Reżyseria to wielki plac zabaw - Rodrigo Prieto

Rodrigo Prieto

Dzięki reżyserowaniu mam większy plac zabaw i wielu towarzyszy zabawy – powiedział Rodrigo Prieto, który zadebiutował jako autor filmem „Pedro Paramo”. Operator zdobył nagrodę za zdjęcia do wideoklipu „Fortnight” Taylor Swift podczas 32. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.

.Daria Porycka: Podczas festiwalu Camerimage można było oglądać pana debiut reżyserski „Pedro Paramo”. To adaptacja powieści Juana Rulfo należącej do klasyki meksykańskiej literatury. Opowieść o Juanie Preciado, który wyrusza w podróż do opuszczonego miasteczka Comala w poszukiwaniu swojego ojca, tytułowego Pedro. Ten film był dla pana powrotem do korzeni?

Rodrigo Prieto: „Pedro Paramo” to książka, po którą sięgnąłem po raz pierwszy w szkole średniej. Od razu pokochałem jej tajemniczą, trochę dziwną, surrealistyczną atmosferę. Kiedy otrzymałem propozycję przeniesienia jej na ekran, nie wahałem się ani sekundy. Odruchowo powiedziałem: „tak”. Wielu Meksykanów nie mogło się nadziwić, dlaczego odważyłem się zmierzyć z tak skomplikowaną materią. Bo warto przypomnieć, że mój film jest czwartą w historii adaptacją tej książki. Wszyscy wiedzą, jakim wyzwaniem jest zrobić to dobrze. Miałem świadomość ryzyka. Dziś jestem bardzo szczęśliwy, że odważyłem się na ten ruch. Oczywiście, nadal uwielbiam współpracować z innymi reżyserami jako operator. Nie jest tak, że od tej pory będę zajmował się w życiu wyłącznie robieniem własnych filmów.

Myślał pan o reżyserii od dłuższego czasu czy dopiero ta propozycja obudziła w panu tęsknotę?

Rodrigo Prieto: Tak naprawdę od zawsze interesowałem się reżyserią. Już jako dziecko kręciłem filmy o potworach i sci-fi razem z moim bratem. Czasami on stawał za kamerą, czasami ja. Wszystko robiliśmy sami, w tym montaż i efekty specjalne. Wtedy jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę, że praca reżysera i operatora to nie to samo. Dopiero w szkole filmowej dowiedziałem się, na czym polega różnica. Jako operator jestem zainteresowany nie tylko wizualną stroną filmu, ale też fabułą. Staram się wpierać reżyserów w prowadzeniu jej. Moja praca łączy się z emocjami, jakie wyzwala dana historia. Reżyseria to rozszerzenie dotychczasowej kreatywnej pracy. Dzięki niej mam większy plac zabaw i wielu towarzyszy zabawy. Mam wokół siebie wspaniałych aktorów, scenografów, kostiumografów, montażystów, dźwiękowców. Co prawda, więcej zabawy to także więcej stresu. Ale w branży filmowej wszyscy jesteśmy masochistami i lubimy stres. Reasumując, nie było tak, że upierałem się, by wyreżyserować film. Wiedziałem, że kiedyś chciałbym spróbować, ale byłem na tyle zajętym operatorem, że brakowało mi energii. Miałem szczęście, że ta propozycja nadeszła w odpowiednim czasie. Po „Barbie” mogłem spokojnie przygotować się do pracy nad „Pedro Paramo”.

Zdjęcia do tego obrazu zrealizował pan wspólnie z Nico Aguilarem. Czego dotyczyły wasze pierwsze rozmowy?

