Gdzie się podziały wróble z polskich miast? - prof. Grzegorz Neubauer

Wróble w Polsce stają się coraz większą rzadkością – w ciągu ostatniej dekady ich populacja zmniejszyła się o ok. 1,5 miliona par lęgowych, co oznacza ponad 20-proc. spadek liczebności. Kiedyś stada wróbli liczyły po kilkaset osobników, dziś widok kilkudziesięciu jest rzadkością – podkreślił ornitolog prof. Grzegorz Neubauer.
Spadek liczebności wróbli zaobserwowano w wielu częściach świata
.Z okazji Międzynarodowego Dnia Wróbla specjalista z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN przypomniał, że wróbel to ptak, który od wieków towarzyszy człowiekowi, adaptując się do zmieniających się warunków środowiskowych. Przybył do Europy z cieplejszych regionów, m.in. Bliskiego Wschodu i Azji Południowej, podążając za rozwojem rolnictwa i osadnictwa ludzkiego.
– W przeszłości, zwłaszcza w okresie intensywnego wykorzystania zwierząt gospodarskich, wróble znajdowały obfite źródła pożywienia w postaci rozsypanego ziarna. Wraz z postępem technologicznym i zmianami w rolnictwie dostępność takiego pokarmu zaczęła maleć, a wróbli zaczęło ubywać – powiedział prof. Grzegorz Neubauer.
Jednak w ostatnich kilku dekadach sytuacja zaczęła się pogarszać wyjątkowo szybko. W wielu regionach świata – nie tylko na wsiach, ale i w miastach – naukowcy obserwują niepokojący spadek liczebności wróbli. Dane monitoringowe wskazują, że od 2013 r. liczebność tego gatunku w Polsce zmalała o około 1,5 miliona par lęgowych (z 6,5 milionów do 5,1 milionów), co oznacza ponad 20-procentowy spadek. W Wielkiej Brytanii i Holandii od lat 80. XX w. populacja wróbla zmniejszyła się o połowę, a najnowsze badania francuskich naukowców sugerują, że w Paryżu ubyło nawet 90 proc. tych ptaków.
Specjaliści wymieniają kilka możliwych przyczyn tego zjawiska, choć – jak wyjaśnił prof. Neubauer – żadna z nich nie została w pełni potwierdzona. Oczywiście wróble straciły swoje podstawowe źródło pożywienia, jakim były ziarna rozsypywane przez rolników, ale to jest zaledwie część problemu. Skąd takie pogorszenie ich stanu w ostatnich dekadach, także w miastach, nie do końca wiemy – powiedział.
Jednym z czynników może być utrata miejsc lęgowych w wyniku modernizacji budynków i rozwoju urbanizacji. Wróble lubią się gnieździć w szczelinach starych budynków, a nowoczesne budownictwo, z gładkimi elewacjami i szczelnie zamkniętymi przestrzeniami, nie daje im takich możliwości. Jednak, co ciekawe, francuscy naukowcy wykazali niedawno, że liczebność wróbli praktycznie nie różni się w dzielnicach nowoczesnych i takich, w których dominują stare, niewyremontowane budynki – zaznaczył ornitolog.
Badania przeprowadzone w Kanadzie i USA wykazały z kolei, że pułapką dla ptaków żyjących w miastach mogą być szklane fasady i szyby budynków. Z powodu kolizji z nimi ginie tam odpowiednio ok. 25 milionów i 600 milionów osobników rocznie. Innym powodem może być wzrost liczebności drapieżników, żywiących się wróblami. Naukowcy podkreślają przede wszystkim rolę krogulca, którego populacja w ostatnim czasie nieco się zwiększyła, oraz kota domowego. W Polsce koty często są puszczane luzem, a są w stanie upolować naprawdę dużą liczbę ptaków – przypomniał naukowiec.
Znaczenie, w jego opinii, może mieć także zwiększona liczba kolizji ptaków z samochodami. Pewną rolę mogą odgrywać również: zanieczyszczenia środowiska, hałas i sztuczne światło. Spadek liczebności wróbli powinien niepokoić nie tylko ze względów przyrodniczych, ale także ze względu na jego praktyczne konsekwencje dla człowieka. Wróble odgrywają bowiem istotną rolę w ekosystemie miejskim i rolniczym, pomagając w regulacji populacji owadów, także tych powodujących straty w uprawach. Ich znikanie możemy odczuć w postaci większej liczby owadów w miastach czy wzrostu zapotrzebowania na chemiczne środki ochrony roślin.
– Historia pokazuje, że drastyczne zmniejszenie liczebności wróbli może prowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Przykładem jest akcja przeprowadzona w latach 50. XX w. w Chinach, kiedy zarządzone przez władze masowe tępienie tych ptaków doprowadziło do plagi szarańczy i klęski głodu, w wyniku której zmarło kilkadziesiąt milionów ludzi – przypomniał prof. Neubauer.
