Jak Polska międzywojenna dbała o czystość i poprawność języka polskiego

W pierwszych dekadach XX w. władze postanowiły wyeliminować z polszczyzny nadmiar germanizmów i rusycyzmów – wówczas narodziło się polskie słownictwo fachowe. Powstały takie słowa jak „kierowca”, „płatnik” czy „przetarg”.

Ambicją polskich prawników było stworzenie polskiej terminologii języka prawnego

.Rewolucja przemysłowa rozpoczęta na przełomie XVIII i XIX w. dała początek nowym wynalazkom, z których najważniejszym był silnik parowy. Przez cały wiek XIX rozwój techniki napędzał powstawanie nowych urządzeń przemysłowych i transportowych. Każde z nich było zupełnie nowym bytem, który trzeba było jakoś nazwać. Mało tego, również każda część nowego wynalazku wymagała nazwy. Większość wynalazków XIX w. i pierwszych lat XX w. powstało w trzech najbardziej rozwiniętych wówczas krajach – Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii.

Na ziemiach polskich – wówczas pod zaborami – używano nazw oryginalnych. Ale problem, że nie istniało nowe słownictwo fachowe narastał. W pierwszych latach XX w., w czasie jeszcze pełnym idei pozytywistycznych, Polacy szukali legalnych metod walki o polskość na każdym polu. W 1911 r. Stowarzyszenie Techników Polskich powołało do życia Komisję Słowniczą, której zadaniem było stworzenie polskich słów nazywających nowe wynalazki i procesy w technice. Do akcji włączyła się prasa specjalistyczna, która miała popularyzować nowe słowa.

Stworzenie nowych słów nie było proste. Trzeba było w jednym wyrazie uchwycić sens danego przedmiotu lub procesu, a jednocześnie unikać powiazań brzmieniowych z jego oryginalną nazwą, przeważnie pochodzącą z języków francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Mówiąc wprost, tworzenie nowych słów szło dość opornie, zwłaszcza ludziom o wykształceniu technicznym. Zdecydowano więc na ogłoszenie konkursów na nowe słowa. Informacje ukazywały się głównie w prasie technicznej, czasem przedrukowywała je prasa codzienna.

„25 listopada br. sąd rozstrzygnął konkurs w sprawie stworzenia polskich wyrazów zamiast francuskich: szofer, garaż, automobil. Na konkurs przysłano ogółem 235 odpowiedzi. Za najlepsze uznano i zalecono do użycia powszechnego zamiast słowa szofer – wyraz kierowca, zamiast garaż – wyraz zajezdnia” – napisano w grudniu 1912 r. w miesięczniku „Lotnik i Automobilista”. „Co się tyczy pojęcia automobil, to oprócz używanych powszechnie słów samochód i samojazd, żadnego lepszego rozwiązania nie nadesłano, wskutek czego w tym punkcie żadnej nagrody nie przyznano” – dodano.

Nagroda w konkursie ogłoszonym w „Lotniku i Automobiliście” wynosiła 50 rubli. Otrzymali je Jan Nakielski i Romuald Pianko za propozycję słowa „kierowca”, a za „zajezdnię” – Bronisław Rudziński, Ludwik Skawiński, Adam Łuniewski i Stanisław Strzemień-Strojnowski.

Konkurentem słowa „kierowca” był wyraz „silniczy”, nie zyskał on jednak uznania sądu konkursowego. W uzasadnieniu wyboru podkreślono, że „kierowca” daje możliwość tworzenia wyrazów pochodnych, czyli „kierowcowa” – żona kierowcy, „kierowczyni” – kobieta kierowca, „kierowczanka” – córka kierowcy, a nawet… „kierowczyć” – uprawiać zawód kierowcy.

Podobne konkursy w latach 1911-1914 ukazywały się też na łamach „Przeglądu Technicznego” czy „Mechanika”. Asymilacja nowego słownictwa była procesem powolnym, napotykającym wiele przeszkód społecznych. Na kilka lat przerwał ją wybuch I wojny światowej.

„W latach zaborów, w Kongresówce i zaborze pruskim, nie było powszechnego kształcenia zawodowego w języku polskim. Wiele osób uczyło się też na uczelniach technicznych we Francji i Belgii. Wszyscy oni używali terminologii niemieckiej, rosyjskiej lub francuskiej. Pierwsze próby, w okresie zaborów, tworzenia polskiej terminologii specjalistycznej opierały się na działalności społecznej. Był to przejaw obrony kultury polskiej i w związku z tym przeciwstawiano się zapożyczeniom. Był to rodzaj walki o tożsamość” – powiedziała prof. Iwona Burkacka, językoznawczyni z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

W 1918 r. okazało się, że problem powrócił i przyjął nowe oblicze – trzeba było ujednolicić nazewnictwo techniczne pochodzące z trzech różnych systemów państwowych. Oprócz kwestii patriotycznych ważniejsze stawały się sprawy gospodarcze i związane z bezpieczeństwem.