Rodrigo Prieto: Początkowo byłem trochę rozdarty. Nie wiedziałem, czy powinienem zatrudnić innego operatora czy samemu zająć się zdjęciami. Uświadomiłem sobie, że myśl o delegowaniu tego zadania jest dla mnie aż tak bolesna, ponieważ chciałbym zmierzyć się z wyzwaniami, jakie stwarza ten film – rozbudowanymi ujęciami w świetle księżyca. A jednocześnie wiedziałem, że tak złożona fabuła będzie wymagać ode mnie dużej uwagi. „Pedro Paramo” to właściwie kilka historii w jednej. Różne okresy, różne emocje. Wymyśliłem, że zaproszę do współpracy Nico, z którym wcześniej parokrotnie pracowałem i bardzo go lubię. Zapytałem, czy nie miałby nic przeciwko, by podzielić się ze mną funkcją operatora. Zareagował bardzo pozytywnie. Następnie przeszliśmy do omawiania warstwy wizualnej. Rozmawialiśmy o tym, jakiej kamery użyjemy, jakie rozwiązania chcemy przetestować, a jakich nie, jak powinna wyglądać Comala – rodzinna miejscowość Juana Preciado – za czasów jego ojca Pedro Paramo, a jak w później, gdy jest już opuszczonym miasteczkiem.

„Pedro Paramo” zrealizował pan dla Netfliksa, dzięki czemu film dotrze do widzów na całym świecie. Możliwość promowania meksykańskiej kultury była ważnym aspektem tego przedsięwzięcia?

Rodrigo Prieto: Zdecydowanie. Było to istotne również dla Francisco Ramosa, szefa Netfliksa ds. filmów i seriali w Ameryce Łacińskiej, który obecnie wciąż realizuje kilka nowych projektów. Właśnie rozpoczęła się promocja serialu „Sto lat samotności”. W Argentynie powstaje adaptacja innej ważnej dla tamtejszego społeczeństwa książki. Nawet nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo jestem wdzięczny, że Francisco kieruje taką firmą jak Netflix. To dla mnie zaszczyt, że mogłem dołożyć do jego pracy swoją cegiełkę. Czułem się trochę jak bohater mojego filmu Juan Preciado, który udaje się do Comali, by dowiedzieć się, co ma we krwi. Dla mnie – i w ogóle dla Meksykanów – „Pedro Paramo” jest właśnie o tym. To eksploracja naszej historii. Choć ten obraz łączy się ściśle z kulturą Meksyku, porusza też wiele uniwersalnych kwestii. Postaci doświadczają tego, co każdy z nas zna ze swojego życia.

Jak ukształtowała pana meksykańska kultura?

Rodrigo Prieto: Urodziłem się w Meksyku, ale zbudowały mnie dwie kultury. Moja mama była Amerykanką, ojciec – Meksykaninem. Dziadek i babcia zawsze opowiadali mi historie z czasów rewolucji meksykańskiej. Znam miliony anegdot dotyczących tego okresu. Z drugiej strony jako dziecko bardzo fascynowałem się amerykańskimi filmami o potworach. Uwielbiałem tytuły takie jak „Starcie tytanów” czy „Jazon i Argonauci”. Później duże wrażenie wywarły na mnie „Gwiezdne wojny”, „Dracula” i „Frankenstein”. Moja wyobraźnia kształtowała się zarówno pod wpływem tych obrazów, jak i opowieści o meksykańskiej rewolucji. Dla mnie „Pedro Paramo” to idealne połączenie tych dwóch obszarów.

Ukończył pan szkołę filmową w Meksyku, tam też rozpoczął karierę. Nadszedł jednak moment, gdy zdecydował się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Początki w innym kraju były trudne?

Rodrigo Prieto: W momencie wyjazdu miałem na swoim koncie dziewięć filmów zrealizowanych w Meksyku. Ostatnim z nich był „Amores Perros” w reżyserii Alejandro Gonzaleza Inarritu. Jednym z powodów decyzji o przeprowadzce było to, że w Meksyku nie mogłem utrzymać się z kręcenia fabuł. Musiałem realizować spoty reklamowe. Spędzałem na planach reklam 24 godziny na dobę. To szalone. Byłem dosłownie wycieńczony pracą. Dlatego uciekłem. W Los Angeles początkowo nikt mnie nie znał. Zaczynałem od reklam, ale po pewnym czasie od premiery „Amores Perros” sprawy nabrały tempa. Natomiast wciąż pozostawałem w kontakcie z Meksykiem. Zwłaszcza przy okazji „Pedro Paramo” powróciłem do korzeni. Nawiasem mówiąc, ten film powstawał w rodzinnym mieście mojego ojca – San Luis Potosi. Historia rozgrywa się w innym miejscu, ale najlepsze lokacje znaleźliśmy właśnie w San Luis Potosi. Z częścią ekipy pracowałem już w latach 90. To było wspaniałe doświadczenie.

