Marcin GIEŁZAK: Trzecia Rzeczpospolita bez mitu. Polska do zbudowania. Razem

Trzecia Rzeczpospolita bez mitu.
Polska do zbudowania. Razem

Photo of Marcin GIEŁZAK

Marcin GIEŁZAK

Publicysta, przedsiębiorca, autor książki "Antykomuniści lewicy" (2014), współautor podręcznika "Crowdfunding" (2015).

zobacz inne teksty Autora

Trzeba w końcu Polakom powiedzieć, że wolność jest marzeniem niewolnika. Ludzie już wolni myślą raczej w kategoriach służby – pisze Marcin GIEŁZAK

„Lud polski nauczył walczyć nie tylko przez rzezie, ale przez organizację, przez wysoki lot ducha i zamierzeń”
Ignacy Daszyński

.Trzecia Rzeczpospolita nie ma swojego mitu. Być może dlatego nadal świętujemy odzyskanie niepodległości 11 listopada, nie zaś 4 czerwca. Dramatyczne okoliczności, które towarzyszyły rozbrajaniu niemieckich żołnierzy w Warszawie, powstaniom na Śląsku i Wielkopolsce, zmaganiom z Ukraińcami i wreszcie wojną bolszewicką silniej pobudzają wyobraźnię. Ale był też sen o “szklanych domach” i wiara w to, że “Polska to wielka rzecz”. Niepodległość bez ideału, który przetrwał od Legionów Dąbrowskiego po Legiony Piłsudskiego, byłaby tylko zmianą rządu i barw w Kraju Przywiślańskim.

Kompromis okrągłostołowy był zwycięstwem bez chwały. Zanim jeszcze wyprowadzono sztandar PZPR, wyrzucono na strych sztandar “Solidarności” i wszystko, co sobą reprezentował. Pierwsze lata Niepodległej przyniosły rozczarowanie, które niebawem przyniosło rządy postkomunistów. Polacy sprawdzili się jako buntownicy, ale nie jako budowniczy. Rację miał Kołłątaj, gdy pisał, że potrafilibyśmy obalić każdy rząd, ale nie jesteśmy w stanie sensownego rządu ustanowić.

W związku z tym, że nic nie daje lepszej pożywki dla mitów niż porażka, na przegranej prawicy zrodziła się czarna legenda III RP. Nie był to mit pozytywny, ale destruktywny, nawet jeśli w jakiejś mierze oparty na właściwej diagnozie. Zamiast “szklanych domów” była “szara sieć”. W miejsce pozytywnych wzorców osobowych, “judymów” czy “siłaczek” – nagonka na “resortowe dzieci” i “łże-elity”. Tej części sceny politycznej zaczęło bardziej zależeć na tym, aby III RP upadła, niż by IV RP powstała. “Polska Solidarna” musiała ustąpić miejsca propagandowo przetworzonej “Polsce Walczącej”, którą fałszywie zrównano z “Polską Wyklętą”. W ten sposób, jedyna siła mogąca kandydować do miana obozu zmian, Partia Ruchu długo kontestująca prymat różnych Partii Oporu, utożsamiła się z wizją Polski, która nie ma przyszłości, tylko przeszłość.

“Polska Wyklęta” chce tylko trwać, wsobna i osobna, z dala od wszystkich i wszystkiego. Zachodem gardzi; wobec Wschodu czuje lęk i nienawiść, przemieszane jednak z ledwie tylko skrywanym podziwem. Spala się w gadaniu, czasem nawet w furii i wrzasku, ale w gruncie rzeczy jest niezdolna do czynu, do działania. Z pozoru agresywna i roszczeniowo nastawiona do zewnętrznego świata, tak naprawdę chce od niego wyrozumiałości i politowania, albo chociaż – chwili jego uwagi. Ponad wszystko jednak, nie chce słyszeć o niczym co trudne, niejednoznaczne, bolesne. Woli dalej, jak mawiał Dmowski, “zanosić skargi przed niewidzialne trybunały”. Tymczasem świat już dawno się pogubił w naszych rachunkach krzywd, jeśli kiedykolwiek je śledził.

