Fake newsy były już w XVIII wieku - David Grann
W Stanach Zjednoczonych ciągle prowadzimy wojny o prawdę. Dostrzegłem parabolę między XVIII-wiecznym procesem a współczesnością – powiedział David Grann, autor „Sprawy Wagera” i „Czasu krwawego księżyca”, na podstawie którego Martin Scorsese nakręcił film z Leonardem DiCaprio i Robertem De Niro.
W USA wojna o prawdę trwa od XVIII wieku – David Grann
.Wydana właśnie w Polsce „Sprawa Wagera” to opowieść o katastrofie morskiej z XVIII w. i sądzie wojskowym, przed jakim stanęła garstka rozbitków. A także o niewygodnej prawdzie o tym, co przeżyli na wyspie. Nowa praca Granna – dziennikarza „The New Yorker”, autora książek „Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI”, „Zaginione miasto Z: Amazońska wyprawa tropem zabójczej obsesji”, „Biała ciemność” i zbioru reportaży „The Devil and Sherlock Holmes” – przedstawia dzieje wyprawy, a także głośnego procesu, którego stawką było życie ocalonych z katastrofy. Książka „Sprawa Wagera. Opowieść o katastrofie, buncie i morderstwie” Davida Granna w tłumaczeniu Piotra Grzegorzewskiego ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.
Piotr Jagielski: Co sprawia, że opowieść staje się dla pana interesująca do tego stopnia, że decyduje się pan pisać książkę?
David Grann: Pisanie książki jest jak angażowanie się w długi związek. Lepiej więc, żeby temat był wciągający. Badam historię, sprawdzam, czy na pewno jest to coś, w co chcę się zaangażować, czy do mnie przemawia, czy nadaje się na książkę. W przypadku «Sprawy Wagera» interesowały mnie bunty na pokładach. Zaczęło się od tego, że w brytyjskim archiwum natrafiłem na skan relacji kadeta Johna Byrona. Im dalej zagłębiałem się w jego opowieść – a pisze o potężnym sztormie, epidemii na pokładzie, katastrofie, anarchii, w jaką obróciło się życie rozbitków na wyspie – tym bardziej czułem, że mnie pochłania, że mną zawładnęła.
Następnie zadaję sobie pytanie, czy mam dostatecznie dużo materiałów archiwalnych. Wszystko, o czym piszę, musi mieć potwierdzenie w faktach. Trzeci krok: czy opowieść ma szerszy wydźwięk? Rozbitkowie z Wagera po powrocie do Anglii zostali wezwani przed sąd wojskowy, gdzie przedstawiali drastycznie różniące się relacje. Każdy usiłował pokazać siebie w korzystnym świetle. W ten sposób rozpętali gigantyczną wojnę o prawdę. Wiedziałem, że muszę opisać tę historię.
Fake newsy, dezinformacja – to kategorie bliskie współczesnemu czytelnikowi. Wydawałoby się, że nie pasują do historii z XVIII wieku.
David Grann: W Stanach Zjednoczonych wciąż prowadzimy takie wojny o prawdę. Czasem trudno wyłonić prawdę z gąszczu informacji. Spędzałem godziny w archiwach, czytając zarzuty o sfałszowanych dziennikach żeglarzy Wagera, a potem wracałem do domu i w telewizji słuchałem o „alternatywnych faktach” i fake newsach. Widać ogromne podobieństwo między tym XVIII-wiecznym procesem a czasami współczesnymi.
Może tym, co łączy bohaterów pańskich książek i artykułów – z „Zaginionego miasta Z” i „Białej ciemności” czy z reportaży, jak „Yankee Commandante”, „Mysterious Circumstances: The Strange Death of a Sherlock Holmes Fanatic” i „The Squid Hunter” – jest obsesja, w której się zatracali.
David Grann: Rzeczywiście, moi bohaterowie dają się owładnąć obsesjom, często na własną zgubę. Z punktu widzenia autora tacy ludzie są bardziej interesujący niż ci, którzy statecznie przechodzą przez życie. Literackie udramatyzowanie losu człowieka pozbawionego pasji stanowi nie lada wyzwanie. Co innego bohater z obsesją, który jest w stanie posunąć się do skrajności, ryzykować własne życie. Jest powód, dla którego tak fascynuje nas postać kapitana Ahaba z „Moby Dicka”.