Należy pan do tego samego pokolenia co wspomniany już Inarritu i Alfonso Curarón. Oni wyemigrowali do USA w podobnym czasie. Byliście już wtedy przyjaciółmi?

Rodrigo Prieto: Tak. „Amores Perros” nakręciliśmy z Alejandro w 1999 r. Wow, to było w zeszłym wieku. Wcześniej przez trzy lata pracowałem z nim na planach reklam. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Alejandro przeprowadził się do USA rok po mnie. W pewnym sensie pomogłem mu podjąć tę decyzję. Alfonso Cuarón i Emmanuel Lubezki, którzy również są moimi przyjaciółmi, przeprowadzili się przede mną. Obserwując ich, uwierzyłem, że to jest w ogóle możliwe. Później Alejandro spojrzał na mnie i pomyślał, że on też spróbuje – tak powstał cały łańcuch. Choć każdy z nas jest zajęty i nie widujemy się za często, staliśmy się rodziną. Kiedy mieszkasz z dala od swojego domu rodzinnego i nie możesz regularnie widywać krewnych, zaczynasz nawiązywać nowe więzi. Stworzyliśmy paczkę meksykańskich filmowców. Do tej pory utrzymujemy bardzo bliskie relacje.

Pracował pan m.in. z Martinem Scorsese, Oliverem Stonem, Gretą Gerwig i Pedro Almodovarem. Czy ma pan reżyserów-mentorów, do których może zadzwonić o każdej porze i poprosić o radę?

Rodrigo Prieto: Każda z tych osób nim jest. Jak wspomniałem, przyjaźnię się z Alejandro, ale jednocześnie uważam go za mentora. Podobnie jak Rodrigo Garcię, syna znanego kolumbijskiego pisarza Gabriela Garcii Marqueza. I oczywiście Martina Scorsese, który jest bardzo szczodry wobec filmowców. Pokazałem mu trzecią układkę „Pedro Paramo”. Chciałem sprawdzić, czy fabuła będzie czytelna dla osób spoza Meksyku. Martin doskonale ją zrozumiał. Zidentyfikował się emocjonalnie z postaciami. Pytał mnie o nie, pamiętał wszystkie szczegóły. Jego głos był dla mnie bardzo ważny. Udzielił mi kilku wskazówek, ale dotyczyły one drobnych kwestii. Zaproponował np., żebym wydłużył dwie sceny. Nie zalecał zmian w strukturze dzieła. W trakcie prac nad montażem poprosiłem o opinię także Gretę Gerwig i kilka innych osób. Ale Martin wiedział o tym projekcie już wcześniej. Kiedy pracowaliśmy nad „Czasem krwawego księżyca”, trwały przymiarki do adaptacji. Zapytałem go, czy ma dla mnie jakieś wskazówki. Powiedział, że powinienem trzymać jak najbliżej powieści. Ucieszyłem się, że myśli podobnie jak ja. To piękne, kiedy ludzie, których podziwiamy, obdarzają nas uwagą i są gotowi udzielać rad.

Jakim wyzwaniem jest przeskakiwanie między tak różnymi światami jak choćby „Barbie”, „Czas krwawego księżyca” i „Pedro Paramo”?

Rodrigo Prieto: To duże wyzwanie. Autorem scenariusza do „Pedro Paramo” jest Mateo Gil, który mieszka w Madrycie. Kiedy pisał tekst, ja akurat kręciłem „Barbie”. W weekendy godzinami wisieliśmy na telefonie albo spotykaliśmy się na Zoomie. Rozmawialiśmy o świecie Pedro Paramo, po czym w poniedziałki wracałem do Barbielandu. Miałem poczucie, że jedna półkula mojego mózgu pracuje w oderwaniu od drugiej. Jako operator musiałem być całkowicie skoncentrowany na pracy. Ale tworzenie adaptacji książki też wymagało ode mnie ogromnej uwagi. Było trudno, ale jakoś sobie poradziłem. Zaraz po zakończeniu zdjęć do „Barbie” wyjechałem do Meksyku, by rozpocząć casting do mojego filmu. Lubię wyzwania. I jeśli spojrzeć wstecz, właściwie cała moja zawodowa droga w nie obfitowała. „Tajemnicę Brokeback Mountain” zrobiłem z Angiem Lee zaraz po „Aleksandrze” Olivera Stone’a. To trochę tak jakbym przeżył wiele żyć w jednym.