Żaden szantaż moralny nie sprawi, że nasi artyści będą bardziej podziwiani, produkty chętniej kupowane, kraj bardziej poważany.

Liczbę głosów w Radzie Unii Europejskiej nie krzyżami się mierzy, podobnie jak nie znosi się obowiązku wizowego w podzięce za piękną biografię pradziadka.

Jak nasza dyplomacja ma zabiegać skutecznie o nasze interesy w Brukseli czy Waszyngtonie, i być tam traktowana poważnie, jeśli powszechnie się u nas przyjmuje, że celem godnym czterdziestomilionowego narodu jest załatwić paru tysiącom rodaków więcej możliwość pracy na czarno za oceanem? W tym przypadku, któremu poświęcam więcej miejsca niż powinienem, ale robię to bo jest on symboliczny dla polskiego myślenia, uważamy, że zniesienia wiz nam się należy, bo Pułaski walczył pod Savannah, a polscy żołnierze – w Iraku. Tymczasem, powiedzmy: Niemcy, którzy w dwóch wojnach światowych walczyli przeciw Stanom Zjednoczonym, a w operacji irackiej wziąć udziału nie chcieli, żadnych wiz nie potrzebują. I to jest, myślimy, niesprawiedliwe. Tymczasem nie o bitwy tu chodzi, ale o nudne procedury i wstydliwe pytanie, o to ilu obywateli danego kraju mówi, że przyjechało na 2 tygodnie odwiedzić rodzinę, a zostaje 10 lat pracując nielegalnie. I dopóki tak będzie, będą wizy. A niewidzialny trybunał nie rozpatrzy naszego odwołania

Ludzie i instytucje oceniają na podstawie tego, co mają przed oczyma, a nie na bazie tego, co jest opisane w książkach historycznych. Niemieckie społeczeństwo obywatelskie, japońska technologia, włoska kultura triumfują choć ostatnia wojna skończyła się dla nich klęską i hańbą. Krajom tym udało się odwojować to, co przegrali na polach bitwach na polu współzawodnictwa pracy – ekonomicznej, politycznej, naukowej, nawet duchowej. My w tej rywalizacji zostajemy daleko w tyle, w każdy sposób, na każdym odcinku. Czy powinno nas to dziwić? Przeciętny Niemiec jest członkiem kilku stowarzyszeń, pracuje wolontaryjnie albo społecznie więcej godzin w roku niż jakikolwiek inny Europejczyk. Japońska myśl technologiczna budzi uzasadniony podziw, a ekonomiczny patriotyzm (nacjonalizm?) ich rządów – dającą się zrozumieć złość świata. Statystyczny Włoch w ciągu miesiąca czyta więcej książek i odwiedza więcej przybytków kultury, niż Polak w ciągu całego roku. Czy świat ma odwrócić się od tych dziedziców zbrodni i totalitaryzmu, czy ma nauczyć się podziwiać nasze społeczeństwo obywatelskie, naszą myśl techniczną, nasze dzieła sztuki, bo mieliśmy rotmistrza Pileckiego, a Warszawa broniła się 63 dni? Chcemy uznania dla siebie samych, na które nie zapracowaliśmy, bo naszymi przodkami przez dwa wieki zaludniano Syberię?

Trzy dekady temu sami wybraliśmy swój los. Nie kongres wiedeński, ani konferencja jałtańska. To nasze rządy suwerennie postanowiły, że Polska ma być zawsze dostawcą tanich podzespołów i jeszcze tańszej siły roboczej.

Słyszymy: “takie jest miejsce Polski w globalnym podziale pracy”. Będziemy zatem budować dobrobyt na materialnym i życiowym ubóstwie przeciętnego obywatela. Trudno o bardziej niepewny fundament. Na planie międzynarodowym, właściwie na tym samym oddechu można przypomnieć słowa o “nie wychodzeniu przed szereg” czy “brzydkiej pannie”, które sprowadzają się do tego samego – przekonania, że słabość i bylejakość będą najlepszymi gwarantami pomyślności. Chcemy Polski pracującej nad sobą, zdolnej do odważnej samokrytyki, ale nie Polski niezdolnej do wchodzenia w jakikolwiek konflikt, każdą grę o pozycję z góry zbywającej jako “pohukiwanie szabelką”.

