Hezbollah nie dąży do wojny z Izraelem – Biały Dom
Stany Zjednoczone nie sądzą, by libańska organizacja terrorystyczna Hezbollah dążyła do wojny z Izraelem po tym, jak izraelska armia zabiła w Bejrucie zastępcę lidera Hamasu Saleha al-Arouriego – oznajmił wysoki rangą urzędnik administracji prezydenta USA Joe Bidena, cytowany przez agencję Reutera.
Śmierć przywódcy Hamasu nie wywoła konfrontacji
.Urzędnik, który wypowiadał się pod warunkiem zachowania anonimowości, zwrócił uwagę na wcześniejsze przemówienie przywódcy Hezbollahu Hasana Nasrallaha na temat śmierci al-Arouriego. „Nie ma wyraźnej chęci Hezbollahu do wojny z Izraelem i odwrotnie” – powiadomił przedstawiciel Białego Domu.
„Jednak napięcie na granicy (izraelsko-libańskiej) istnieje, ponieważ Hezbollah regularnie ostrzeliwuje Izrael (z terytorium Libanu), a Izraelczycy oczywiście odpowiadają ogniem” – dodał.
Izrael wysyła sygnał organizacji Hezbollah
.Szef libańskiej szyickiej organizacji Hezbollah powiedział, że jeżeli Izrael rozpocznie wojnę z Libanem, to Hezbollah będzie walczył „bez reguł i ograniczeń”. Było to pierwsze wystąpienie Nasrallaha od czasu, gdy jeden z liderów Hamasu, Saleh al-Arouri, zginął w zamachu na przedmieściach Bejrutu – poinformował Reuters.
Choć władze Izraela nie przyznały się do zamachu na al-Arouriego, powszechnie uważa się, że to ten kraj prawdopodobnie zorganizował operację pod Bejrutem. Izrael, który prowadzi wojnę z ugrupowaniem terrorystycznym Hamas w Strefie Gazy, mógł w ten sposób wysłać Hezbollahowi sygnał, że jest w stanie dosięgnąć wroga nawet w miejscu uznawanym za jego bastion – oceniła agencja.
Trzeba zakończyć wojny o panowanie na Bliskim Wschodzie
.Napięcie między Izraelem a organizacją Hezbollah to ważny aspekt pokoju w regionie. Znaczący wpływ na sytuacje tam mają również Stany Zjednoczone, których obecność może być gwarantem tego, że nie powstanie kolejna koalicja państw arabskich, które zaatakują Izrael. O roli Ameryki w polityce międzynarodowej pisze na łamach Wszystko co Najważniejsze Edward LUCAS, brytyjski dziennikarz, europejski korespondent tygodnika „The Economist”.
Jego zdaniem pozycja USA jako lidera jest tym bardziej wyraźna, odkąd Europa przestała być siłą, z którą trzeba się liczyć.
„Ani wrogowie, ani przyjaciele nie traktują już europejskiej polityki zagranicznej poważnie. Widzieliście lotniskowiec Europejskiej Marynarki Wojennej krążący u wybrzeży Izraela, aby przypomnieć krajom Bliskiego Wschodu, że decydenci w Brukseli dysponują nie tylko podręcznikiem zasad wspólnego rynku, ale także potęgą militarną? Imponowała również reprezentacja dyplomatyczna, z przewodniczącą Komisji Ursulą von der Leyen, jej odpowiednikiem w Radzie Europejskiej Charlesem Michelem, szefem spraw zagranicznych Josepem Borrellem, kanclerzem Niemiec Olafem Scholzem, premierką Włoch Giorgią Meloni, prezydentem Francji Emmanuelem Macronem oraz premierem Wielkiej Brytanii Rishim Sunakiem. Wszyscy podróżowali jednym samolotem, kursując między Kairem, Dohą, Ammanem, Rijadem i Jerozolimą, by pośredniczyć najpierw w zawieszeniu broni, a następnie w zawarciu porozumienia pokojowego. Decydenci w Pekinie i Moskwie wyciągnęli właściwe wnioski: Europejczycy mają kontrolę nad geopolityką i nie należy z nimi zadzierać. Być może w jakimś równoległym wszechświecie tak wygląda rzeczywistość. Ale w naszych realiach jest to marzenie, które rozczarowująco i zastanawiająco kontrastuje z silnym wsparciem udzielanym przez Europę Ukrainie” – pisze autor.
Dodaje, że w sprawie Bliskiego Wschodu Europa jest podzielona zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Niektóre kraje są lojalnymi zwolennikami prawa Izraela do samoobrony (a tym samym, jak twierdzą, jego istnienia). Inne czują instynktowną solidarność z cierpiącymi Palestyńczykami. Politycy w krajach o dużej populacji muzułmańskiej nie zapominają, kto może oddać na nich głos; żydowski elektorat jest wszędzie znacznie mniejszy i bardziej rozproszony.
„Zdecydowana polityka europejska mogłaby nie przynieść pożądanych efektów, tak jak nie przyniosły ich wysiłki Stanów Zjednoczonych podejmowane w minionych latach wielokrotnie. Nierozsądni ludzie niekoniecznie dbają o pokój i dobrobyt. Jednak podjęcie takiej próby sprawiłoby przynajmniej, że Europejczycy wydaliby się poważnymi aktorami na globalnej scenie. To pomogłoby odstraszyć wrogów. A co ważniejsze, zrobiłoby wrażenie na przyjaciołach” – pisze Edward LUCAS.
Zasadnicze pytanie autora na nadchodzące lata brzmi: jak dalece Stany Zjednoczone mogą polegać na pomocy Europy w obliczu ogromnego wyzwania stwarzanego przez Chiny i ile transatlantyckiej pomocy w zakresie bezpieczeństwa zaoferują w zamian. Ostatnie dni sugerują, że odpowiedź w obu przypadkach będzie brzmiała „niewiele”. Straci na tym cały wolny świat.
PAP/WszystkocoNajważniejsze/MB