Prof. Michał ŁUCZEWSKI we „Wszystko co Najważniejsze”
29 listopada 1979 r. urodził się dr hab. Michał ŁUCZEWSKI, prof. ucz., polski socjologii, psycholog i metodolog, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor naczelny pisma „Stan Rzeczy” i członek redakcji „44/Czterdzieści i Cztery”, autor książek oraz publikacji w pismach socjologicznych, historycznych i antropologicznych. Redakcja przypomina z tej okazji teksty prof. Michała ŁUCZEWSKIEGO opublikowane na łamach „Wszystko co Najważniejsze”.
Religia w ujęciu socjologicznym
.„Obraz samotnego papieża Franciszka przemierzającego pusty plac św. Piotra podczas Świąt Wielkanocnych 2020 roku stał się symbolem globalnej epidemii, a zarazem globalnego kryzysu wiary. W tym samym roku Instytut Gallupa ofiarował nam jeszcze jeden równie przejmujący symbol. Oto mniej niż połowa Amerykanów zadeklarowała, że jest członkami kościoła, synagogi czy meczetu. Po raz pierwszy w dziejach USA tradycyjne religie znalazły się w mniejszości. Ameryka, które przez lata miała być wyjątkiem od reguły sekularyzacji, właśnie ją potwierdziła. W tym samym czasie w Polsce, która przez ostatnie lata była drugim wyjątkiem na mapie świata z najwyższymi odsetkami osób wierzących i praktykujących, laicyzacja wśród młodzieży – jak zauważyła ostatnio Mirosława Grabowska – przeszła w kłus. Po raz pierwszy w polskich dziejach – i to w ciągu zaledwie kilku lat – wśród młodych praktykujący stali się mniejszością” – pisze prof. Michał ŁUCZEWSKI w tekście „Kościół polskiej tożsamości”.
Jak podkreśla, „gdy zanika jeden kościół, na jego miejsce pojawia się kościół nowy. Według Émile’a Durkheima, który położył podstawy nowoczesnej antropologii i socjologii, religia jest podstawą i istotą społeczeństwa. Jest miarą jego siły, intensywności, bycia i jedności. Wbrew potocznemu przekonaniu nie opiera się ona na wierze w Boga czy cuda, ale na stworzeniu wspólnoty moralnej. Tam, gdzie społeczeństwo staje się intensywne, a więc tam, gdzie powstają ruchy i ciała społeczne, które stają się faktami, wobec których każda jednostka musi się określić i które określają każdą jednostkę,tam za każdym razem pojawia się religia. W tym sensie religia jest obecna tyleż w Kościele katolickim, co w każdej innej wspólnocie, która skutecznie definiuje, czym są dobro i zło, świętość i demoniczność, kim są zbawieni, a kim potępieni. Albo inaczej: każda wspólnota moralna jest kościołem. Według Durkheima bez tak rozumianych wspólnot i kościołów społeczeństwo rozpada się, pogrąża w anomii i śmierci”.
Zdaniem prof. Michała ŁUCZEWSKIEGO, „tak właśnie należy tłumaczyć fakt, że kiedy nasze kościoły zostały zmrożone lockdownem, a nasze społeczeństwa stanęły w obliczu śmiertelnej zarazy, na całym świecie wybuchły potężne ruchy społeczne: Black Lives Matter i Ogólnopolski Strajk Kobiet, które przebudziły i dały oddech, nowe życie sparaliżowanym społeczeństwom. Po rozpadzie więzi międzyludzkich, to znaczy po rozpadzie naszej religii (łac. religio – więź), kiedy najbliżsi nie mogli się ze sobą spotykać nawet podczas najważniejszych świąt religijnych, naraz społeczeństwa pokazały swoją eksplozywną siłę i jedność”.
Socjolog dodaje, że „jeszcze chwilę wcześniej nie mogliśmy nawet wspólnie przeżywać żałoby i byliśmy bezradni wobec przychodzącej śmierci, a nagle cały świat stał się jedną wielką wspólnotą żałobników, żegnających George’a Floyda, tak jakby skupiły się w nim te wszystkie osoby, których nie mogliśmy pożegnać w tragicznych pierwszych miesiącach pandemii. Wreszcie mogliśmy oddychać: «We can breathe!»”.
„Zgodnie z definicją Durkheima BLM i OSK doprowadziły społeczeństwa do bezprecedensowych poziomów intensywności. Stały się potężnymi faktami społecznymi, wobec których nikt nie mógł obojętny. Każdy musiał się opowiedzieć za lub przeciw. BLM pokazał całemu światu, a OSK Polsce, czym są – i czym będą – nowe religie, wokół których stworzą się ciała społeczne i które określają kształt naszej sfery publicznej. Ich antyklerykalnego ostrza nie wolno mylić z ateizmem, jest on raczej radykalnym roszczeniem do wyeliminowania kleru po to, żeby zająć jego miejsce. W ten sposób dawne instytucje religijne mają być zastępowane przez gorące ruchy religijne” – pisze prof. Michał ŁUCZEWSKI.
Dwa oblicza dojrzałości. Karol Wojtyła – Witold Gombrowicz
.„Kwestia dojrzałości – dotycząca nas jako ludzi i nas jako członków polskiej wspólnoty – połączyła ze sobą Polaków tak różnych, jak Karol Wojtyła i Witold Gombrowicz. Każdy z nich traktował i siebie, i polskość poważnie. Każdy z nich poszukiwał jakiejś miary. Każdy z nich myślał o dojrzałości do samego końca, dochodząc do spraw ducha. W głębokim sensie to różnice poglądów między nimi, odnoszące się do tego, czym jest dojrzałość, zdefiniowały kształt polskości w XX wieku” – pisze prof. Michał ŁUCZEWSKI w tekście „Dwa oblicza dojrzałości. Karol Wojtyła – Witold Gombrowicz”.