Zatem nie, nie okradziono nas z szans do wyzyskania, sami z nich zrezygnowaliśmy, w dodatku nie dostając nic w zamian – nawet bezpieczeństwa i małej stabilizacji, na którym tak silnie naszym elitom zależy. “Spokój i wygoda”, mówiąc Stanisławem Brzozowski, urosły do rangi “postulatu dziejowego”. Odważni i śmiali już byliśmy, teraz rozmiłowaliśmy się w normalności i przeciętności. Nasze szczęście – lub nieszczęście – polega jednak na tym, że nie możemy się zachowywać jak normalny, europejski kraj. Geografia i historia odmawiają nam tego luksusu. Geografia, bo nie mamy normalnych, europejskich sąsiadów (jak celnie zauważył Radosław Sikorski). Historia, bo rozliczne anomalia naszych dziejów, każą nam wymyślać szczególne drogi powrotu na właściwy tor i przezwyciężać trudności, które innym trudno byłoby sobie wyobrazić.

Mimo to jednak, po 1989 roku weszło w życie nowe pokolenie, które nic nie wie o obcej okupacji czy władzy narzuconej cudzoziemską przemocą. Ta generacja nie zna innej Polski niż niepodległa. Wbrew tej oczywistej prawdzie, ludzie ci żyją w kulturze rekonstrukcji historycznej, chcą być “leśnymi”, “powstańcami”, pragną dla Polski zabijać i umierać – bo nie potrafią dla niej żyć i pracować. Absolutna nieumiejętność zagospodarowania odzyskanego kraju, urzeczywistnienia Polski przywróconej ma mapę świata obnaża się tu w całości. Trzeba w końcu Polakom powiedzieć, że wolność jest marzeniem niewolnika. Ludzie już wolni myślą raczej w kategoriach służby.

Tym razem, wyjątkowo, nie trzeba nam więcej chętnych do służby wojskowej czy konspiracyjnej, ale liczniejszej rzeszy tych, którzy chcą Polsce służyć na co dzień. Nie chodzi tutaj o liberalny banał patriotyzmu rozumianego jako “płacenie podatków i segregowanie śmieci”. Będąc poza granicami kraju też wypada przestrzegać prawa oraz zasad współżycia społecznego. To jeszcze nie patriotyzm. Tutaj potrzeba czegoś więcej – poczucia wspólnoty nie krwi czy losu, ale ponad wszystko celu. Polakom trzeba postawić cel, pokazać im nowy ideał, który usprawiedliwi wysiłek robienia czegoś dla kraju ponad płacenie podatków i segregowanie śmieci.

Czerpiąc z najlepszych tradycji roku 1918 i 1989, ale jednocześnie patrząc w przód, moglibyśmy hasłowo nazywać ten ideał “Polską Pracującą”; nie w kontrze do “Polski Walczącej”, ale w uzupełnieniu do niej. Praca nad Polską i dla Polski powinna być postrzegana jako równie pełnoprawny i niezbędny wyraz patriotyzmu jak walka o nią.

Możemy tę ideę nazwać narodową utopią, ale utopie też mają swoje zastosowania. Określają kierunek, a tego teraz trzeba nam najbardziej. Oczywiście, żadne wizje nie realizują się same. Na dnie wszelkich wielkich spraw widać wyraźnie, że nie ma “Historii” – są tylko ludzie. A mówiąc dokładniej: zbiorowe podmioty dziejowe, które biorą na siebie popychanie historii naprzód, a przynajmniej – w kierunku przez siebie zamierzonym. Historycznie takimi podmiotami były burżuazja, proletariat czy inteligencja. Dziś bylibyśmy jednak naiwni, gdybyśmy uznali, że mogą one odgrywać podobną rolę. Nie zastąpią ich też siły nowe, takie jak wiecznie niedookreślony i niezdolny do samookreślenia prekariat. Żyjemy raczej w czasach zdeterminowanych, twórczych mniejszości, które lepiej można opisać jako typy osobowościowe czy sposoby bycia wspólne do odpowiednio licznej grupy; ideałowi Polski Pracującej najlepiej odpowiadałby typ społecznika oraz państwowca. Nie wiążą się one ściśle z przynależnością do żadnej klasy czy warstwy społecznej, ani z posiadaną legitymacją partyjną czy deklarowanym wyzwaniem. Są one kwestią postawy, która da się wpoić wszystkim – nauczycielom i biznesmenom, kobietom i mężczyznom, biednym i zamożnym, prawicy i lewicy.

