Kontynuacja, nie kopia. Kogo właściwie wybrali kardynałowie? [Michał KŁOSOWSKI]

„To nie jest Franciszek 2.0” zgodnie podkreślają kardynałowie, którzy wybrali Leona XIV na papieża. I choć widzą w nim kontynuatora pontyfikatu papieża Franciszka, okazuje się że nie chodziło im o stworzenie jego kopii.
Nowy papież przynosi do Kościoła coś nowego, acz znanego jednocześnie: styl mniej medialny, bardziej skupiony, duszpasterski, przede wszystkim zaś głęboko wiarygodny. I wydaje się, że o tym właśnie myśleli kardynałowie, przy wyborze nowego papieża chodziło: o spokój.
Kardynałowie poszukiwali wiarygodności
.Zaraz po konklawe dziennikarz America Magazine, Gerard O’Connell, jeden z bardziej doświadczonych amerykańskich ludzi mediów w Watykanie, rozmawiał z kardynałami-elektorami z całego świata. W ich wypowiedziach powtarzały się trzy cechy nowego biskupa Rzymu: pokora, misyjne nastawienie i zdolność do głębokiego słuchania. Ale to, co wybrzmiewało najmocniej, to słowo „wiarygodność”. W świecie, w którym Kościół zmaga się z utratą zaufania, Leon XIV ma być kimś, kogo życie da się „czytać” tak, jak sam zachęcił nowo wyświęconych księży: by ich kapłaństwo było „życiem znanym, czytelnym i wiarygodnym”. Nie medialnym. Gdzie więc leży różnica?
Otóż, wydaje się że nowy papież nie przyszedł, by powtórzyć czy kopiować, by błyszczeć. Przyszedł, by odpowiedzieć na potrzebę sensu i wiarygodności, prawdziwości jednocześnie w świecie, w którym kłamstw i sztuczność przybierają coraz to bardziej kuriozalne formy. Może też stąd wpływa jego zainteresowanie AI i często podnoszona konieczność odpowiedzi na wyzwania, które z rewolucją sztucznej inteligencji się wiążą. A ze swoim dobrotliwym uśmiechem z jednej strony, spokojem gestów i słów oraz łączeniem różnych światów Leon XIV sam w sobie zdaje się być doskonałym przykładem możliwej odpowiedzi. Bo choć konklawe nie było rewolucją, nie było też powtórzeniem schematu, nie było kopią. Kiedy biały dym uniósł się nad Kaplicą Sykstyńską, wielu komentatorów wstrzymało oddech: czy Kościół wybierze kontynuację, czy korektę? Czy nowy papież będzie z Zachodu, czy Globalnego Południa? Czy zobaczymy Franciszka 2.0.?
Tymczasem kardynałowie, w rozmowach z Gerardem O’Connellem, ale i w różnych innych komentarzach, z których powoli wyłania się obraz tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami Kaplicy Sykstyńskiej mówili jednym głosem: to nie Franciszek 2.0., to też nie ktoś, kogo da się łatwo zapisać do tego, czy innego obozu. Leon XIV to bowiem nie kopia, nie aktualizacja, nie przedłużenie serii. Jest dziedzicem i interpretatorem jednocześnie, tak Franciszka jak i jego poprzedników, Jana Pawła II także. Bo tak działa Duch Święty – nie przez kopiuj-wklej, lecz przez inkarnację, odpowiedź na ducha czasu, nawiązywanie do najlepszych wzorców i tworzenie nowych.
A zdaniem kardynałów w Leonie XIV rozpoznano trzy podstawowe cechy, których potrzebuje dzisiaj świat: pokorę, misyjne nastawienie i głębokie słuchanie. Ale spośród tych trzech to jedno słowo wracało raz po raz, jak refren: wiarygodność. To bowiem nie medialna charyzma, nie intelektualna erudycja, nie zarządzanie strukturą, ale życie, które się zgadza i jest zintegrowane. Słowa, które wyrastają z doświadczenia. Cisza, która nie jest pustką, lecz uważnością. Styl, który nie walczy o uwagę, ale skupia się na człowieku. Wszystko to zobaczyliśmy już w pierwszych tygodniach nowego pontyfikatu.
