Zmiana czasu na letni – czy to jeszcze ma sens?

W ostatni weekend marca tradycyjnie przesuwamy wskazówki zegara o godzinę do przodu, przechodząc z czasu zimowego na letni. Dla wielu oznacza to krótszy sen i trudności w porannym wstawaniu, ale także dłuższe, jaśniejsze wieczory. Choć zmiana czasu funkcjonuje od ponad wieku, coraz częściej pojawia się pytanie: czy w XXI wieku nadal jej potrzebujemy?

W ostatni weekend marca tradycyjnie przesuwamy wskazówki zegara o godzinę do przodu, przechodząc z czasu zimowego na letni. Dla wielu oznacza to krótszy sen i trudności w porannym wstawaniu, ale także dłuższe, jaśniejsze wieczory. Choć zmiana czasu funkcjonuje od ponad wieku, coraz częściej pojawia się pytanie: czy w XXI wieku nadal jej potrzebujemy?

Skąd wzięła się zmiana czasu?

.Pierwsze koncepcje zmiany czasu pojawiły się już w XVIII wieku. W 1784 roku Benjamin Franklin w satyrycznym eseju sugerował, że wcześniejsze wstawanie pozwoliłoby oszczędzać świece. Choć jego pomysł nie został wtedy potraktowany poważnie, idea dostosowania zegarów do rytmu dnia zaczęła się rozwijać.

W praktyce po raz pierwszy czas letni wprowadzono podczas I wojny światowej – Niemcy i Austro-Węgry w 1916 roku przesunęły zegary, by oszczędzać węgiel potrzebny do produkcji energii. Niedługo potem podobne regulacje wprowadziły inne kraje, w tym Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Podczas II wojny światowej zmiana czasu stała się jeszcze bardziej powszechna.

W Polsce system zmiany czasu obowiązuje od 1977 roku, choć w historii kraju były okresy, w których go znoszono. Obecnie praktykuje go około 70 krajów na całym świecie, choć wiele z nich rozważa jego zniesienie.

Jednym z głównych argumentów za zmianą czasu była oszczędność energii. Idea była prosta: dostosowanie zegarów do naturalnego rytmu słońca miało ograniczyć zużycie sztucznego oświetlenia wieczorami. W czasach, gdy głównym źródłem energii były lampy i żarówki, rzeczywiście mogło to przynosić pewne oszczędności.

Jednak współczesne badania pokazują, że różnice w zużyciu energii są minimalne. Współczesne domy zużywają więcej prądu na klimatyzację, elektronikę i inne urządzenia, a nie tylko na oświetlenie. W efekcie, w niektórych krajach, jak USA czy Australia, odnotowano nawet wzrost zużycia energii po zmianie czasu.

Jak wpływa to na nasze zdrowie?

.Choć jedna godzina różnicy wydaje się nieznacząca, dla organizmu człowieka to realna zmiana. Nasz zegar biologiczny, zwany rytmem dobowym, jest regulowany przez światło dzienne. Gwałtowne przesunięcie czasu sprawia, że organizm potrzebuje kilku dni, a nawet tygodni, by się dostosować.

Badania pokazują, że w dniach po zmianie czasu:
• Rośnie liczba zawałów serca i udarów – organizm gorzej radzi sobie z nagłym zaburzeniem rytmu snu.
• Zwiększa się ryzyko wypadków drogowych – kierowcy są bardziej zmęczeni, a ich koncentracja spada.
• Spada efektywność w pracy i szkole – trudniej się skoncentrować, a wielu ludzi odczuwa senność i rozdrażnienie.

Czy to już koniec zmiany czasu?

.Od kilku lat w Europie trwa dyskusja nad zniesieniem zmiany czasu. W 2018 roku Parlament Europejski przeprowadził konsultacje społeczne, w których aż 84% respondentów opowiedziało się za rezygnacją z przestawiania zegarów. W efekcie Komisja Europejska zaproponowała, by od 2021 roku kraje same zdecydowały, czy chcą pozostać przy czasie letnim, czy zimowym.