„Po odzyskaniu niepodległości jako pierwsze zaczęły powstawać słowniki i instrukcje. Już w 1918 r. powstał pierwszy słownik wojskowy niemiecko-francusko-rosyjski-polski. Kilka miesięcy później pojawiły się słowniki techniczne. W 1920 r. założono Polską Akademię Nauk Technicznych, która rozpoczęła działania na rzecz ujednolicenia terminologii technicznej. Również Polska Akademia Umiejętności zajęła się nazewnictwem fachowym” – tłumaczyła prof. Burkacka. „Należy pamiętać, że w dwudziestoleciu międzywojennym ujednolicić należało słownictwo pochodzące z trzech różnych zaborów. Poza tym II Rzeczpospolita była krajem wielonarodowościowym, wielowyznaniowym i wielojęzycznym” – dodała.

Powoływano specjalne komisje, które starały się tworzyć i wprowadzać polskie słownictwo fachowe na każdym poziomie, czy to na politechnikach, w szkolnictwie zawodowym, czy w fabrykach i warsztatach rzemieślniczych. Było to realizowane poprzez rozporządzenia i ustawy. W wypadku słownictwa wojskowego, w 1918 r. w Warszawie powstał specjalny referat do tych spraw, a w 1920 r. – już przy Ministerstwie Spraw Wojskowych – utworzono Centralną Komisję Słownictwa Wojskowego.

W ewidencjach wojskowych, raportach warsztatowych, instrukcjach wyszkolenia żołnierzy i innych dokumentach pojawiało się dość często różne nazewnictwo tych samych elementów broni. Powodowało to sporo zamieszania, dlatego w połowie lat 20. podjęto decyzję o urzędowym ujednoliceniu nazewnictwa. Stosowny rozkaz w tej sprawie (nr 319) został wydany przez Ministerstwo Spraw Wojskowych w październiku 1928 r. Zamieszczono w nim nazwy 62 części karabinów i karabinków Mauser wz. 98, które były podstawą uzbrojenia. W tym samym rozkazie zamieszczono też słownictwo fachowe dotyczące innych typów broni.

Unifikacja słownictwa nie dotyczyła tylko techniki czy wojskowości, ale wszystkich dziedzin życia. Podobnie było m.in. ze słownictwem administracyjnym, prawniczym, medycznym, handlowym, przemysłowym. Był to bardzo długi proces, realizowany przez wiele lat. Na przykład w dziedzinie techniki powstały wtedy m.in. słowa: „piła tarczowa” zamiast „krajzega”, „poziomica” zamiast „waserwaga”, „strug” zamiast „hebel”.

Prawo, sfera dotycząca każdego obywatela, było polem jednej z największych walk o polskie słownictwo w dwudziestoleciu międzywojennym. Sytuację z pierwszych lat II RP najlepiej zobrazował Leonard Górnicki, który w książce „Prawo jako czynnik integracji państwa w latach II Rzeczypospolitej” (2011) napisał: „Przez lata niewoli wytworzyły się odrębne, dzielnicowe mowy prawnicze, odrębny język, zarówno co do terminologii, jak i stylu. Nasi legislatorzy niejednokrotnie nie potrafili się ze sobą porozumieć, nie tylko dlatego, że odrębna kultura prawna narzucała odmienne rozumienie pewnych pojęć, ale i dosłownie mówili różnymi językami. Trzeba było długiego czasu, żeby wyeliminować z polszczyzny nadmiar germanizmów, rusycyzmów, latynizmów i obcą językowi polskiemu składnię”.

Problem polskiego słownictwa prawnego był podejmowany wielokrotnie. Ambicją polskich prawników było stworzenie polskiej terminologii języka prawnego. W 1925 r. w „Gazecie Sądowej Warszawskiej”, w artykule „O języku ustaw i urzędów”, tak pisał Stanisław Posner: „Niewola wypaczyła tradycję językową polską. Zgermanizowała i zrusyfikowała nasz język prawniczy, może nawet język w ogóle. Radykalne leczenie jest tu wskazane. W uniwersytetach należy zwracać na te sprawy uwagę zasadniczą. Tak samo w momencie egzaminów urzędniczych. Ministerstwo sprawiedliwości, ministerstwa oświecenia publicznego, prezydium rady ministrów powołane są, aby się zająć tą sprawą. Nie można tu zwlekać ani godziny. Trzeba całą siłą pary wziąć się do reformy słownictwa prawniczego”.