Mnie pasjonują nudne rzeczy – np. spędzanie wielu godzin na przeczesywaniu archiwów – ale też mam pasję do opowiadania historii. To konieczne w przypadku autora książek. Ta pasja zawiodła mnie w różne dziwne miejsca, decydowałem się w jej imieniu na rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał. Jak podróż do dżungli amazońskiej, gdy pisałem „Zaginione miasto Z”, czy wyprawa małą łodzią na odległą wyspę u wybrzeży Patagonii. To zupełnie nie w moim stylu. Ale jestem przekonany, że istnieje wartość w takich podróżach. Moi bohaterowie wyruszają do odległych krajów, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie samych. Ja jako autor udaję się w podróż, żeby pojąć, co motywowało tych ludzi, dlaczego zrobili to, co robili. Słowem – żeby idealnie opowiedzieć idealną opowieść. Ten cel potrafi być równie nieuchwytny jak te, który stawiali sobie oni.
Czy podróż na wyspę pomogła panu przy pisaniu? Przecież od sprawy Wagera minęło tyle lat…
David Grann: Pierwsze dwa lata poświęciłem wyłącznie na wertowanie dzienników podróży, relacji uczestników, wspomnień, listów. Były zakurzone, niektóre rozpadały się w rękach, ale były czytelne – to niesłychane, że te dokumenty przetrwały tyle lat, huragany, tajfuny, podróże dookoła świata, katastrofy. Wciąż zadawałem sobie pytanie o to, czego jeszcze nie wiem, co przegapiłem. Próbowałem zrozumieć tych ludzi, ale musiałem także nieustannie kwestionować ich relacje – czy nie przesadzali, nie wyolbrzymiali pewnych spraw i nie umniejszali innych? W końcu zapytałem siebie: czy jestem w stanie dobrze opisać te zdarzenia, jeśli nie zobaczę wyspy na własne oczy?
Nigdy nie byłem w Patagonii, nie miałem nawet mglistego wyobrażenia o tym rejonie świata. Znalazłem chilijskiego kapitana, który zgodził się zabrać mnie na wyspę malutką łodzią. Gdy tylko wypłynęliśmy z kanału na otwarte wody, rzucało mną jak piłką do ping-ponga. Na szczęście dotarliśmy cało na miejsce.
Wyspa Wager wygląda mniej więcej tak samo jak w XVIII w. To pustkowie z drzewami pochylonymi ku ziemi od omiatającego wyspę wiatru. Tak jak opisali to rozbitkowie, nie ma tam pożywienia, nie ma zwierząt. Mogłem potwierdzić to, o czym czytałem w relacjach: nieprzyjazne otoczenie, brutalne warunki pogodowe. W dziennikach te słowa powtarzały się stale: „jest mi zimno”, „zamarzam”. Dopiero na wyspie zrozumiałem, jak bardzo zimno musiało im być. Tam bez przerwy pada lub mży. Wieje silny wiatr. Żeglarze musieli cierpieć na hipotermię, choć oczywiście o tym nie wiedzieli. A to właśnie ona miała wpływ na decyzje, jakie podejmowali.
Jeden z oficerów opisał wyspę jako „miejsce, w którym umiera dusza”. Tam zrozumiałem, co miał na myśli. Stałem na brzegu, smagany wiatrem i deszczem, rozglądałem się wokół siebie i myślałem: tak, moja dusza najpewniej by tu umarła.
Co jest większym wyzwaniem – nadmiar archiwalnego materiału czy niedostatek?
David Grann: Nigdy nie narzekam na nadmiar materiału. Być może poczuję się przytłoczony jego ogromem, być może się w nim zagubię, ale ostatecznie lepszy mieć nadmiar niż niedobór. W przypadku „Sprawy Wagera” dysponowałem dużą dokumentacją, choć przecież autorzy tych opisów i listów od dawna nie żyli, a ich relacje były ze sobą sprzeczne.