Jednak decyzja ta utknęła w martwym punkcie. Państwa członkowskie nie doszły do porozumienia. Niektóre wolą czas letni, inne zimowy, a różnice między strefami czasowymi mogłyby doprowadzić do chaosu. W efekcie zmiana czasu wciąż obowiązuje, choć coraz więcej krajów wycofuje się z niej samodzielnie.

Czy Polska zrezygnuje ze zmiany czasu? Na razie nie ma konkretnych decyzji, choć temat wraca co roku. Coraz więcej argumentów przemawia za pozostawieniem jednego, stałego czasu, nie tylko ze względów zdrowotnych, ale także ekonomicznych i organizacyjnych.

Bez względu na to, czy jesteśmy zwolennikami dłuższych letnich wieczorów, czy wolimy stabilność rytmu dobowego, jedno jest pewne, każda zmiana czasu to przypomnienie, że zegary mogą się przestawiać, ale nasz organizm nie zawsze za nimi nadąża.

Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że na całym świecie na depresję cierpi ok. 280 milionów osób

.Kilka miesięcy temu w „Molecular Psychiatry”, czasopiśmie związanym z „Nature”, ukazał się przegląd dostępnych badań naukowych dotyczących zależności pomiędzy poziomem serotoniny w tkance mózgu a objawami depresji. Artykuł wywołał chwilową burzę medialną i nieco dłużej trwający zamęt naukowy. W mediach popularnych powielanym przez dziennikarzy wnioskiem był brak skuteczności leków na depresję, których obecnie stosuje się ogromne ilości. Co zostało z tego poruszenia i czy badanie było jego warte? Czy medycyna rzeczywiście zmieniła całkowicie postrzeganie depresji i jej leczenia?

Autorzy głośnej pracy pod kierunkiem dr Joanny Moncrieff, psychiatry z University College w Londynie, dokonali tzw. przeglądu parasolowego (umbrella review) – nie dość, że wzięto pod uwagę wszystkie dostępne metaanalizy, czyli prace kompilujące wyniki pojedynczych badań naukowych, to jeszcze przeanalizowano inne dotychczasowe przeglądy opisujące związki poziomu serotoniny i depresji. Całość objęła ogromną liczbę badań naukowych i dziesiątki tysięcy pacjentów. Wnioski, które naukowcy zamieścili w swojej publikacji i które pojawiały się w późniejszych wypowiedziach medialnych Moncrieff, nie pozostawiają złudzeń – objawy depresji nie zależą od poziomu serotoniny. Sama autorka idzie jeszcze dalej, mówiąc: „Wiele osób bierze leki przeciwdepresyjne, bo zostały przekonane, że przyczyną choroby jest zachwiana równowaga biochemiczna”. I dalej: „Tysiące osób cierpi z powodu efektów ubocznych leków przeciwdepresyjnych (…). Sądzimy, że jest to częściowo związane z fałszywym przekonaniem o biochemicznej przyczynie depresji”.

Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że na depresję cierpi ok. 280 milionów osób na całym świecie. Każdego roku z powodu depresji skuteczne próby samobójcze podejmuje 700 tys. osób. Choć przypuszcza się, że ok. 5 proc. dorosłej populacji cierpi na depresję, to coraz większym i bardziej zauważalnym problemem staje się depresja wśród młodzieży, a nawet dzieci. W Polsce między 2017 a 2021 rokiem nastąpił wzrost zdiagnozowanych przypadków wśród dzieci i młodzieży z 12 tys. do 25 tys. Sprawa jest poważna, a zgłaszany przez ekspertów kryzys w polskiej psychiatrii, zwłaszcza dzieci i młodzieży, nie napawa optymizmem – cały tekst [LINK].

Oprac. Laura Wieczorek

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 29 marca 2025