„Haniebny rosyjsko-polski i niemiecko-polski styl ustąpi z czasem pięknej polszczyźnie pod wpływem polskiej szkoły, lecz tworzenie specjalnego prawniczego wyrazownictwa wymaga powagi i wysiłku” – pisał w 1929 r. w „Głosie Sądownictwa” Bronisław Wisznicki.

Słownictwo fachowe miało wzbogacić polski język

.Zmianom poddano całe słownictwo prawnicze, tworząc nowe słownictwo fachowe, m.in.: „płatnik” zamiast „trasat”, „orzecznictwo” zamiast „judykaturę”, „unieważnienie” zamiast „anulowanie”, „nadpis” zamiast „indos”, „zrzeszenie” zamiast „korporacja”, „rachunek” zamiast „konto”, „poszukiwanie zwrotne” zamiast „regres”, „wszczęta sprawa” zamiast „zawisła sprawa”.

Podobne działania podjęto w szeroko rozumianym handlu. Tu m.in. słowo „umowa” zastąpiło „pakt”, „przetarg” zastąpił „licytację”, „ekspedycja” zastąpiła „spedycję”, zwrot „termin zapadłości kuponu” zastąpiono „terminem płatności kuponu”.

Poza nieoficjalnymi spisami błędów językowych, zamieszczanymi w prasie, rozpowszechniane były również spisy oficjalne – publikowane w dziennikach urzędowych. Problematyce czystości i poprawności języka polskiego poświęcono również liczne publikacje książkowe oraz czasopisma, m.in. „Język Polski”, „Polonista”, „Poradnik Językowy”.

„Polszczyzna ma bardzo bogaty repertuar środków, który pozwalał nam na tworzenie nowych wyrazów. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie wszystkie wyrazy się przyjęły. Oczywiście korzystano z zapożyczeń słownych, ale starano się to robić rzadko” – podkreśliła prof. Iwona Burkacka.

Ludzkość powinna mieć na wyposażeniu prosty język pomocniczy,

.Białystok, rodzinne miasto Zamenhofa, przeżywał w XIX wieku eksplozywny rozwój. Ludwik przyszedł na świat w drewnianym domku przy ulicy Zielonej, odchodzącej od głównego rynku miasta. Dobudowywano takie na tyłach kamienic, byle tylko pomieścić przybyszy, którzy szukali własnego miejsca w „stolicy Podlasia”. Chłopiec był wątły, chorowity, od dziecka musiał nosić okulary. Częste pobyty w łóżku spędzał wiecznie obłożony książkami – czytał wszystko, co wpadło mu w rękę. No i wsłuchiwał się w odgłosy tego pogranicznego miasta, które brzmiało wieloma językami. Na targu mówiono w jidysz, w urzędzie posługiwano się rosyjskim, okoliczni chłopi rozmawiali po polsku, w synagodze brzmiał hebrajski, ojciec nauczył go niemieckiego i francuskiego, a angielskiego to już sam Ludwik nauczył się dla czystej przyjemności. Wszystko zgodnie z duchem rodziny wprawdzie żydowskiej, ale przesiąkniętej oświeceniowymi prądami płynącymi z Niemiec (haskala), które lansowały hasło: „Bądź Żydem w domu, a Europejczykiem na ulicy”. Z prostej życiowej konieczności przeciętny mieszkaniec Białegostoku nabywał znajomość kilku języków i kilkunastu narzeczy, aby móc się porozumieć na targu, w urzędzie czy w sklepie. W takim językowym i kulturowym tyglu w umyśle nastoletniego Ludwika narodziła się idea „lingvo internacia”, czyli języka pośredniczącego, pomocniczego, który przerzucałby pomosty ponad kulturami, pośrednio także znosił niechęci, uprzedzenia i animozje narodowościowe. „To miejsce mego urodzenia i lat dziecinnych, Białystok, nadało kierunek wszystkim moim przyszłym usiłowaniom” – pisał Ludwik Zamenhof po latach.