Aby nie być gołosłownym, spróbujmy sprowadzić te ideały na twardy grunt doświadczenia historycznego. Zobrazujmy je. Aby uniknąć bieżących kontekstów, odwołam się tutaj do postaci z przeszłości. Robię to tym chętniej, że  w tamtych czasach ludzi takich kształcono i formowano znacznie bardziej świadomie, do czego i nasz system oświaty powinien powrócić.

Najpierw państwowiec. Juliusz Poniatowski był tytanem pracy państwowej. Już w młodości działał w ruchu samokształceniowym (Towarzystwo im. Joachima Lelewela) oraz niepodległościowym (jako żołnierz Legionów Polskich i POW). Jeszcze w toku Wielkiej Wojny zaangażował się w tworzenie struktur lewicowego odłamu ruchu ludowego skupionego w ugrupowaniu, które przybrało nazwę PSL-Wyzwolenie. Obok Polskiej Partii Socjalistycznej było ona najważniejszym elementem tzw. “obozu belwederskiego” stanowiącego polityczne zaplecze Józefa Piłsudskiego. W 1927 roku ich drogi rozeszły się na tle niechęci tego ostatniego do zdynamizowania reformy rolnej. Według Poniatowskiego była to zmarnowana okazja nie tylko naprawienia dziejowych krzywd, ale także unowocześnienia rolnictwa i silniejszego przywiązania chłopów do odrodzonego państwa. Znalazłwszy się poza polityką, były minister zaangażował się w pracę społeczną. Jako kurator Liceum Krzemienieckiego, a później współpracownik Fundacji Sułkowskich będzie odpowiadał za prowadzenie szkół stwarzających możliwość odebrania elitarnego wykształcenia młodzieży ubogiej, ale zdolnej, ponad barierami klasowymi i narodowościowymi. Szczególną troską otoczy edukację młodzieży ukraińskiej mieszkającej w Polsce, tak aby budować wśród niej przywiązanie do Rzeczpospolitej wielonarodowej. Z braku środków publicznych, ufundował szkołę ukraińską z własnych pieniędzy. Są to wzory do których warto dziś nawiązywać. Wierzył w wychowawczą rolę szkoły, która miała uczyć także społecznej wrażliwości i bezinteresownej służby publicznej. W 1934 roku Poniatowski zgodzi się ponownie objąć resort rolnictwa mimo ostrego sporu z obozem sanacyjnym, bo traktował pracę ministerialną jako “służbę państwu”.

Człowiekiem pokrewnej formacji jest społecznik. Seweryn Sterling był polskim lekarzem żydowskiego pochodzenia. Jak Poniatowski, walczył o wyzwolenie narodowe i społeczne. W latach Rewolucji 1905 roku oddał własne mieszkanie na biuro PPS, niósł pomoc rannym powstańcom. Sam był dwukrotnie aresztowany. Lewicowe przekonania nie przeszkadzały mu jednak we współpracy z łódzkimi fabrykantami, gdy stawką było ludzkie życie i zdrowie. Najdłuższą wojną jego życia była bowiem ta, jaką toczył przeciw gruźlicy. Napisał na ten temat wiele naukowych i popularnych publikacji, wykształcił całe pokolenie lekarzy-specjalistów w tej dziedzinie, otworzył pierwszą w Łodzi przychodnię przeciwgruźliczą. Był wykładowcą i kierownikiem katedry na Uniwersytecie Latającym – którym sam w sobie stanowił jeden z najbardziej niezwykłych przejawów samoogranizacji społecznej nie tylko w dziejach Polski, ale i świata. Aktywnie angażował się w walkę z analfabetyzmem. Współpracował z „Kroplą Mleka”, która zmagała się z zakażeniami gruźliczą od zwierząt, i z „Błękitnym Krzyżem”, który walczył z plagą alkoholizmu. Między innymi jego zasługą było powstanie Miejskiej Biblioteki Publicznej w Łodzi. Od 1915 roku organizował wsparcie dla Legionów Polskich. Biografia Sterlinga pokazuje dobitnie, że praca jest formą walki i jednym z oblicz patriotyzmu.

