Tongatapu - antyczna osada na Pacyfiku

Osada, której resztki zachowały się na wyspie Tongatapu na Pacyfiku, została założone wcześniej, niż dotąd sądzono – informują naukowcy na łamach „Journal of Archaeological Method and Theory”.

Pozostałości wioski skanowane laserem

.Osada na wyspie Tongatapu (archipelag Tonga) powstała wcześniej, niż dotąd sądzono. Według najnowszych ustaleń było to ok. 300 r. n.e., a zatem na ok. 700 lat przed dotychczas przyjmowaną datą.

W badaniach, prowadzonych przez naukowców z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego (https://link.springer.com/article/10.1007/s10816-024-09647-8), wykorzystano m.in. lotnicze skanowanie laserowe. Najnowsze technologie połączono z tradycyjnymi metodami wykopaliskowymi.

Tongatapu i inne perły osadnictwa polinezyjskiego

.Zdaniem naukowców osadnictwo polinezyjskie – rodzaj urbanizacji o niskim zagęszczeniu, było rodzimą innowacją, która z kolei rozprzestrzeniła się na wyspy południowo-zachodniego Pacyfiku między XIII a XIX w.

„Gdy ludzie myślą o wczesnych miastach, zwykle przychodzą im na myśl tradycyjne, stare miasta europejskie ze zwartą zabudową i brukowanymi ulicami. To zupełnie inny rodzaj miasta” – opisuje kierownik badań, Phillip Parton.

Zapaść tej lokalnej urbanizacji spowodowana była przybyciem Europejczyków, w tym rozprzestrzenieniem się chorób przywleczonych przez nich z Europy.

Archeolodzy i ich misja

.„Kiedy pierwszy raz jechałem na wykopaliska archeologiczne, zastanawiałem się, co tak właściwie będę tam robił. W głowie miałem filmy z Indianą Jonesem, pełne akcji i emocji, walki dobra ze złem; zdjęcia Howarda Cartera czy Kazimierza Michałowskiego, stojących w dość – owszem – eleganckich koszulach, jednak pośród tłumu brudnych od ziemi mieszkańców Egiptu z łopatami, a nie pistoletami w dłoniach, na tle czegoś, co na pierwszy rzut oka mogło się wydawać zwykłymi dziurami w ziemi. Raz po raz tylko wystawały z nich jakieś elementy, kształty raczej, zazwyczaj trudne do odszyfrowania. Czas i piasek pustyni odcisnął już na nich swój nieuchronny znak” – wspomina w swoim artykule Michał KŁOSOWSKI, zastępca Redaktora Naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”, szef działu projektów międzynarodowych Instytutu Nowych Mediów.

Zaznacza on, żew rzeczywistości zdjęcia tych dwóch wielkich archeologów pokazywały świat bardziej realny niż niejedna z najnowszych zdobyczy dzisiejszych kinematografii czy technologii. Bo o ile dziury w ziemi mogą okazać się kolebkami naszej cywilizacji, o tyle walka ze złem objawia się raczej w obszarze ochrony dziedzictwa kulturalnego przed barbarzyńcami za pomocą żmudnej i mozolnej pracy konserwatorskiej, intensywnej pracy na forum UNESCO – niż w entourage’u wybuchów i strzałów, pogoni i krzyków.

„Wcale jednak nie oznacza to, że praca archeologa pozbawiona jest emocji i radości. Wręcz przeciwnie, odkrywanie i pielęgnowanie pozostałości ludzkiej historii ma w dzisiejszych czasach więcej sensu, niż może się wydawać i niż było to kiedykolwiek wcześniej” – dodaje autor artykułu.

