Kto będzie siódmym Prezydentem RP po 1990 roku?

Wybory powszechne na prezydenta po raz pierwszy zostały zorganizowane w Polsce w 1990 r. Od tamtej pory mieliśmy w Polsce sześciu prezydentów, dwóch z nich sprawowało funkcję przez dwie kadencje.
Jak zmieniał się proces wyłoniania prezydenta?
.Urząd prezydenta pojawił się w Polsce po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Już w styczniu 1919 r. Biuro Konstytucyjne Rządu rozpoczęło pracę nad konstytucją, która miała obowiązywać w nowo powstałym państwie. Sformułowano wówczas trzy projekty i każdy z nich inaczej regulował pozycję prezydenta w systemie władzy i sposób jego wyboru.
Pierwszy projekt, zwany potocznie amerykańskim, zakładał, że prezydent będzie wybierany w wyborach powszechnych, pośrednich, a jego kadencja ma trwać sześć lat. Stałby na czele władzy wykonawczej, członków jego rządu – ten projekt nie zakładał istnienia funkcji premiera – powoływałby za zgodą Senatu, ale odwoływałby ich bez takiej zgody. Prezydent miałby inicjatywę ustawodawczą i prawo weta wobec ustaw uchwalanych przez parlament.
Autorzy drugiego projektu, zwanego ludowym, proponowali, aby prezydent był wybierany także w wyborach powszechnych, pośrednich na sześć lat. Prezydent sprawowałby władzę wykonawczą i odpowiadał przed jednoizbowym Sejmem, który byłby najwyższą władzą w państwie.
Trzeci projekt, zwany francuskim, na czele państwa stawiał dwuizbowy parlament, który wybierałby prezydenta na siedmioletnią kadencję. Prezydent sprawowałby władzę wykonawczą, ale poprzez Radę Ministrów: mianowałby premiera i na jego wniosek ministrów. W myśl projektu prezydent piastowałby funkcję Naczelnego Wodza. Ten projekt stał się podstawą rozwiązań przyjętych w konstytucji uchwalonej 17 marca 1921 r.
Sposób wyboru prezydenta doprecyzowała ustawa z 27 lipca 1922 r. Regulamin Zgromadzenia Narodowego, które zwoływał marszałek Sejmu w celu wyboru prezydenta mówił, że obrady połączonych izb parlamentu są jawne, ale jakiekolwiek przemówienia i uchwały są zabronione. Aby kandydat mógł wziąć udział w głosowaniu, jego kandydaturę musiało poprzez 50 członków Zgromadzenia.
Podczas głosowania posłowie i senatorowie podchodzili osobiście do mównicy i składali kartki, złożone na pół, zawierające nazwisko kandydata. Jeżeli w głosowaniu żaden kandydat nie uzyskał bezwzględnej większości głosów, głosowanie było ponawiane, ale z wykluczeniem osoby, która uzyskała najmniej głosów. I tak np. podczas wyborów w grudniu 1922 r. Zgromadzenie Narodowe potrzebowało aż pięciu tur głosowań, aby w decydującym głosowaniu wybrać Gabriela Narutowicza.
Gdyby prezydent odmówił przyjęcia urzędu albo odmówił złożenia przysięgi, należało niezwłocznie przystąpić do ponownego wyboru na kolejnym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego. Tak stało się w maju 1926 r. Wtedy wpłynęły dwie kandydatury: Józefa Piłsudskiego, wysunięta przez lewicę, oraz hrabiego Adolfa Bnińskiego – przez prawicę. Józef Piłsudski otrzymał 292 głosy, a Adolf Bniński – 193. Mimo to marszałek odmówił przyjęcia urzędu, uzasadniając to niewielkimi kompetencjami prezydenta.