Już jako chłopiec zorientował się, że język jest nie tylko sposobem porozumiewania się – niesie on z sobą także kulturę, styl życia, religię i system polityczny. Język może być więc także narzędziem dominacji i przemocy. Ludzie niechętnie dają sobie narzucić język, który uważają za obcy, ponieważ instynktownie czują, że jest to forma agresji i metoda pozbawiania ich tożsamości. Dla nastoletniego Ludwika stało się jasne, że: „Polacy odrzuciliby język rosyjski. Rosjanie nie chcieliby niemieckiego, Niemcy nie cierpieliby francuskiego, podczas gdy Francuzi ni zgodziliby się na angielski. Z tych rozważań wynikało, że tylko język neutralny miałby szansę powodzenia”. Nad takim właśnie językiem zaczął się biedzić młody Ludwik, kiedy rodzina przeniosła się z Białegostoku do Warszawy, gdzie chłopiec kończył gimnazjum. Konstruował ten swój język pomocniczy w tajemnicy przed własnym ojcem, który tępił te synowskie fanaberie, odciągające chłopca od zawodu, który mu ojciec przeznaczył, a który mógł mu gwarantować utrzymanie – od medycyny. Wreszcie 17 grudnia 1878 roku w warszawskim domu państwa Zamenhofów przy ulicy Nowolipie 28, w trakcie uroczystej wieczornicy Ludwik zaprezentował zasady zaprojektowanego przez siebie „wszechjęzyka”.

Prace trzeba było jednak przerwać, aby wyjechać na studia medyczne do Moskwy. W Moskwie Zamenhof przez dwa lata zaczerpnął nieco wiedzy medycznej, ale przede wszystkim z pierwszej ręki poznał skalę tamtejszego brutalnego antysemityzmu, co tylko upewniło go, że język międzynarodowy mógłby złagodzić falę nacjonalistycznej nienawiści. W domu w Warszawie ojciec tymczasem próbował podkopać jego zapał, wręczając mu gramatykę sztucznego języka o nazwie volapük, który zaczynał właśnie robić karierę na świecie. Wszystko z takim oto przesłaniem, że skoro sztuczny język już jest, chłopiec powinien dać sobie spokój z tą ideą i wrócić do medycyny. Skutek był jednak odwrotny – Zamenhof, po przestudiowaniu zasad nowego języka, doszedł do wniosku, że jest on zanadto skomplikowany, zawiły, niekonsekwentny i – najważniejsze – że jego własny pomysł na lingvo internacia znacznie ów volapük przewyższa. Wbrew ojcowskim napomnieniom wrócił więc do swojej idei, do pracy nad ulepszonym słownikiem i jeszcze prostszą gramatyką. Najbliższych pięć lat zajmie mu rozwiązanie kwestii: „aby język był nadzwyczaj łatwym, tak by nauka jego była igraszką”.

W ten sposób Ludwik Zamenhof, dyplomowany lekarz okulista, po godzinach dyżurów skompletował książeczkę, podręcznik zawierający zasady nowego sztucznego języka, którą podpisał Dr Esperanto, czyli „doktor, który ma nadzieję”. Wyszła ona spod pras drukarskich 26 lipca 1887 roku w Warszawie, w dwóch tysiącach egzemplarzy, za cenę 15 kopiejek. Książeczka zawierała adnotację, w myśl której Zamenhof zrzekał się praw autorskich do języka i zezwalał na tłumaczenie owej „broszury” na każdy dowolny język. Święto w domu Zamenhofów było podwójne, ponieważ w kilkanaście dni po tym doniosłym fakcie Ludwik pojął za żonę Klarę, córkę zamożnego kupca z Kowna. A teść potem przez lata wspierał materialnie twórcę esperanta, bez czego język miałby znacznie mniej szans.

Reakcje na pojawienie się esperanta były skrajne, od kpin i parodii nowego języka po wybuchy entuzjazmu. Idea esperanta przebijała się coraz wyraźniej na całym globie, co bynajmniej nie poprawiło bytu rodziny Zamenhofów, wręcz przeciwnie – Zamenhofowie na co dzień klepali biedę, zwłaszcza że urodzili im się pierworodny Adam i córka Zofia. Na ich utrzymanie trzeba było zarobkować bardziej intensywnie. W Warszawie o posadę dla lekarza było trudno, więc Ludwik za chlebem wyjeżdża do Chersonia w południowej Rosji, a krótko potem znów „za pracą i chlebem” do Grodna. I to w momencie, kiedy ukazuje się „Universala vortaro de la lingvo internacia”, pierwszy słownik nowego języka opracowany przez Zamenhofa. Tymczasem w szwedzkiej Uppsali ukazuje się pierwsze esperanckie czasopismo „Lingvo Internacia”, wydawnictwo francuskie Hachette wydaje pierwszą serię książkową w języku esperanto, a w 1905 roku w miejscowości Boulogne-sur-Mer we Francji odbywa się pierwszy Światowy Kongres Esperanto. Przybywa na niego prawie siedmiuset esperantystów z dwudziestu krajów. Trzy lata później w Genewie działa już Światowy Związek Esperantystów.

Artykuł dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/wieslaw-kot-ludwik-zamenhof/

PAP/WszystkocoNajważniejsze/MB

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 marca 2025