„Jest przed piątą, na zewnątrz ciemno. Wcale jednak nie jest zimno. Dookoła bardziej wyczuwam, niż dostrzegam, nawet kilkadziesiąt postaci, które z mozołem schodzą z polowych łóżek. Tylko posadzka jest chłodna i kiedy wylądują na niej bose stopy, w całym pomieszczeniu rozlegnie się cichy odgłos. Słońce jeszcze nie wzeszło. Z pewnej odległości słychać szum morza, które w tanecznym rytmie uderza o skalisty brzeg. Chwilę potem idziemy wszyscy razem w kierunku stanowiska, rzymskiej agory, na której prowadzone są polskie badania. Znad morza podnosi się słońce. Wszyscy jesteśmy niewyspani, ale mimo wszystko – szczęśliwi. Idąc ulicami uśpionego jeszcze miasta w kierunku parku archeologicznego, nikt nie zadaje pytań, po co tu jesteśmy. Przede wszystkim, jest zbyt wcześnie. A kiedy pierwszy kilof uderzy o twardą ziemię, będzie już za późno: każdy kawałek materii koloru innego niż grunt pod naszymi stopami powoduje, że odradzają się marzenia o odkryciu jakiegoś skarbu, który dawno już przykryła ziemia, drobnej choćby pozostałości jakiejś konstrukcji, której obecność w tym miejscu odmieni sposób patrzenia na historię. I tak dzień po dniu, przez kilka tygodni. W radości, słońcu, upale, pocie i ciężkiej pracy. Ktoś mógłby w końcu zadać to kardynalne pytanie: po co” – opisuje ekspert.

W jego ocenie szuka się oznak sensu, okruchów celu, artefaktów myśli, przebłysków dążenia do czegoś więcej, nawet jeśli miałoby być to po prostu antyczne bogactwo w postaci monet czy kolejna piramida. Każda prosta linia kamieni z epoki brązu czy żelaza świadczy przecież o jakimś przebłysku myśli i celu. Biorąc to pod uwagę, nie powinno dziwić, że archeologia swoje triumfy święci w Polsce, kraju skazanym na wieczną tymczasowość, zawieszonym w historii ostatnich dwustu lat ciągle „pomiędzy”, ciągle z potrzebą odbudowy i koniecznością poszukiwania sensu.

„Bo polscy archeolodzy to ekstraklasa światowa. Jeśli ktoś ma przenieść jedną z największych egipskich świątyń, zachowując jej oryginalny charakter i kształt, a jednocześnie ochronić ją przed wiecznym zalaniem, to będą to Polacy. To przecież wypisz wymaluj historia prac Kazimierza Michałowskiego w Abu Simbel, archeologa, który był uczniem wybitnego lwowskiego logika Kazimierza Twardowskiego, twórcy szkoły lwowsko-warszawskiej” – przypomina dziennikarz.

Jeśli ktoś ma dostać się do najdalszych zakątków i najgłębszych zakamarków ludzkiej cywilizacji w górach Ałtaju, to także będą to Polacy. I jeśli ktoś ma starać się zrozumieć logikę w krwiobiegu środkowoamerykańskiej puszczy, karczowanej przed wiekami przez starożytnych Majów, to znowu – Polacy. Żaden inny naród nie ma tyle samozaparcia w tym, aby starać się w historii, wymagającym terenie, w poszukiwaniu wiadomości o umarłych postaciach i przeszłych wydarzeniach – odkrywać sens.

„My wiemy, że zimne poznawanie historii innych jest łatwe. Mozolna odbudowa z ruin, nadawanie sensu kształtom kamieni i drewnianym drzazgom to jednak coś innego, coś, co wymaga zrozumienia. Nawet jeśli to tylko kilkadziesiąt kilometrów od Poznania, gdzie wśród bagien szuka się prakolebki własnego państwa w okresie, kiedy świat znów zaczynał dotykać ogień wojny. Bo zawsze tyle tylko pozostawało. Jedni przychodzili po to, aby po chwili odejść, zostawiając za sobą morze zgliszczy. A po tamtych inni, następni. I tak ciągle, przez stulecia. Nasza Troja płonęła wiele więcej razy” – podsumowuje Michał KŁOSOWSKI.

PAP/WszystkocoNajważniejsze/MB
Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 15 kwietnia 2024