Sprawa wyłonienia prezydenta inaczej wyglądała po 1939 r. Po ataku Niemiec na Polskę, a następnie wkroczeniu Armii Czerwonej prezydent Ignacy Mościcki opuścił kraj 17 września 1939 r. Wobec internowania w Rumunii Mościcki przekazał urząd gen. Bolesławowi Wieniawie-Długoszowskiemu, polskiemu ambasadorowi w Rzymie. Jednak wskutek nacisków Francji i działań ze strony gen. Władysława Sikorskiego Długoszowski zrzekł się urzędu następcy prezydenta. Wobec tego Ignacy Mościcki powołał na ten urząd Władysława Raczkiewicza. Było to możliwe dzięki art. 24 konstytucji, który mówił: „W razie wojny (…) Prezydent Rzeczypospolitej osobnym aktem, ogłoszonym w gazecie rządowej, wyznaczy wówczas swego następcę na wypadek opróżnienia się urzędu przed zawarciem pokoju”.
Okres urzędowania w ten sposób wskazanego następcy mógł trwać maksymalnie do trzech miesięcy od zawarcia pokoju. W ten sposób także prezydent Władysław Raczkiewicz przed śmiercią w 1947 r. wyznaczył swojego następcę, którym został August Zaleski (prezydentura 1947-1972). Kolejni prezydenci na uchodźstwie utrzymywali siedmioletnie kadencje zgodnie z konstytucją 1935 r. i byli wskazywani w ten sam sposób: Stanisław Ostrowski (1972-1979), Edward Raczyński (1979-1986) i Kazimierz Sabbat (1986-1989), który zmarł w trakcie trwania kadencji. Ostatni prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski w 1990 r. przekazał nowo wybranemu w wyborach powszechnych prezydentowi Lechowi Wałęsie insygnia władzy prezydenckiej II Rzeczypospolitej: komplet pieczęci prezydenta Rzeczypospolitej, insygnia Orderu Orła Białego oraz flagę prezydenta.
Zanim Lech Wałęsa został wyłoniony w wyborach powszechnych, w kraju jeszcze dwa razy prezydenta wybrał parlament. Najpierw w 1947 r. Sejm Ustawodawczy, wyłoniony w sfałszowanych wyborach, wybrał na prezydenta Bolesława Bieruta z Polskiej Partii Robotniczej. Polska znajdowała się wówczas w sferze wpływów Związku Radzieckiego, który wymusił kształt ustrojowy państwa. Historyk Andrzej Ajnenkiel pisał: „Nastąpiło w ten sposób odwrócenie roli tego najwyższego, według polskiej tradycji państwowej, urzędu. Gdy w Polsce niepodległej i na emigracji urząd prezydenta służył ochronie niepodległości, suwerenności, integralności Rzeczypospolitej, teraz funkcje jego zmieniły się w swe przeciwieństwo. Prezydent był bowiem człowiekiem, który realizował politykę stopniowego podporządkowania Polski jego wschodniemu hegemonowi, politykę jej sowietyzacji, a nawet w pewnym momencie rusyfikacji”.
Gdy 22 lipca 1952 r. Sejm przyjął ustawę znaną jako Konstytucja Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, urząd prezydenta w myśl jej zapisów został zlikwidowany.
Jak wygladały pierwsze wybory powszechne w wolnej Polsce?
.W PRL tylko raz został wybrany prezydent. Został nim w 1989 r. gen. Wojciech Jaruzelski. Jego wybór przez Sejm i Senat wynikał z uchwalonej przez Sejm ustawy o zmianie w konstytucji. Decyzja Sejmu wynikała z porozumień przy Okrągłym Stole między rządzącą Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą a opozycją demokratyczną skupioną wokół Lecha Wałęsy, przywódcy związku zawodowego „Solidarność”, który został zdelegalizowany przez władzę po wprowadzeniu stanu wojennego. Prezydent miał być wybierany na sześć lat z prawem jednej reelekcji, a wyboru dokonywał Sejm i Senat połączony w Zgromadzenie Narodowe.
Wojciech Jaruzelski został wybrany przewagą tylko jednego głosu, co osłabiało jego autorytet jako głowy państwa. Procesy demokratyczne, wzrost pluralizmu politycznego i osłabienie wpływów Związku Radzieckiego sprawiły, że Sejm we wrześniu 1990 r. przyjął ustawę o zmianie konstytucji. Zmiana ta przewidywała, że prezydent ma być wybierany w wyborach powszechnych. Kadencja Jaruzelskiego wygasała wraz z pierwszymi tego typu wyborami.
