.

Czy czytam wszystko, czy nie czytam niczego, wiem tyle samo

.Pochłaniam zgiełk. Z prawa, z lewa, ogłuszający szum, szczęk oręża.

Kilka tysięcy przepisów i dziesiątki, setki możliwości interpretacji wzajemnie wykluczających się często przepisów, wersje ustaw, które wzajemnie się znoszą, i decyzje, które się zapętlają. Podziały, przechodzące nagle w poprzek dotychczasowych. Biuro Legislacyjne Sejmu, które nie jest w stanie ogarnąć procesu, i konstytucjonaliści, profesorowie prawa, zamieniający się w publicystów, wyprowadzający ludzi na ulice.

Ostatni, który coś mówi, ma wrażenie, że powiedział prawdę.

Jeden nie słucha już drugiego. A emocje jednych i drugich mają udzielić się ich obozom. Mają wyjść na ulice i protestować przeciw tym drugim. Policja — na razie w pełni profesjonalnie — oddziela jednych i drugich. Choć jedni i drudzy liczą na ostre zdjęcia, ostre paski w telewizjach informacyjnych i na coś, co wreszcie przeważy szalę na ich stronę. Choćby była to wojskowa interwencja NATO, Rosji, Niemiec, wojsk Fransa Timmermansa i aniołów, którzy zstąpią na ten łez padół, osiadając celnie po naszej, a nie ich stronie.

To, co słyszymy, nie jest prawdą, ale nie ma to już żadnego znaczenia.

Wśród argumentów obu stron wymieszane zostały mądre i prawdziwe z głupimi, acz poruszającymi. W informacyjnej wojnie każdego z każdym nastąpiła utrata zaufania do każdego.

Zniknęła wspólnota, jakkolwiek chroma by ona nie była.

Nie wyobrażam sobie dziś tekstu, w którym co do faktów w nim przedstawionym (podkreślam: nie ocen, interpretacji w nim zawartych, tez, pomysłów na ubarwienie fraz, lecz podstawowych faktów) zgodziliby się ze sobą Michał Boni i Zdzisław Krasnodębski, Jacek Saryusz-Wolski i Kazimierz Michał Ujazdowski, Piotr Zaremba i Paweł Wroński, by zostać tylko wśród tych inteligentnych i sympatycznych z natury rzeczy osób środka, którzy jeszcze niedawno ze sobą rozmawiali operując tym samym zestawem faktów. Dziś nawet zbiory faktów stają się coraz bardziej rozłączne. Nie są w stanie zgodzić się ani z liczbą sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ani z liczbą kadencji sędziów Sądu Najwyższego, nie mówiąc o faktach dotyczących lat 1980, 1989 czy 1992.

A mówimy o spokojnych wyważonych intelektualistach, co dopiero reszta?

Co jest na końcu?

.Czy dochodzimy do jakiejś głębszej prawdy w wyniku kilku tygodni masowego bębnienia i informacyjnego szumu? Czy wiemy, co się stało? Czy poznajemy prawdę? Czy zyskujemy wiedzę? Czegoś doświadczamy, dowiadujemy się o sobie? Czy jesteśmy czymś prawdziwie zbudowani?

A może wręcz przeciwnie: karlejemy, czujemy się manipulowani, odarci z podstawowych przynależnych nam praw, w tym prawa — nie wiem, jak i od kogo respektowanego — do prawdy?

Jeśli tylko prawda jest ciekawa, może tylko ona ma sens?

I o czym właściwie był ten tekst? O uważności? O prawdzie i jej braku? O zagubieniu w gąszczu ocen bez szansy na wiarygodną informację? O źródłach i autorytetach, które zrejterowały, a może nie dały rady udźwignąć prawdy? O sile przekazu, która wyprowadza ludzi na ulice, a tam pytani, przeciw czemu protestują, odpowiadają paskami telewizji informacyjnych i zestawem prostych, szybkich, bejsbolowych narracji? O kryzysie informacyjnym, kryzysie wiarygodności, o…

Kto mógłby być autorem, który prawdziwie, uczciwie by Państwu to, co się dzieje, teraz opisał?

Eryk Mistewicz
22-29 lipca 2017 r.
PS. Zapraszam do polemik. Zachęcam wręcz.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 lipca 2017