100 lat temu urodził się Marlon Brando
Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić – brzmi jego kwestia z filmu „Dziki”. „Jeśli chodzi o aktorstwo: czas dzieli się na epokę przed Marlonem Brando i tę po nim. Są to dwa zupełnie różne światy” – napisał dziennikarz „New York Timesa”. 100 lat temu – 3 kwietnia 1924 roku – urodził się Marlon Brando.
Wspomnienia o ikonie światowego kina
.Rocznicę urodzin Marlona Brando świętować będzie warszawskie kino Iluzjon, które pokaże niektóre z najsłynniejszych filmów z udziałem aktora. W programie przeglądu „Marlon Brando – w stulecie urodzin” znalazły się projekcje takich dzieł, jak „Ojciec chrzestny” Francisa Forda Coppoli, „Ostatnie tango w Paryżu” Bernardo Bertolucciego, „Bunt na Bounty” Lewisa Milestone’a oraz „Tramwaj zwany pożądaniem” Elii Kazana. Podobnych retrospektyw można byłoby złożyć co najmniej kilka. Mogłyby się w nich znaleźć „Obława” i „Przełomy Missouri” Arthura Penna (w tym drugim zagrał wspaniałą autoironiczną rolę obok młodego Jacka Nicholsona), „W zwierciadle złotego oka” Johna Hustona, „Na nabrzeżach” Kazana. Dziki” Laszlo Benedeka, a nawet „Pokłosie wojny” Freda Zinnemanna.
Kazan powiedział o nim, że jest „jedną z najdelikatniejszych osób, jakie znał”. W filmie grał jednak twardziela – główny bohater „Na nabrzeżach”, Terry, jest dokerem, byłym pięściarzem, zamieszanym w ustawianie walk i morderstwo. Rozdarty między lojalnością wobec szefa miejscowego gangu, a dziewczyną, siostrą zabitego, w której się zakochuje. „Mogłem do czegoś dojść, być kimś. Mogłem mieć klasę. Mogłem być pretendentem, walczyć o tytuł, a nie być nikim” – mówi jej w słynym monologu z filmu. Gdy zobaczył go po raz pierwszy, wyszedł z sali. „Myślałem, że całkowicie zawaliłem” – wyznał biografowi Robertowi Lindseyowi. Rola przyniosła mu uznanie i sławę, a także pierwszego Oscara.
Świętowanie stulecia urodzin aktora w Iluzjonie zainauguruje pokaz „Ojca chrzestnego”, w którym Brando zagrał starego szefa mafii Vito Corleone (choć aktor miał wówczas zaledwie 47 lat). Rola okazała się jednym z jego największych sukcesów, przyznano mu za nią kolejnego Oscara. Brando nie tylko nie przyjął jednak nagrody – nie zjawił się nawet na gali. Przemowę w jego imieniu wygłosiła Sacheen Littlefeather, rzeczniczka praw rdzennych Amerykanów. Nie wzięła statuetki, przeczytała natomiast oświadczenie artysty, które oburzyło niektórych aktorów i przedstawicieli branży filmowej. To w proteście wobec tego, jak Hollywood i telewizja odnoszą się do rdzennych Amerykanów Brando nie stawił się na gali. Otwarcie wyrażał swoją pogardę dla przemysłu filmowego. „Jestem w tym świecie tylko dlatego, że brak mi odwagi i moralności, by odtrącić tak wielkie pieniądze” – mówił.
Dla aktorów młodszej generacji, którzy spotkali go na planie „Ojca chrzestnego” – Johna Cazale’a, Ala Pacino, Roberta Duvalla – był idolem. Symbolem „złotej ery” Hollywood, łącznikiem z czasami słynnej Stelli Adler uczącej w szkole aktorskiej metody Stanisławskiego. „Z chwilą pojawienia się Brando na ekranie, paru aktorów i reżyserów otrzymało komunikat: dość pokazywania, dość epickiej, strukturalnej, wyniosłej ekspresji. On przede wszystkim był, on nie grał” – mówił aktor Krzysztof Majchrzak w audycji Polskiego Radia. Zamiast uczyć się na pamięć swoich kwestii, wolał improwizować, „stawać się” bohaterem, a nie zaledwie wypełniać założenia scenariusza.
Miał 18 lat, gdy zdecydował się przenieść do Nowego Jorku i zostać aktorem. „To jedyna rzecz, która go interesowała. Tylko to sprawiało mu przyjemność” – wspominała siostra aktora. W wywiadach tłumaczył, że do aktorstwa przygotowało go trudne dzieciństwo, alkoholizm rodziców. Graniem – „udawaniem”, jak pisał w autobiografii „Songs My Mother Taught Me” – zabiegał o akceptację. Początkujący aktor klepał biedę, sypiał na kanapach w mieszkaniach znajomych, zdeterminowany, by dopiąć swego. Przygotowując się do debiutu filmowego w „Pokłosiu wojny” w 1950 roku przez kilka tygodni mieszkał w szpitalu dla weteranów wojskowych, by wiarygodnie zagrać jednego z nich.