Pierwsze powszechne wybory powszechne prezydenckie odbyły się 25 listopada (I tura) i 9 grudnia (II tura). W II turze wzięło udział 14,6 mln osób, co oznaczało frekwencję na poziomie 53,4 proc. Prezydentem wybranym na pięcioletnią kadencję został Lech Wałęsa. Kolejni prezydenci wyłonieni w wyborach powszechnych to Aleksander Kwaśniewski, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski i Andrzej Duda. Najwyższa frekwencja miała miejsce podczas II tury wyborów w 1995 r., gdy Aleksander Kwaśniewski zastąpił urzędującego prezydenta Lecha Wałęsę. Przy 19,1 mln głosujących wyniosła ona 68,23 proc. Gdy w 2020 r. Andrzej Duda został ponownie wybrany na prezydenta, frekwencja wyniosła 68,18 proc. przy 20,6 mln głosujących.
Rządy sanacji, proces brzeski i zmierzch demokracji w Polsce. Po 100 latach wciąż nie umiemy uczyć się na błędach
.Zamach majowy Józefa Piłsudskiego, późniejsze rządy sanacji i proces brzeski, czyli pokazowy sąd nad przywódcami opozycji wobec rządów piłsudczyków, to przestroga, z której w Polsce nie wyciągnięto wniosków. Tymczasem tam, gdzie praworządność pada łupem „wyższej konieczności”, rozpoczyna się zmierzch demokracji – pisze Patryk PALKA.
Odzyskanie niepodległości w 1918 r. i stworzenie II Rzeczypospolitej to bezsprzecznie jedno z największych osiągnięć w polskiej historii. Młode państwo zmagało się jednak z poważnymi problemami i pod wieloma względami było niewydolne. To nic zaskakującego. Nową Polskę budowano na gruzach państwa, które nie istniało ponad 120 lat. Składano ją z niepasujących do siebie puzzli, które przed I wojną światową były częścią trzech różnych zestawów, przedstawiających trzy zgoła odmienne krajobrazy. II RP zmagała się z poważnymi problemami gospodarczymi i społecznymi. Polska scena polityczna była skłócona i podzielona, rządy powstawały i upadały, a premierów zmieniano jak rękawiczki. System parlamentarny zdawał się najgorszym pomysłem, na jaki wpadł Sejm Ustawodawczy, ustalając nowe zasady ustrojowe (1919–1922).
W 1926 r. Józef Piłsudski uznał, że czara goryczy się przelała. Swą popularność wśród dużej części społeczeństwa oraz wpływy w wojsku uznał za wystarczająco silny mandat do tego, by podnieść się z fotela w Sulejówku, ruszyć do Warszawy i stanąć za sterem rozkołysanej łajby, której groziło zatopienie. W drodze po władzę Piłsudski świadomie zdeptał prawo w imię „wyższej konieczności”. Tłumaczył, że zaistniały wyjątkowe okoliczności, a te wymagają wyjątkowych środków.
W 2026 r. minie 100 lat od tamtych wydarzeń. Będziemy wspominać ich głównych aktorów, spierać się o sens ówczesnych działań oraz o to, kto miał rację. Ważna rocznica – jak wiele innych przed nią – zamiast skłonić do refleksji, posłuży za rozpałkę pod ogień, którym wszyscy ogrzewamy się od lat. Bo mimo przestróg, które zostawili nam nasi przodkowie, niczego się nie nauczyliśmy.