Co jest ważniejsze w pana pracy – intuicja czy dobre przygotowanie?

.Rodrigo Prieto: Odpowiedziałbym, że intuicja, ale tak naprawdę niezbędne są obie te rzeczy. Będąc dobrze przygotowanym do pracy, zyskujemy przestrzeń na działania intuicyjne. Nie przygotowawszy się zawczasu, możemy jedynie rozwiązywać nawarstwiające się problemy. A te pojawiają się za każdym razem. Zawsze zdarza się, że coś idzie nie po naszej myśli. W takich wypadkach dobrze jest się na chwilę zatrzymać i uspokoić myśli. Kiedy zaczynamy panikować, kontrolę nad nami przejmuje strach, który blokuje intuicję. Ale jeśli naprawdę uwierzymy, że uda nam się wybrnąć z trudnej sytuacji, to tak się stanie. Wtedy nasza kreatywność rozkwita. Uwielbiam te momenty.

Rozmawiała Daria Porycka/PAP

32. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych EnergaCamerimage odbywał się w dniach 16-23 listopada.

Oscarowe schematy

.Na temat tego jakie kryteria kreatywne, fabularne musi spełniać obecnie dany film, aby Amerykańska Akademia Filmowa rozpatrywała jego nominację do Oscara na łamach „Wszystko Co Najważniejsze” pisze Wiesław KOT w tekście „Oscarowe schematy. Jak dostać nagrodę za najlepszy film?„.

„Tu warto przypomnieć, co wiadomo od pierwszych edycji Oscarów. Na jurorów z Amerykańskiej Akademii Filmowej ciągle działa najsilniej ten sam zestaw impulsów. Przede wszystkim – kluczowa postać filmu. Najlepiej, jeżeli jest to osoba uciemiężona, która zmaga się z uprzedzeniami i stereotypami oraz ogólną życiową niedolą. Dobrze, gdy taki znękany bohater jest czarny lub pochodzi z kręgów mniejszości narodowościowych. Ostatnio modne są mniejszości seksualne. Dobrze widziane są też choroby – od zawsze alkoholizm, ostatnio preferowany jest alzheimer. Atutem jest też bycie kaleką lub kobietą poddaną opresji (jurorzy chętnie widzą kobiety na ekranie, ale na czerwonym dywanie – już nie. Pierwsza kobieta – Kathryn Bigelow – nagrodę za reżyserię dostała od tych panów dopiero w roku 2009). To filmowe cierpienie powinno zostać odpowiednio uwznioślone, na przykład poprzez rozmieszczone w fabule aluzje do wielkich dzieł literatury czy do klasyków filmowych. I względy ściśle taktyczne – dobrze, żeby film miał premierę pod koniec roku, za który przydziela się Oscary, bo wtedy jurorzy do stycznia czy lutego roku następnego (ustalenie nominacji) lepiej go zapamiętają”.

.”A wszystko zostało oddane potokiem wizualnych metafor. W filmach Jane Campion – w tym, ale też w słynnym Fortepianie (1993) – strona wizualna obrazu opowiada na równi z fabułą o specyficznych aspiracjach, planach i wyborach kobiet. A te, w imię podkreślania własnej natury, nie boją się podejmować życiowego ryzyka, nawet jeżeli prowadzi ono ku niejasnej przyszłości. Ilustrowała to metafora wizualna, którą kończył się Fortepian: ciało kobiety zanurzone w morskich głębinach, uwięzione na linie przytwierdzonej do jej ulubionego instrumentu opadającego na dno. Z kolei ostatnia sekwencja Portretu damy (1996), utrzymana w tonacji czarno-białej, przypominająca szkic czekający na wypełnienie kolorami, staje się wizualną metaforą kobiecości gotowej na przyjęcie rozmaitych możliwości” – pisze Wiesław KOT.

PAP/WszystkocoNajważniejsze/MJ

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 24 listopada 2024