Ludzi takich trzeba świadomie kształcić, formować, przygotowywać. Dobrze byłoby też, gdyby ich trud nie pozostawał anonimowym, ale stanowił inspirację dla innych. Należałoby też oczekiwać, że wreszcie otrzymają oni też wsparcie ze strony państwa, które nie jest już przecież ani rosyjską despocją, ani sanacyjną autokracją, które, z różnych przyczyn i w różnym stopniu, nie darzyły sympatią jednostek energicznych i zdeterminowanych.

Odwołania się do roli państwa, a więc do polityki, naprowadza nas na clou sprawy: Polska Pracująca, aby mogła zaistnieć, nie może pozostać wyłącznie hasłem czy ideałem. Powinien być to raczej zbiór postulatów. Jeśli bowiem chcemy mieć państwowców, musimy zadbać o szkoły, które ich wykształconą i uformują.  Krajowa Szkoła Administracji Publicznej stanowiła krok we właściwą stronę, takich placówek powinniśmy jednak mieć więcej. Być może należy rozważyć dalsze kopiowanie francuskiego systemu “wielkich szkół”, które będą tworzyć niezbędne kadry.

Ważna będzie też większa determinacja w naciskaniu na merytoryczny dobór personelu. Urzędy ministerialne, wojewódzkie i każde inne trzeba nasycać “nowymi ludźmi”, których zaletami będą wykształcenie i postawa, nie zaś koneksje i dyspozycyjność. Jest to sprawa kluczowa: nawet najlepsze prawa są na nic, jeśli ma się marnych urzędników. A przecież potrzeba nam lepszych kadr nie tylko w sektorze państwowym, ale także prywatnym i pozarządowym. Dobrze byłoby mieć młodych ludzi gotowych na ciężką pracę, aby zdać rygorystyczne egzaminy wstępne do polskich Ecole National d’Administration, Ecole Politechnique czy Sciences Po…

Równolegle należałoby zadbać o to, aby odtworzyć solidne kształcenie zawodowe. Tutaj z kolei pouczające mogą być wzorce niemieckie.  Niech młodzi ludzie, którzy chcą wcześniej podjąć pracę i mieć fach w ręku, dzielą czas między wykształcenie ogólne oraz praktyczne umiejętności fachowe. W tej mierze warto byłoby postawić na współpracę sektora edukacyjnego z firmami, które powinny w tym widzieć realny przejaw społecznej odpowiedzialności. Ich wkład w dobrobyt społeczeństwa polegać ma między innymi na przyuczaniu młodych do zawodu, a więc i samodzielności. Państwo powinno takie działania dostrzegać i nagradzać. Podobnie zresztą społeczeństwo, gdy podejmuje decyzje zakupowe. Oprócz tego, doradztwo zawodowe w szkołach “profilowanych” powinno pomagać młodzieży w wyborze profesji i doskonaleniu się w niej.

Trudno przecenić znaczenie tego w świecie, w którym panuje absolutny prymat pracy. Dzisiaj pozycja kraju rozstrzyga się we współzawodnictwie wysiłku, pomysłowości i solidności, tak, jak dawniej decydowała się na polach bitew. Niemcy i Japonia wojnę światową przegrały, ale ich doskonałość na polu gospodarczym sprawiła, że wyprzedziły one wszystkich oprócz jednego zwycięzców tego konfliktu. Potrzeba, aby jakość naszych produktów i usług, stała się tak jak w ich przypadku, elementem narodowej tożsamości. Te rzeczy nie są dane z nieba, wykuwa się je pracą. 150 lat temu “niemieckie” znaczyło przecież tyle, co “byle jakie, ale tanie”.