Ceną „wyższej konieczności”, czyli ocalenia Polski z rąk osób niekompetentnych, zdrajców, podżegaczy i łapówkarzy – jak przedstawiał to Piłsudski i jego zwolennicy – było życie 379 osób, które zginęły w trakcie majowego zamachu stanu. Czy to drogo, czy nie – każdy powinien rozsądzić we własnym sumieniu. Niezależnie od werdyktu faktem jest, że od wiosny 1926 r. Polska była w rękach piłsudczyków, którzy nazwali swój obóz polityczny sanacją – adekwatnie do roli uzdrowicieli ojczyzny, którą to rolę sami arbitralnie sobie przyznali.
Z biegiem lat okazało się, że „wyższa konieczność” kosztuje więcej niż niespełna 400 przypadkowych ofiar. Swoją wolnością, godnością i pozycją polityczną musieli jeszcze zapłacić przywódcy ugrupowań opozycyjnych wobec rządów sanacji, którzy rzekomo przeszkadzali w uzdrawianiu państwa. Piłsudczycy w koszty wrzucili też praworządność, która w okresie przejściowym – gdy toczyła się walka o lepszą Polskę – musiała ustąpić sile i zdecydowaniu. Bez tego, jak twierdzili sanatorzy, nie sposób było skutecznie rozliczyć tych, którzy działali na szkodę kraju. A rozliczenia były przecież niezbędne.
W sierpniu 1930 r. Józef Piłsudski objął stanowisko premiera i przedłożył prezydentowi Ignacemu Mościckiemu wniosek o rozwiązanie parlamentu. Prezydent – całkowicie zależny od Piłsudskiego i w pełni mu posłuszny – przychylił się do jego prośby. Parlament rozwiązano, a posłowie stracili immunitety. Nowe wybory rozpisano na listopad. Opozycji nie dane było jednak się do nich przygotować, ponieważ we wrześniu dokonano pierwszych aresztowań. Liderów ugrupowań opozycyjnych oskarżono o „wspólne przygotowywanie zamachu, którego celem było usunięcie przemocą członków sprawującego w Polsce władzę rządu i zastąpienie ich przez inne osoby, wszakże bez zmiany zasadniczego ustroju państwowego”. W rzeczywistości żadnego spisku nie było, ale z uwagi na „wyższą konieczność” ten fakt zignorowano.
Aresztowanych osadzono w twierdzy brzeskiej, więzieniu wojskowym o zaostrzonym rygorze, gdzie znęcano się nad nimi psychicznie, bito ich oraz szykanowano. Proces rozpoczął się 26 października 1931 r., a na ławie oskarżonych ostatecznie zasiadło 11 osób: Norbert Barlicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Lieberman, Mieczysław Mastek oraz Adam Pragier ze środowiska PPS oraz Kazimierz Bagiński, Władysław Kiernik, Józef Putek, Adolf Sawicki i Wincenty Witos spośród ludowców (członkowie PSL „Piast”, PSL „Wyzwolenie” i Stronnictwa Chłopskiego). 13 stycznia 1932 r. zapadły wyroki. Adolf Sawicki został uniewinniony, pozostałych czekała kara pozbawienia wolności w wymiarze od 1,5 do 3 lat. W 1933 r. wpierw Sąd Apelacyjny w Warszawie, a następnie Sąd Najwyższy zatwierdziły postanowienia sądu pierwszej instancji. Wyrok uprawomocnił się, choć z prawem miał on niewiele wspólnego.
W procesie brzeskim najbardziej uderzający jest fakt, że wśród oskarżonych nie znajdowali się politycy o wątpliwej reputacji, którym nie sposób było udowodnić przestępstw z uwagi na niewydolność systemu sądownictwa w Polsce, ale zasłużeni dla ojczyzny działacze polityczni, społeczni i niepodległościowi, weterani walk w obronie granic państwa polskiego, cenieni publicyści i krzewiciele świadomości narodowej, a nawet były premier Wincenty Witos, niekwestionowany mąż stanu, jeden z Ojców Niepodległości. Ofiarami wojny polsko-polskiej zostały osoby, które Polsce poświęciły życie.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/patryk-palka-rzady-sanacji-proces-brzeski-i-zmierzch-demokracji-w-polsce-po-100-latach-wciaz-nie-umiemy-uczyc-sie-na-bledach/
PAP/MB