W jego ocenie nie sposób precyzyjnie wskazać wszystkich konsekwencji spadku liczebności wróbli, ale jedno jest pewne – są one istotnym ogniwem w skomplikowanej sieci zależności ekologicznych. Nawet w stosunkowo uproszczonych ekosystemach miejskich ich rola nie jest bez znaczenia. Dlatego należy prowadzić działania ochronne na różnych poziomach – od monitorowania populacji, przez ograniczanie chemicznych środków ochrony roślin, po zachowanie zielonych przestrzeni w miastach i instalowanie budek lęgowych.
Ptaszydła
.”Co sprawia, że przyjazne ludziom mewy zmieniają się w skrzydlatych zabójców?” – pytał Hitchcock. I odpowiadał: „Nie wiadomo, ale to niczego nie zmienia. Zagłada i tak nadciągnie ze strony, z której się jej najmniej spodziewacie” – pisze Wiesław KOT, krytyk filmowy.
Wszystko jak w tragedii greckiej: jedno miejsce, krótki czas, spiętrzona akcja. Oto Melanie (Tippi Hedren), młodej damie z wyższej klasy średniej z San Francisco, w sklepie zoologicznym wpadł w oko przystojny, choć dość arogancki prawnik Mitch (Rod Taylor). Kupuje więc parę papużek nierozłączek (ang. love birds), by podarować je jego młodszej siostrze. W formie aluzji pod jego adresem. Tym sposobem wkrada się w życie rodziny wiodącej spokojne życie z dala od miejskiego zgiełku. Jednak z jej przybyciem w miasteczku dochodzi do niewytłumaczalnych ataków lokalnych ptaków – głównie mew – na zwykłych mieszkańców. Ptaki atakują stację benzynową, która wylatuje w powietrze, dziobią do krwi dzieci wracające ze szkoły, które nauczycielka próbuje obronić kosztem własnego życia. Dopiero gdy dziewczyna opuszcza miasteczko, sytuacja ulega względnemu, choć ciągle niewytłumaczalnemu uspokojeniu.
W czasach, gdy nie było jeszcze mowy o elektronicznym generowaniu obrazu, pomysł obsadzenia dzikich ptaków w rolach głównych aktorów zakrawał na szaleństwo. Hitchcock jednak nie ustępował, bo doskonale rozumiał, że po poprzednim filmie, po Psychozie (1960) widz oczekuje od niego jeszcze silniejszych wrażeń. Żeby zagęścić akcję, zaplanowano dwa razy więcej ujęć (1500) niż w „zwykłym” filmie. Zaangażowano treserów ptaków, którzy setki mew, wron i kruków uczyli wzlatywać na komendę, siadać w odpowiednich miejscach, a nawet spadać gwałtownie na głowy kaskaderów. W scenach ataku ptaków na dzieci zastosowano – dla bezpieczeństwa – ptasie atrapy. Sekwencje z udziałem atakujących skrzydlatych napastników powstawały drogą wielokrotnego, żmudnego nakładania obrazu z wielu kamer. Z tym że te najbardziej widowiskowe kręcono z autentycznymi ptakami. To z tymi przerażonymi zwierzakami wypuszczanymi z kartonowych pudeł walczy Tippi Hedren w salonie. Początkowo planowano kilka ujęć – aktorce ze sceny na scenę pruto kostium i domalowywano świeże „rany”, ale nie wypadało to wystarczająco ekspresywnie. Więc ptaki, które w sposób naturalny płoszyły się, gdy aktorka wymachiwała rękami, przywiązywano do niej cienkimi nićmi. One odganiane, natychmiast „wracały”, co wyglądało, jakby chciały zadziobać dziewczynę w jakimś furiackim zapamiętaniu. Ta z kolei za którymś razem dostała ataku histerii, gdy jeden z ptaków uszkodził jej powiekę. Zdjęcia trzeba było przerwać na kilka dni, zanim aktorka doszła do siebie i można było wznowić pracę. W rezultacie kręcenie jednej sceny rozciągnęło się na kilka tygodni. Na ekranie trwa ona niecałe dwie minuty. Hitchcock był tak dalece niepewny efektów, że on – skrajny elegant i pedant – sam opróżniał na planie popielniczki. To nie zdarzało się ani wcześniej, ani później! W sumie na planie filmu wykorzystano wszystko, co technika filmowa miała do zaoferowania z początkiem lat 60. minionego wieku.
Cały tekst dostępny na łamach „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]
Katarzyna Czechowicz/PAP/WszystkocoNajważniejsze/rb