Postać Kowalskiego w „Tramwaju zwanym pożądaniem” budował, według legendy, obserwując treningi pięściarza Rocky’ego Graziano. Nie on miał dostać rolę w sztuce Tennessee Williamsa w reżyserii Elii Kazana – trafić miała do sławniejszego i starszego Johna Garfielda. W wydaniu Brando, Kowalski zmieniał się ze zgorzkniałego, starzejącego się mężczyzny w pełnego złości młodego człowieka. Broadwayowski „Tramwaj…” grano przez dwa lata. Gdy kilka lat później Kazan przygotowywał się do filmowej adaptacji nagradzanej i chwalonej przez krytykę sztuki, Brando ponownie otrzymał rolę. Przyniosła mu pierwszą nominację do Oscara.
W 1972 roku czekał już od kilku lat na rolę, która równać by się mogła z „Tramwajem…” czy „Na nabrzeżach”. Grał w komediach i musicalach jak „Faceci i laleczki”, „Herbaciarnia +Pod Księżycem+”, „Hrabina z Hongkongu” czy „Sayonara”, westernach i filmach przygodowych, które przyjmowano mieszanymi recenzjami i które nie okazały się sukcesami kasowymi. Zdawał się traktować aktorstwo już nie jako powołanie, ale pracę zarobkową. „Aktorstwo? Każdy to robi, każdy gra, udaje” – mówił. „Gdyby studio płaciło za zamiatanie podłogi tyle samo, co za granie przed kamerą, zamiatałbym podłogę”.
Paramount nie chciał go w „Ojcu chrzestnym”. Francis Ford Coppola usłyszał wprost: „Dopóki ja jestem szefem tego studia, Marlona Brando nie będzie w tym filmie i nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia” – powiedział reżyserowi Stanley Jaffe, boss wytwórni. Obawiano się zatrudnić aktora o reputacji trudnego we współpracy, swobodnie podchodzącego do tego, co zapisane w scenariuszu, a także kosztownego. Coppola przekonał jednak swoich mocodawców do zatrudnienia Brando, który najlepsze lata zdawał się mieć za sobą.
„Niektóre filmy zrobiłem dla pieniędzy, inne dlatego, że przyjaciel mnie o to prosił i nie chciałem mu odmawiać” – przyznawał po latach. O upadku wielkiego aktora pisał „The Washington Post”, a także prominentna krytyczka filmowa Pauline Kael w „The Atlantic”. Brando, stwierdziła, stał się „bufonem, w żałosny sposób ośmieszającym swą własną reputację”. Coraz bardziej zniechęcony do przemysłu filmowego został oskarżony przez dziennikarza „The Saturday Evening Post” o sabotaż filmu „Bunt na Bounty”, celowe opóźnianie produkcji i narażanie jej na dodatkowe koszty. „Miliony dolarów w śmieci. Bunt Marlona Brando” – zatytułowano artykuł. Jako rozkapryszoną gwiazdę jeszcze w 1957 r. przedstawił go Truman Capote w artykule dla „New Yorkera”. Zła sława miała się ciągnąć za aktorem przez lata. No i niemal zaważyła na obsadzie „Ojca chrzestnego”. Tytułową rolę zagrać miał Laurence Olivier.
Na początku lat 70. Brando dobiegał 50., miał problemy z wagą; nie był już symbolem młodości i buntu. Kiedyś idolami „młodej Ameryki” byli Elvis Presley, James Dean i on, Marlon Brando. Wyrażali jej niepokój, zagubienie w powojennej rzeczywistości amerykańskiej prosperity, której spokój burzyło widmo bomby atomowej i zimna wojna. Dean w „Buntowniku bez powodu”, Brando w „Na nabrzeżach” i „Dzikim” stworzyli kreacje buntowników, niezrozumianych i udręczonych. „Przeciw czemu się buntujesz?” – pyta Johnny’ego, granego przez Brando szefa motocyklowego gangu w „Dzikim” dziewczyna z małego miasteczka, które gang najechał. „A co masz?” – odpowiada pytaniem Johnny.
Po premierze filmu wzrosła sprzedaż motocykli i skórzanych kurtek – takich, w jakich paradował po ekranie Marlon Brando. „Nastolatkowie usiłowali imitować sposób, w jaki się poruszał, pozy jakie przyjmował” – pisze Amanda Ann Klein w książce „American Film Cycles”. Jon Lewis, autor pracy „The Road to Romance and Ruin”, ocenia natomiast, że Johnny z „Dzikiego” stanowi ideał męskości generacji dorastającej w latach 50., „pokolenia nieobecnych ojców”. Johnny powtarza w filmie: „nikt nie będzie mi mówił, co mam robić”. „Dokładnie tak czułem przez całe swoje życie” – napisał Brando w autobiografii.