Zazwyczaj po przeanalizowaniu faktów staram się dowieść, gdzie leży prawda. W tym wypadku nie mogłem bohaterów przepytać. Uznałem więc, że przedstawię wszystkie wersje wydarzeń, by czytelnik sam ocenił, komu wierzy. Każdy chce przecież być bohaterem własnej opowieści. Każdego dnia. Redagujemy, przepisujemy, drobiazgowo układamy nasze historie, o pewnych sprawach milczymy, inne podkreślamy. Oni robili to samo – z tym że dla nich stawka była ogromna. Jeśli nie wypadli przekonująco, czekał ich stryczek.
Dla nich stawką było ich własne życie. A dla Imperium Brytyjskiego?
David Grann: Gdy rozbitkowie wrócili do Anglii i przedstawili przed sądem relacje, przedstawiciele Imperium nie byli zachwyceni. Ich bohaterowie nie wypadali jak awangarda cywilizacji, angielscy dżentelmeni, tylko jak nieokrzesani brutale. Relacje podważały przekonanie, że Anglicy niosą dzikim cywilizację, w ten sposób usprawiedliwiając swe podboje. Imperium usiłuje więc przedstawić własną, alternatywną wersję wydarzeń. Wydało mi się to kolejnym bardzo współczesnym aspektem tej historii.
Interesowało mnie to, jak powstają narracje, legendy, wielkie opowieści. Podobnie jak przy pracy nad moją poprzednią książką, „Czasem krwawego księżyca”, poświęconą jednej z największych zbrodni w amerykańskiej historii i temu, jak została niemal wymazana ze zbiorowej świadomości. Nie pisano o tej zbrodni w książkach historycznych, nie uczono o niej w szkołach. Wydało mi się ciekawe samo to, jak dokonuje się wyboru opowieści, które przekazywane są dalej… Jak tworzy się historię. Co jest z niej wymazane, co utrwalone, co mitologizowane. Ten proces wyraźnie widać w opowieści o zbrodniach dokonywanych na członkach plemienia Osagów. To przykład na to, jak narody opowiadają o swojej historii. Albo na to, jak nie opowiadają…
Podobały się panu filmy, które powstały na podstawie pana książek? Martin Scorsese nakręcił „Czas krwawego księżyca”, teraz – pracuje nad ekranizacją „Sprawy Wagera”, znów z Leonardo DiCaprio; powstały filmy na podstawie „Zaginionego miasta Z”, reportaży „Trial by Fire”, „The Old Man and the Gun”, a także – polski wątek – na podstawie „True Crime: a Postmodern Murder Mystery” o sprawie Krystiana Bali.
David Grann: Mam fart do dobrych reżyserów. Wspaniałe jest to, że te historie za sprawą filmów trafiają do kolejnych ludzi, znajdują nowe formy. Często uzupełniając moją dziennikarsko-kronikarską robotę.
Jak pana rodzina zapatruje się na pana obsesje? I na dalekie podróże w niebezpieczne miejsca w poszukiwaniu śladów niegdysiejszej katastrofy albo ludzi, którzy zaginęli dziesiątki lat temu? W miejsca, gdzie – jak ustaliliśmy – umiera dusza.
David Grann: Pamiętam, jak wybierałem się do Amazonii. Nienawidzę kempingów, obozowisk, wspinaczek. Nikt nigdy nie pomyślałby o mnie, że jestem obieżyświatem, poszukiwaczem przygód czy miłośnikiem sportów ekstremalnych. Mam fatalną kondycję i jestem ślepy jak kret. Żona wysłała mnie wtedy do sklepu z profesjonalnym sprzętem, żebym się zaopatrzył w co trzeba. Na zakupach wrzucałem do koszyka wszystko, co wyglądało efektownie, jak z filmu o Bondzie. Nagle podszedł do mnie młody facet, który wyglądał, jakby dopiero co zszedł ze szczytu Everestu, i spytał, dokąd się wybieram. Kiedy mu powiedziałem, zaczął odkładać na półki wszystko, co nazbierałem. „Chodź, kupimy ci dobry namiot i nieprzemakalne buty” – powiedział.