Ogromna rola przypisywana pracy musi znaleźć swoje odbicie w silnej pozycji pracownika. Nie możemy dłużej przewodzić Europie w uśmieciowieniu rynku pracy oraz nierównościach w zarobkach. Aby to zmienić, trzeba zacząć od porzucenia systemu podatkowego, który jest w praktyce degresywny, czyli uprzywilejowujący zamożnych. Wprowadźmy progresję wszystkich danin i świadczeń publicznych, od podatku dochodowego przez składki na ZUS aż po mandat drogowy. Zelżyjmy jednocześnie obciążenie fiskalne najgorzej sytuowanych – każdy dodatkowy grosz, który dostaną wróci przecież natychmiast do obiegu gospodarczego z korzyścią dla nas wszystkich.

Nie zaniedbujmy warstwy symbolicznej. Przyznawajmy, na wzór włoski, Krzyż Pracy (a może “Krzyż Laborem Exercens” by od razu wpisać go w pewne przesłanie społeczne) jako odznaczenie państwowe dla szczególnie zasłużonych przedsiębiorców, działaczy związkowych, ale też i szeregowych pracowników, których życiowy trud zasługuje na docenienie. Kiedy o tym myślę, nie mogę zapomnieć wspomnienia pewnego profesora, który opowiadał jak jego matka, zagorzała antykomunistka i katoliczka, popłakała się jak dziecko na wieść, że Bolesław Bierut ma jej przypiąć order za lata ciężkiej pracy w domu i fabryce; “za lata ciężkiej pracy”, tylko i aż.

Przywracając godność pracy, również “prostej”, przywracamy godność ludziom.

To właśnie słowo „godność” przewija się najczęściej w skargach bezrobotnych, chorych, starych i wykluczonych. Nie “wolność”, ani “demokracja”. Najtrudniej żyć bez godności, najłatwiej o bunt przeciw porządkowi, który nam jej odmawia. Warto o tym pamiętać.

Przedsiębiorcom, z kolei, dajmy uproszczenie procedur (choćby: jeden numer firmy w miejsce NIP, KRS, REGON…), domniemanie uczciwości, prawdziwe partnerstwo ze strony władz. Warto byłoby też zwolnić tych, którzy są na początku drogi biznesowej z rujnujących składek i danin. Firmy państwowe, zwłaszcza te największe, zachęćmy do uruchomienia programów zmierzających do nabywania produktów i usług od rodzimych podmiotów. Najlepszym inwestorem jest klient – polskim MŚP i startupom powinno się dać zarobić i zbudować markę poprzez współpracę z największymi. Myśląc ambitniej, koniecznie trzeba też wspierać rozwój polskich marek na rynkach globalnych; potężne marki to nie tylko część narodowej gospodarki, ale również element narodowej dumy i tożsamości. Pilnując swoich interesów, zobowiążmy też nasze instytucje do prawnego wspierania polskiego przedsiębiorcy skarżącego w instytucjach Unii Europejskiej i innych właściwych o naruszenie wolnej konkurencji przez zagraniczne koncerny.

Aby zmiany powyżej opisane mogły mieć miejsce, najpierw potrzebujemy jednak sprawnego państwa. To właśnie silne instytucje państwowe i ich aktywna, rozpisana na lata konsekwentnych działań polityka wydobyły z zacofania kraje takie, jak Niemcy, Japonia, Korea, Szwecja czy Singapur. Celowo podaję tu państwa cechujące się mocno odmiennymi porządkami prawnymi i gospodarczymi, aby pokazać uniwersalność tego modelu. Czas to zrozumieć: zbyt silne państwo może nas uciskać, tak; ale słabe państwo musi nas zgubić.