Wyrzucany z kolejnych szkół, a nawet akademii wojskowej za niesubordynację, wrogi autorytetom – wspomnienia z dzieciństwa służyły za zaczyn sztuki aktorskiej. Włączał je w budowanie psychologii bohatera, by nadać roli rozmach, pogłębić ją. Wyrzucano mu – jak przy okazji „Juliusza Cezara” z 1953 r., w którym zagrał Marka Antoniusza – problemy z dykcją, niezrozumiałe mamrotanie, które przydawało wiarygodności i naturalności, gdy grał współczesnych mu bohaterów. Jako Don Corleone, pisał krytyk magazynu „Times”, „Brando odnalazł w końcu postać i film, który nie ośmiesza tego najbardziej skomplikowanego spośród amerykańskich aktorów”.
Coppola zmierzył się ponownie z trudnym charakterem wielkiego aktora na planie „Czasu Apokalipsy”, kręconego na podstawie „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Brando, obsadzony w roli pułkownika Kurtza, nawet nie spojrzał ani na książkę, ani scenariusz. Improwizował mowy o „grozie” i „mroku”, przybrał na wadze tak bardzo, że by ukryć tuszę filmowano go w półmroku; ogolił także głowę, o czym nie uprzedził reżysera. Uznał, że to konieczne dla postaci.
Marlon Brando – prekursor „method acting”
.Horror, jakim okazała się realizacja filmu zarejestrowała żona reżysera Eleanor, autorka dokumentu „Hearts of Darkness: A Filmmaker’s Apocalypse”. Do trudów pracy z Brando dołączyły się ulewy, zniszczenia sprzętu, zawał serca obsadzonego w głównej roli Martina Sheena, opóźnienia w produkcji. Brando obiecano milion dolarów za trzy tygodnie pracy – ale aktor nie znał roli, która okazała się jedną z jego najsłynniejszych. Do historii kina przeszła scena wieńcząca obraz, w której umierający Kurtz powtarza słowa „groza…groza…”.
Iluzjon pokaże także „Ostatnie tango w Paryżu”, kontrowersyjny film Bernardo Bertolucciego o romansie starzejącego się wdowca z młodą Francuzką Także tym razem nie przestudiował scenariusza. Improwizował monologi o samotności, strachu i porzuceniu. „Postanowiłem sobie, że już nigdy nie poświęcę się tak emocjonalnie dla filmu” – wyznawał w autobiografii. W 1978 r. wystąpił w „Supermanie”; rok później przyjął jednak rolę w „Czasie Apokalipsy”. Po latach partnerująca Brando w „Ostatnim tangu…” Maria Schneider oskarżyła go, iż podczas realizacji jednej ze scen aktor dopuścił się na niej gwałtu, zaplanowawszy to wcześniej z reżyserem. Scena nie była bowiem udawana. Hollywood potępiło ten czyn.
Gdy zmarł, w 2004 r. w wieku 80 lat, dziennikarz „New York Timesa” Rick Lyman napisał o legendarnym aktorze: „młodzi widzowie poznali go jako obiekt zainteresowania tabloidów, kpin komediantów z wieczornych programów telewizyjnych, którzy wyśmiewali jego otyłość, a nie jako tego, którym niegdyś był: rewolucjonistę, wielką osobowość, która – niczym kometa – przecięła firmament amerykańskiej popkultury”. „Jeśli chodzi o aktorstwo, czas dzieli się na epokę przed Marlonem Brando i tę po nim. I są to dwa, zupełnie różne światy”.
Newsletter KULTURA NAJWAŻNIEJSZA
.
„Kultura Najważniejsza” to newsletter, w którym podpowiadamy, co warto obejrzeć, co przeczytać, czego posłuchać, ale i czego – posmakować. Odrywając się od codzienności, chcemy przypomnieć o fascynującym świecie kultury i sztuki, na który warto znaleźć czas.
Co innego niż kultura i sztuka może wyrwać nas z codzienności? Co innego pozwoli choć na chwilę uwolnić się od nieustającego biegu i skupić na czymś, co skierowane jest tylko do nas? Chcemy razem, wspólnie z Państwem, wybierać, to co najważniejsze w kulturze. W każdy czwartek, punktualnie o godzinie 21.00 znajdą Państwo w swojej skrzynce e-mailowej zbiór propozycji kulturalnych, które warto uwzględnić podczas planowania weekendu.
Piszemy o najgłośniejszych premierach, przypominamy o klasyce, do której warto wrócić.
Niekiedy proponujemy takie pozycje, które z pewnością Państwo widzieli, ale które naszym zadaniem warto przeanalizować i poznać ponownie.
Zachęcamy do zapisania się do specjalnego, darmowego newslettera „Kultura Najważniejsza”, który pozwoli Państwu zaplanować kulturalny weekend [LINK DO ZAPISÓW].