Przy „Zaginionym mieście Z” pracowałem z redaktorem, który opowiadał mi o absolutnie przerażających, potwornych chorobach, jakie powoduje żyjące w dżungli robactwo. Dzięki Bogu, powiedział mi to już po powrocie z Amazonii. W przeciwnym razie nigdy bym się nie odważył na ten wyjazd. Moi bliscy już się przyzwyczaili, że co jakiś czas ruszam w daleką wyprawę. Czasami wiąże się to z bolesnymi konsekwencjami – podobno mój syn, gdy był bardzo mały, mówił na telefon „tata”… Wielu ludzi, o których piszę, nigdy nie powróciło z takich wypraw. Ale oczywiście gdy już wyjeżdżam, nie myślę o tym, co mi grozi. Po prostu wzruszam ramionami.
Rozmawiał: Piotr Jagielski/PAP
Czas pożegnać stary świat informacji?
.”Branży dziennikarskiej nie udało się zaadaptować do ery internetu, a każde potencjalne rozwiązanie – od tabletów, przez paywalle i reklamy programatyczne, po konsolidacje i miliarderów – zawiodło. Sieci i gazety zostały wykupione przez fundusze hedgingowe, które następnie sprzedały wszystko, co się dało, ograniczyły wszelkie możliwe koszty i zagarnęły każdy grosz z przepływów pieniężnych. Jedyne, w co starsze firmy wciąż inwestują, to lobbing” – twierdzi prof. Jeff JARVIS.
„Tymczasem zaufanie do dziennikarzy spadło do rekordowo niskiego poziomu. Instytut Reutersa w Oksfordzie informuje, że jedna trzecia ludzi aktywnie unika wiadomości – i trudno mieć im to za złe. Sam mam dość życzeniowego przepowiadania klęski, które jest powszechne w serwisach informacyjnych starego typu i któremu towarzyszy łatwowierne relacjonowanie polityki jako sportu, normalizowanie rozkwitu populistycznej faszystowskiej ideologii, odmowa wskazywania przypadków rasizmu, chroniczny brak różnorodności, zależność od dostępu do władzy, moralna panika wywołana nową technologią oraz marnowanie zasobów na kopiowanie newsów i treści clickbaitowe. Semafor i Gallup (instytuty badawcze – red.) donoszą, że zaufanie do dziennikarzy spada teraz także wśród amerykańskich demokratów. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze sztuczna inteligencja, która produkuje i dewaluuje to, co nazywamy treściami, czyniąc z nich towar i odbierając wiadomościom starego typu znaczenie, wartość i cel. Próbowałem przekonać organizacje informacyjne, że nie są lub nie powinny być częścią branży produkcji treści, że dziennikarstwo jest usługą opartą na rozmowie, społeczności i współpracy. Nie udało się” – pisze prof. Jeff JARVIS, wykładowca, pisarz, intelektualista badający nowe media.
Jego zdaniem musimy diametralnie zmienić naszą wizję dziennikarstwa i jego roli w społeczeństwie, któremu grozi przejęcie przez autorytarną, antyoświeceniową faszystowską ideologię.
.„Niedawno pisałem o dziennikarstwie przynależności. Wraz z Carrie Brown pomogłem uruchomić program studiów zaangażowanego dziennikarstwa, a przedsięwzięcie to jest kontynuowane przez naszych alumnów. Istnieją też inne inicjatywy mające na celu przekształcenie tej branży: dziennikarstwo rozwiązań, dziennikarstwo współpracy, dziennikarstwo konstruktywne, dziennikarstwo naprawcze, dziennikarstwo dialogu, dziennikarstwo skoncentrowane na rozmowach, dziennikarstwo solidarności, dziennikarstwo przedsiębiorcze i inne. Łączy je etyka wsłuchiwania się w społeczności i ich potrzeby oraz świadomość konieczności wprowadzania innowacji” – zaznacza autor.
PAP/WszystkocoNajważniejsze/MJ