Jak dodaje, „jeśli miałbym krótko określić podstawową różnicę między Gombrowiczem a Wojtyłą, polegałaby ona na tym: Gombrowicz pozwala nam zrozumieć, że jesteśmy niedojrzali, Wojtyła – pokazuje sposób na wyjście z niedojrzałości”.
„Witold Gombrowicz był świadom wszystkich gier, do jakich może nam służyć wezwanie do dojrzałości. Nie tylko był ich świadom – on je namiętnie praktykował. Na tym polegało jego podstawowe zamierzenie pisarskie: wybić się na dojrzałość pośród niedojrzałych współobywateli, więcej – przeciw niedojrzałej idei narodu. (…) Krótko mówiąc, im bardziej Gombrowicz podkreślał, że Polacy są niedojrzali, tym bardziej utwierdzał swoją pozycję jako dojrzałego arbitra. Tę samą strategię Gombrowicz proponował Polakom. Im bardziej jako wspólnota będziemy świadomi własnej niedojrzałości, tym bardziej wydawać się będziemy dojrzali. Przekucie naszego zapóźnienia, marginalizacji i słabości w atut miało nawet dać nam przewagę nad wiecznie umykającym Zachodem” – twierdzi prof. Michał ŁUCZEWSKI.
Socjolog podkreśla, że „Wojtyła rozpoczynał tam, gdzie Gombrowicz nas zostawiał. Gombrowicz konfrontował nas z paradoksami, Wojtyła chciał poza te paradoksy wyjść. Łączyło ich obu przeświadczenie, że Polska jest słaba i niedojrzała. A także przekonanie, że moc może się doskonalić w słabości. Podobnie jak Gombrowicz, Wojtyła był bezlitosny wobec ojców, którzy utracili skarb: państwo, naród, a nawet mowę. Poemat Myśląc Ojczyzna – wbrew jego szkolnej lekturze – nie jest wcale egzaltowaną pochwałą Polski, jest przede wszystkim żałobą po utraconej wielkości i medytacją nad naszym upadkiem”.
„Dotąd – poza stylem – niewiele Wojtyłę od Gombrowicza różni. Na poziomie diagnozy pozostają sobie bardzo bliscy. Ich drogi rozchodzą się dopiero tam, gdzie obaj zaczynają szukać remedium. Różnicę między nimi można ująć w Camusowskich kategoriach buntu i urazy albo raczej: resentymentu – to pojęcie Camus zaczerpnął od Maxa Schelera. W buncie nie zgadzamy się ze stanem rzeczy ze względu na wartości, a w resentymencie nie zgadzamy się na wartości ze względu na stan rzeczy. W pierwszym wypadku miarą są same wartości, w drugim – inni ludzie. W pierwszym – wyznajemy wartości ze względu na nie same, bo tak trzeba, bo taki jest obowiązek, bo narzucają nam taką miarę, w drugim – wyznajemy wartości, bo ktoś inny je wyznaje bądź zwalcza. Nie są one dla nas ważne same przez się, ale dlatego, że inni mają do nich taki, a nie inny stosunek. Według Camusa, droga buntu jest pozytywna, wiedzie do osiągnięcia integralności człowieka i międzyludzkiej solidarności, droga urazy ma z kolei charakter negatywny i prowadzi do dezintegracji: i wspólnoty, i człowieka” – pisze prof. Michał ŁUCZEWSKI.
W jego opinii „droga buntu była bliższa Wojtyle, a droga resentymentu – Gombrowiczowi. Gombrowicz głosił dojrzałość nie dlatego, że dojrzałość jest ważna sama przez się, ale dlatego, że chciał się wybić ponad niedojrzałą masę. Co więcej, on mógł być tak długo dojrzały, jak długo inni pozostawali niedojrzali. Jego twórczość polegała na nieustannej zamianie miejsc. To, co niższe, próbował przekuć na to, co wyższe; synczyznę i niedojrzałość przedstawić jako prawdziwą Ojczyznę i prawdziwą dojrzałość; czy też mówiąc jego własnymi słowami – uczynić z pożerającego tygrysa rumaka i postawić wszystko do góry nogami. Ale w rumaku cały czas ukryty był pożerający tygrys resentymentu. (…) Wojtyła podążał inną drogą: drogą buntu albo – jak wolał mówić – sprzeciwu. Brało się to również stąd, że bardzo wcześnie zrozumiał istotę resentymentu, to, że resentyment zatruwa nasze człowieczeństwo, że staje się pożerającym nas od wnętrza tygrysem. Resentyment posiada – pisał, powołując się na Maxa Schelera, któremu poświęcił swoją habilitację – «znamienne cechy tej kardynalnej wady, jaką jest lenistwo. Św. Tomasz określa lenistwo (acedia) jako <<smutek płynący stąd, że dobro, jest trudne>>. Sam smutek jeszcze nie fałszuje dobra, a nawet pośrednio podtrzymuje on w duszy uznanie dla jego wartości. Resentyment idzie jednak dalej: nie tylko fałszuje obraz dobra, ale deprecjonuje to, co powinno zasługiwać na uznanie, aby człowiek nie musiał z trudem podciągać siebie do prawdziwego dobra, ale mógł <<bezpiecznie>> uznawać za dobro to tylko, co jemu odpowiada, co dla niego wygodne». Dla Wojtyły dobro nigdy nie było za trudne. Nic dziwnego, że podobnie jak Camus odkrywał solidarność i sprzeciw nie jako grę, ale jako postawy autentyczne. To dlatego wcześnie odkrył wartość integralnego człowieczeństwa w swoich pismach – i w całym swoim życiu”.
WszystkoCoNajważniejsze/SN