Im wyższe wykształcenie, tym niższe zaufanie do wyników sondaży

Zaufanie do badań opinii społecznej wyraża 52,5 proc. dorosłych Polaków, przeciwne stanowisko zajmuje 32,5 proc. ankietowanych – wynika z raportu firm UCE RESEARCH i Syno Poland. Najbardziej nieufni wobec sondaży są osoby z wyższym wykształceniem, z najwiekszych miast.
Osoby starsze i gorzej sytuowane bardziej ufają sondażom
Według raportu zaledwie 52,5 proc. dorosłych Polaków ufa badaniom opinii społecznej, prezentowanym w przestrzeni publicznej, tj. w telewizji, prasie, radiu czy w internecie i w samych social mediach. Przeciwny stosunek do sondaży ma 32,5 proc. ankietowanych, a 15 proc. nie potrafi się określić w tej kwestii.
Wśród osób mających przekonanie do wiarygodności badań opinii społecznej przeważają najstarsi – osoby w wieku 75-80 lat (wśród nich – 70,6 proc.), o dochodach poniżej 1000 zł netto miesięcznie, z wykształceniem zasadniczym zawodowym, osoby będące na urlopie macierzyńskim, tacierzyńskim bądź wychowawczym. Częściej badaniom ufają mężczyźni niż kobiety (57,2 proc. – 48,2 proc.).
Zaufanie do wyników sondaży: kto już nie wierzy?
.Sondażom nie wierzą zwłaszcza osoby w wieku 35-44 lat, zarabiające 3000-4999 zł, z wyższym wykształceniem, pracujące w niepełnym wymiarze godzin.
Biorąc pod uwagę sympatie polityczne badaniom ufają jeszcze głównie wyborcy PSL (wśród nich – 76,4 proc.), Koalicji Obywatelskiej (67,9 proc.), Lewicy (57,6 proc.), Prawa i Sprawiedliwości (54,7 proc.). Natomiast nie darzą ich zaufaniem przede wszystkim sympatycy Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna (wśród nich – 50 proc.). oraz Konfederacji Wolność i Niepodległość (44,8 proc.), partii Razem (40 proc.), jak również PIS (31,8 proc.).
Raport „Polacy ufają badaniom opinii społecznej?. Edycja 2025” powstał na kanwie badania przeprowadzonego metodą CAWI (Computer Assisted Web Interview) przez UCE RESEARCH i SYNO Poland na reprezentatywnej próbie 1009 Polaków w wieku 18-80 lat.
Pół na pół
.Podział pół na pół pozbawia demokrację zdolności do reformy i autonaprawy. A skoro tak, to skazuje ją na postępującą nieefektywność, rozczarowanie i degenerację. Niestety, to jest właśnie ta perspektywa, która czeka polską demokrację po głosowaniu w niedzielę, 1 czerwca – pisze Jan ROKITA.
Wprzedwyborczym telewizyjnym orędziu Andrzej Duda dzieli się pragnieniem, iżby jego następca wygrał niedzielne wybory wyraźną większością. Ale my przecież wiemy, że to są snute przez prezydenta niespełnialne marzenia na jawie.
Coś takiego stało się ze współczesną demokracją, że wówczas, gdy trzeba dokonać fundamentalnych wyborów, dzieli ona całe narody w proporcji niemal dokładnie pół na pół. Co prawda w szczegółowe wyniki sondaży nie warto przesadnie wierzyć, ale dzięki nowoczesnym metodom badań opinii publicznej wiarygodnie możemy ustalić dominujące trendy. I ten najbardziej wyraźny trend – to właśnie podział pół na pół, który ujawnia się zawsze, gdy na końcu trzeba dokonać zero-jedynkowego, spolaryzowanego wyboru. Takiego właśnie jak wybór: Nawrocki albo Trzaskowski, bez dalszych alternatyw. Czyli kulturowo, ideowo, a w efekcie także politycznie – dwa całkiem odmienne światy, które tylko rzadko i słabo nawzajem na siebie zachodzą.
Co ważne, nie jest to tylko trend charakterystyczny dla polskiej demokracji. Trochę starsi pamiętają wielki demokratyczny spektakl roku 2000 w USA, od którego tak naprawdę się to zaczęło. W sytuacji niemal idealnego rozpadu wyborczego Ameryki w stosunku pół na pół, to jakiś sędzia na Florydzie rozstrzygnął wybory na rzecz Busha, a przeciw Gore’owi. A zrobił to wcale nie dlatego, iż ustalił faktyczną różnicę głosów, dającą zwycięstwo Bushowi, gdyż tej nie dało się de facto ustalić. Ale dlatego, iż roztropnie uznał, że w interesie całości państwa ktoś musi przerwać kolejne procedury liczenia głosów, za każdym razem dające minimalnie odmienne wyniki. Więc wydał wyrok nakazujący natychmiastowe przerwanie dalszego liczenia.
Ów sędzia z Florydy zrobił coś, co trzeba by uznać za niegodziwość, jeśli patrzeć na rzecz z perspektywy pryncypialnego demokraty, wyznającego zasadę: „Niech nawet świat przepadnie, byleby wynik wyborów był ustalony uczciwie i dokładnie”. Arbitralnie oddał zwycięstwo Bushowi, byleby stało się jasne, iż wybory przyniosły rozstrzygnięcie, a Republika Amerykańska ma nowego prezydenta.
I choć potem nie było już drugiego aż tak spektakularnego przypadku, to coraz częściej rozstrzygnięcia wyborcze idą w różnych krajach „na żyletkę” (wedle określenia upowszechnionego u nas ostatnio przez Rafała Trzaskowskiego). W Europie może najwyraźniej w Hiszpanii i Polsce, ale inne kraje również zmierzają w tę stronę. Prawdę mówiąc, nie znam ani jednej głębszej analizy, próbującej dociec, dlaczego akurat w XXI wieku tak się dzieje. Moja prywatna hipoteza jest taka, iż jest to efekt słabnięcia, by nie rzec – kryzysu ładu demokratycznego na Zachodzie.
Skoro spór idzie o wszystko, a wewnętrzna wzajemna wrogość ludzi przybiera kształty plemienne, to musi kurczyć się również istotna dla społecznego zdrowia warstwa wątpiących, niezdecydowanych, skłonnych patrzeć na sprawy w kategoriach „tak, ale…” czy też „za, a nawet przeciw”. Jeśli oni znikają, to o kształcie społecznego podziału decydują już tylko mechaniczne prawa rachunku prawdopodobieństwa. A zgodnie z nimi, jeśli parę milionów razy rzucisz monetą, to orzeł i reszka wypadną ci mniej więcej w proporcji pół na pół. Tam gdzie następuje zanik niuansów, tam polityczne rządy przejmuje arytmetyka.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/jan-rokita-pol-na-pol
PAP/MB


