Holenderska prawica wygrała wybory przeznaczając jedynie 1475 euro na kampanię w internecie
Przed środowymi wyborami parlamentarnymi holenderskie partie polityczne wydały setki tysięcy euro na kampanię w sieci. Jednak PVV, antyimigrancka partia prawicowego populisty Geerta Wildersa, wygrała wybory dysponując budżetem na reklamę internetową wynoszącym 1475 euro.
PVV wygrywa wybory w Holandii
.Zjednoczona lewica (PvdA/GL), która zajęła drugą pozycję w wyborach do izby niższej parlamentu (Tweede kamer), tylko w październiku wydała na reklamę w internecie 508 tys. euro. „Często panuje przekonanie, że ilość reklam na Facebooku niemal automatycznie przekłada się na liczbę głosów. Zdecydowanie tak nie jest” – twierdzi prof. Fabio Votta z uniwersytetu w Amsterdamie (UvA).
Niejako potwierdzeniem słów Votty może być to, że paria Nowa Umowa Społeczna (NSC) Pietera Omtzigta, która zajęła czwartą pozycję i zdobyła 20 mandatów w Tweede kamer, nie wydała na kampanię w internecie ani centa. Rzecznik ugrupowania powiedział tygodnikowi „De Groene Amsterdammer”, że wynikało to z tego, iż nowe ugrupowanie nie miało na to pieniędzy. NSC nie miała też billboardów, reklam w gazetach ani spotów w telewizji. Jednak brak reklam w internecie nie oznaczał, że PVV i NSC były w nim nieobecne. Nagrania Geerta Wildersa w mediach społecznościowych często stawały się wiralami i reklama była im po prostu zbędna.
Ograniczenie imigracji i azylu
.Chęć ograniczenia migracji i azylu była głównym powodem głosowania na antyislamską i antyimigrancką Partię Wolności (PVV) – wynika z badania portalu RTL Nieuws. Kierowało się tym, aż 87 proc. wyborców tej partii. Lider ugrupowania Geert Wilders od lat wzywa do ograniczenia liczby przyjmowanych uchodźców a także zmniejszenia migracji do Niderlandów.
Z badania RTL Nieuws wynika, że był to główny powód oddania głosu na tę partię przez jej zwolenników w wyborach do izby niższej parlamentu (Tweede kamer) w ostatnią środę. Pozostałymi sprawami, które zadecydowały o wyborze PVV, były kwestie związane z opieką zdrowotną. Są one ważne dla 55 proc. wyborców Partii Wolności. Na kwestie mieszkalnictwa zwróciło uwagę 51 proc. wyborców PVV a sprawy bezpieczeństwa i walki z przestępczością były istotne dla 48 proc. osób, które oddały głos na tę partię.
Zagrożenia związane z „polityką otwartych drzwi”
.Na temat coraz bardziej osłabiającego Europę problemu niskiego przyrostu naturalnego i braku zastępowalności pokoleń, na łamach „Wszystko Co Najważniejsze” pisze Jan ŚLIWA w tekście „Demografia, głupcy!„. Autor zwraca w nim uwagę na ogrom zagrożeń wiążących się z tzw. „polityką otwartych drzwi”.
„W 1885 r. Afryka miała tylko 100 milionów, m.in. w wyniku wywozu niewolników przez Arabów i Europejczyków przez stulecia. Europa (bez Rosji) miała wtedy 275 milionów – stosunek wynosił prawie 3:1 na korzyść Europy. Obecnie (2020) Afryka ma 1,3 miliarda, a w 2050 r. ma mieć 2,4 miliarda, 1/4 ludności świata”.
„To nie może nie mieć konsekwencji. Społeczeństwa afrykańskie są również bardzo młode, 40 proc. ludności ma poniżej 15 lat. To znaczy, że dominuje młodzież, w naturalny sposób aktywna seksualnie (stąd olbrzymia skala AIDS) i skłonna do ryzyka (dzieci żołnierze). To powoduje również, że połowa ludności nie ma praw wyborczych. Nawet na Zachodzie widzieliśmy rebelie młodzieży – liczebnej, lecz bez znaczenia w polityce: pokolenie dorosłych wysyła nas do Wietnamu, a my nie mamy nic do powiedzenia. W Afryce rządzą dorośli, również starzy dyktatorzy. To budzi niezadowolenie. Narusza też transmisję tradycji i kultury między pokoleniami. Kiedyś dzieci uczyły się, obserwując starszych i naśladując ich zachowanie, teraz żyją we własnym świecie. Taki przyrost uniemożliwia budowę odpowiedniej infrastruktury, państwo nie nadąża, przeżycie ułatwia korupcja. Kto może, wysyła dzieci do szkół za granicę, kilkadziesiąt procent chce emigrować. Emigrują nie tylko do Europy, również do lepiej prosperujących krajów afrykańskich i do lokalnych metropolii. Lagos, stolica Nigerii, w 1965 r. miało 350 tysięcy mieszkańców, a w 2012 r. – 21 milionów. Oczywiście większość to slumsy, ale chęć wyrwania się jest silniejsza. Podobnie wygląda z emigracją do Europy”.
.„Nieliczni mają możliwość wyjazdu w formie cywilizowanej. Posiadają wykształcenie, które pozwala na pracę, a dzięki zasobom mogą kursować między oboma światami. Na dole są ci, którzy tylko w telewizji widzą świat białego człowieka i o nim marzą. Kto przekracza pewien próg zamożności, może myśleć o ucieczce. Finanse są ważne, bo transfer kosztuje 2000–3000 dolarów, czyli roczny dochód. Chęć wyrwania się jest potężna, lecz przeprawa nie jest łatwa. A z drugiej strony otwarte granice nie są rozwiązaniem, trzeba widzieć fakty. Sam kiedyś napisałem (i zostałem zrugany za cynizm), że otwarcie granic przez Angelę Merkel było zachętą do ładowania się na chybotliwe łódki i ryzykowania życia na morzu. Co ciekawe, gdy w 2017 ruch się zmniejszył, a łodzie ratunkowe podpływały aż pod wody terytorialne Libii, proporcjonalna liczba zaginionych wzrosła pięciokrotnie. Popyt rodzi podaż – przemytnicy ładowali na 9-metrowe pontony do 130 osób, wielokrotnie więcej niż dopuszczalnie. Na „nawigatora”, który miał nawiązać kontakt z ratownikami, wyznaczano jednego z pasażerów (za zniżkę w cenie). Do tego, by silnik wartości 8000 euro nie przepadł, przemytnicy podpływali drugą łódką i go zabierali, pozostawiając pasażerów w dryfującym pontonie. Sama droga przez Libię wiąże się z brutalnym wykorzystywaniem przez przemytników, a droga przez Niger i Algierię jest ponoć jeszcze gorsza, lecz tam się żaden dziennikarz nie zapuszcza. Promocja takiej migracji ma z humanitaryzmem niewiele wspólnego” – pisze Jan ŚLIWA.
PAP/WszystkocoNajważniejsze/MJ