Uzdrowienie Rzeczpospolitej powinno się zacząć od zwołania Konstytuanty, możliwe otwartej na głosy i postulaty obywateli. Gdym miał własne rady wobec niej formułować, wyraziłbym je w formie trzech, prostych tez. Po pierwsze, władza wykonawcza musi być skupiona w jednym ręku. Mniej ważne czy będzie to prezydent czy premier. Kluczowe jest to, aby przywrócić decyzyjność i jasno określić odpowiedzialność. Jeśli jednak wybralibyśmy republikę prezydencką czy półprezydencką, rozsądnym byłoby stworzyć możliwość odwołania głowy państwa na drodze ogólnonarodowego referendum. Po drugie, Polsce wystarczy jednoizbowy parlament – być może wsparty ekspertyzą posiadającej uprawnienie doradcze Rady Stanu, skupiającą najwybitniejszych prawników, najbardziej zasłużonych obywateli, byłych prezydentów i premierów.  Po trzecie, instytucje państwa powinny nabrać bardziej republikańskiego charakteru. Służyłby temu: przywrócenie armii obywatelskiej z poboru, z możliwością zamiany służby wojskowej na społeczną; wprowadzenie ław przysięgłych do sądów jako przejawu udziału obywateli we władzy sądowniczej;  wzmocnienie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej.

Niebawem czeka nas jeszcze jedno wyzwanie: uobywatelnienia i upodmiotowienia coraz liczniejszej mniejszości ukraińskiej w Polsce. Należy rozważyć przyznanie jej prawa głosu w wyborach powszechnych. Najlepiej, gdyby zamiast tworzyć własne partie, została ona wchłonięta przez już istniejące ugrupowania, w których tworzyłaby własne koła. Musimy uznać fakt, że absorbując coraz więcej, coraz bardziej nam niezbędnej, z przyczyn demograficznych i ekonomicznych, populacji ze wschodu zatrudniamy nie “ręce do pracy”, ale całego człowieka.

Ukraińcy mogą być młodzieżą tego narodu. Ich obecność powinna być dla nas wzmocnieniem i wzmożeniem sił, a nie źródłem słabości i podziału; może być też środkiem zbliżenia z krajem ich pochodzenia. Aby to było możliwe, musimy im jednak pokazać Rzeczpospolitą, z którą chcieliby się utożsamiać.

Nie powtarzajmy błędów szlacheckiej Polski, która Rusinom powiedziała, że “są częścią Rzeczypospolitej, tak jak włosy i paznokcie są częścią ciała; a jednak przycina się je, aby za długie nie urosły”. Nawiązujmy do lepszych tradycji “gente Ruthenus, natione Polonus”. W dzisiejszym świecie tego typu złożone tożsamości są czymś naturalnym, a wręcz – koniecznym.

Jeśli znajdziemy się bowiem w miejscu, w którym ludzie urodzeni w innych krajach będą chcieli nazywać się “Polakami”, przy zachowaniu elementów własnej tożsamości i specyfiki, będziemy wiedzieć, że słowo “Polak” znaczy coś więcej, niż człowiek urodzony między Odrą a Bugiem. Potrzeba nam dzisiaj Polski niedającej się sprowadzić do etnografii, bo przecież wiemy, że sięga ona dalej i głębiej w obszar idei. W przeszłości zanieśliśmy daleko na wschód ideę obywatelskości oraz Rzeczpospolitej jako czegoś trzeciego oprócz państwa narodowego i imperium. Później, poprzez program “Samorządnej Rzeczypospolitej” praktycznie wymyślijmy na nowo trzecią drogą społeczno-ekonomiczną. Chociaż my zastaliśmy Polskę mniejszą od samej siebie, nasza przeszłość pokazuje, że stać ją na wiele jeśli ożywia ją wielka idea.

Suwerenność, jak pokazały nasze doświadczenia, jest w większym stopniu zmaganiem się z samym sobą niż z jakimkolwiek zewnętrznym nieprzyjacielem. Los oszczędził nam konieczności umierania i cierpienia za Polskę, więc musimy nauczyć się w niej żyć i pracować. Wraz z narodowymi tragediami skończyły nam się typowe dla naszego narodu wymówki. Będąc w tej zupełnie nowej sytuacji, musimy polskość wymyślić na nowo. Niepodległość oznacza właśnie to, że sami zdecydujemy jakim krajem i społeczeństwem będziemy.

Trzecia Rzeczpospolita nie ma swojego mitu. Jeszcze.

Marcin Giełzak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 10 listopada 2017
Fot.Shutterstock