Bez fajerwerków, ale z latarnią
.A wiarygodność to dziś najrzadsza waluta. W świecie przepełnionym sloganami i spektaklem, Kościół potrzebuje kogoś, kto nie mówi „patrzcie na mnie”, ale „posłuchajmy razem”, zdaje się że na konklawe powiedzieli kardynałowie. Stąd potrzeba papieża, który nie jest gwiazdą, lecz pasterzem. Kogoś, kto wprowadza światło i pokazuje, w którym kierunku podążać. A Leon XIV przychodzi właśnie nie z fajerwerkami, ale z latarnią. Mimo coraz to ciekawszych prób watykańskiej komunikacji, zainteresowania świata nowym papieżem. Jego poprzednik, Franciszek rozbił w końcu wiele schematów, także komunikacyjnych: wyszedł na peryferie, otworzył przestrzeń dla dialogu, nie bał się brudu świata i zapachu owiec. Ale nowy papież nie traktuje swojej roli jak zadnia z chemii, w którym trzeba „otrzymać podobny wynik”. To nie jest Franciszek 2.0, bo Franciszek był ruchem. Leon XIV jest odpowiedzią.
Nowy papież przypomina bowiem, że pasterz to nie celebryta. Jego pontyfikat zaczyna się nie od wielkich gestów, ale od milczenia – tego samego, które wypełniło Kaplicę Sykstyńską po słowach Accepto. Nie było triumfu, była modlitwa. Było wzruszenie i była decyzja: Kościół musi być czytelny. Jak Ewangelia.
Na spotkaniu z nowo wyświęconymi księżmi Leon XIV powiedział: „Niech wasze kapłaństwo będzie życiem znanym, czytelnym i wiarygodnym”. W tych słowach zawarł program nie tylko dla duchowieństwa, ale dla samego siebie, może nawet dla całego Kościoła? Jego gesty, jak dotąd, są ciche, ale mocne. Ubranie się w prostą sutannę, powrót do dawnej rezydencji, brak natychmiastowych reform. Nie dlatego, że nic nie planuje ale dlatego, że słucha. Czeka i ze spokojem chce podjąć decyzje, próbując uczynić ją właściwą a nie medialną.
Głębia pontyfikatu
.Można nawet odnieść wrażenie, że nowy papież przychodzi nie po to, by mówić, lecz by usłyszeć i towarzyszyć. Jak prosty biskup Rzymu, który najpierw słucha Kościoła, zanim mu odpowie. To styl bardziej duszpasterski niż medialny, bardziej kontemplacyjny niż profetyczny, bardziej introwertyczny nawet. Ale może właśnie taki styl okaże się znakiem czasu w świecie, w którym przesyt wypływa z każdego z milionów ekranów, rozbłyskujących codziennie na całym świecie? Może bowiem Kościołowi i światu nie potrzeba nowego Franciszka, ale kogoś, kto zrozumiał, dlaczego Franciszek był konieczny i co po nim powinno przyjść?
Leon XIV nie zapowiada rewolucji, ale nie też zamyka się na zmiany. Synodalność – ostatnie wielkie „dziecko” pontyfikatu Franciszka – nie ma zostać porzucona, lecz dojrzewać, jak padło w pierwszych już słowach, które kard. Prevost wypowiedział z balkonu Bazyliki św. Piotra. Papież chce słuchać, rozeznawać, iść dalej, ale bez popadania w skrajności. Podczas niedawnej Mszy jubileuszowej dla rodzin i osób starszych niektórzy dopatrywali się nawet „powrotu do tradycji”. Leon XIV mocno bowiem bronił chrześcijańskiej wizji małżeństwa i rodziny. Ale, jak zauważa Gerard O’Connell, ten przekaz to nie nowość, ale nauczanie, które przewija się przez kolejne pontyfikaty. Nie chodzi więc o cofanie się, lecz o zakorzenienie.
Jest więc w Leonie XIV coś z duchowości pasterza i pielgrzyma. Na marginesie uroczystości błogosławił uczestników Giro d’Italia, a w planach na lato są m.in. spotkanie z ponad setką papieskich dyplomatów, jubileusz Stolicy Apostolskiej i co nie mniej istotne pierwsze ważne nominacje kurialne. Papież zaskakuje, ale nie epatuje. Nie ma w nim medialnego zacięcia Franciszka, ale też nie ma chłodu biurokraty. Jest normalność. Kardynałowie postawili na człowieka, który ich zdaniem potrafi prowadzić Kościół w epoce po Franciszku: bez kopiowania, ale też bez negowania. To nie jest nowa wersja tego samego programu. To inna linia duszpasterska, której wspólnym mianownikiem z poprzednikiem jest jedno: troska o wiarygodność Ewangelii.
Leon XIV nie zrywa więc z przeszłością ale też jej nie kopiuje. Jego pontyfikat nie zaczyna się od programów, ale od postawy. Od głębokiej pokory, która mówi: „Nie mam gotowych odpowiedzi. Mam Ewangelię i Kościół. I to wystarczy.” I to może być najbardziej rewolucyjna wiadomość dla świata zmęczonego narracją i rewolucją nadmiaru. W świecie, który nie wierzy nikomu pojawił się ktoś, komu można zaufać. Nie nowy Franciszek, po prostu: Leon.
Michał Kłosowski