

Jazz w czasach zarazy, czyli gorąca broń zimnej wojny
Pisarz Tadeusz Borowski przypomniał, że „muzyka jest polityką” i wzywał zebranych do obrony „przed imperialistami, którzy chcieliby z nas uczynić mięso armatnie, a z kultury pornografię i jazz” – o początkach jazzu w Polsce pisze Piotr BARON
Motto 1: “Moc bowiem w słabości się doskonali”[2]
Motto 2: “Wiara bierze się ze słuchania”[3]
YMCA – Young Men’s Christian Association, czyli Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej miała fundamentalne znaczenie dla rozwoju muzyki jazzowej w PRL. Organizacja, która poza wiadomym wszem i wobec działaniem wynikającym z nazwy współpracując z UNRRA dostarczała muzykom instrumenty ze zdemobilizowanych orkiestr US Army stacjonujących w Europie Zachodniej i – niestety bardzo rzadko – nagrania. Przy YMCA działały zespoły jazzowe, organizowane były koncerty, prelekcje i odczyty (dotyczące jazzu), także jazz kluby – w Warszawie nieoficjalne spotkania odbywały się już w 46 r., w Łodzi i Krakowie w 47 r. W Poznaniu YMCA współorganizowała wiele wydarzeń związanych z popularyzacją jazzu, tam i wtedy zaczął działać m. in. zespół Jerzego Grzewińskiego. Przez życzliwą reżimowi krytykę muzyczną YMCA pogardliwie nazywana była „ciocią Imcią”.
Pierwszy Jazz Club polskiej YMCA założył w 1947. Leopold Tyrmand, człowiek–instytucja, erudyta, intelektualista, pisarz i dysydent. Imprezy jazzowe przyciągały liczną publiczność. Szczególnie ludzi młodych: studentów a także młodzież szkolną. „YMCA sama w sobie była już miejscem elitarnym. Jeśli ktoś nie potrafił się dostosować do tego miejsca, po prostu odchodził”[4]. Jazz zyskiwał prestiż również dzięki grupie intelektualistów, działających aktywnie w środowisku jazzowym. Byli to poza Tyrmandem: Stefan Kisielewski, Lucjan Kydryński, Jerzy Skarżyński czy Marian Eile. Począwszy jednak od 48 r. nad polskim jazzem zaczęły się gromadzić czarne chmury. „Stopniowo życie klubowe zaczynało się kurczyć, dni YMCA były policzone, wyczuwało się zapowiedź stalinowskiego gorsetu, już za rok władza zaczęła tępić wszystko co pachniało Zachodem, a słowo – jazz – przemieniło się w obrzydliwość”[5]. Stopniowo zamykane były kluby jazzowe działające przy YMCA.
Za granie jazzu można było być relegowanym z uczelni albo mieć inne nieprzyjemności. W tym czasie, wraz z utrwaleniem się podziału na tę i tamtą stronę żelaznej kurtyny, jazz stał się muzyką zabronioną – wspomina Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz
Oto co mówi na ten temat pionier i weteran powojennego polskiego jazzu, saksofonista Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz: „Z prawdziwym jazzem zetknąłem się w środowisku związanym z Ymką w Krakowie. Było ono bardzo czynne i dobrze zorganizowane, jak to sobie przypominam. Było to miejsce, gdzie młodzi ludzie mogli rozwijać wszystkie swoje hobbystyczne zamiłowania, zaczynając od sportu, kończąc na literaturze, teatrze czy muzyce. Kilkanaście osób krakowskiego środowiska studenckiego zawiązało około 1947 r. jazz-klub w Ymce. Zrobiliśmy to na wzór Ymki w Warszawie, w której tę działalność zapoczątkował Leopold Tyrmand. Trwało to mniej więcej do roku 1949, kiedy to YMCA w całym kraju została rozwiązana i zamieniona w tzw. domy kultury. Oczywiście represje władzy poszły znacznie dalej. Za granie jazzu można było być relegowanym z uczelni albo mieć inne nieprzyjemności. W tym czasie, wraz z utrwaleniem się podziału na tę i tamtą stronę żelaznej kurtyny, jazz stał się muzyką zabronioną.”[6]
Przełomowym wydarzeniem było IV Walne Zgromadzenie Kompozytorów Polskich, które odbyło się w listopadzie 1948 r., gdzie popularyzację jazzu określono jako „przejaw sympatii dla wrogiej ideologii”. Postanowienia te zaostrzył kolejny zjazd, w Łagowie w 1949 r.: „Tu w Łagowie nie ma już owijania w bawełnę. Mówi się prosto z mostu, że jazz jest ideologicznie obcy, klasowo podejrzany, oparty na wrogich amerykańskich wzorcach”. Znany pisarz Tadeusz Borowski przypomniał, że „muzyka jest polityką” i wzywał zebranych do obrony „przed imperialistami, którzy chcieliby z nas uczynić mięso armatnie, a z kultury pornografię i jazz”.
Z czasem uprawianie jazzu władze zaczęły utożsamiać z sympatią dla wrogiej ideologii. W Łodzi, jak na stosie, spalono całą bibliotekę Ymki. Nawet ówczesne liberalne i postępowe pismo „Po prostu” żądało zlikwidowania zespołów jazzowych, uznając ich działalność za szkodliwą. W 1949 r. rozwiązano stowarzyszenie YMCA, a tym samym istniejące przy nim kluby. Skomasowany atak na jazz, jak zwykle bywa w takich wypadkach, niemal natychmiast zwiększył atrakcyjność tej muzyki w oczach młodzieży. Zespoły – dosłownie i w przenośni – zeszły do podziemia, grając często w klubach-piwnicach, czyli jak to wówczas określano, w „katakumbach”. Najsłynniejszym z katakumbowych zespołów byli łódzcy „Melomani”. Udział w koncertach stawał się wówczas czymś więcej niż tylko samą przyjemnością słuchania muzyki. Manifestowanie wolności i niechęci do oficjalnej kultury stało się głównym celem miłośników jazzu. Sposobem manifestacji nie była już sama muzyka, ale np. oryginalny ubiór. Na ulicach większych miast pojawili się bikiniarze. Tak charakteryzował wygląd najbardziej znanego z nich – Leopolda Tyrmanda – Mariusz Urbanek, autor książki o pierwszym polskim bikiniarzu: „Tweedowe marynarki, dobre mokasyny, świetnie uszyte flanelowe spodnie, koszule z zaokrąglonymi kołnierzykami i guziczkami zamiast spinek przy mankietach. Nawet te słynne skarpetki, które nosił niczym narodowy sztandar” [7].
Nazwa bikiniarze pochodziła natomiast od krawatów z palmami z Bikini, najczęściej przywożonych z Ameryki. Taki strój wobec oficjalnej, siermiężnej szarości był prowokacją. Ze strony młodzieży stał się sposobem odreagowania tego, co spotykała na co dzień. Jako ciekawostkę dodać można, że słynne skarpetki podarował Tyrmandowi plastyk Eryk Lipiński, który przywiózł je ponoć z … Moskwy.
Działalności i sposobowi bycia bikiniarzy towarzyszyły ataki z przeróżnych stron. Z czasem zaczęli być utożsamiani z bumelantami i zwykłymi chuliganami. Oto fragmenty zjadliwego wiersza świetnego skądinąd poety, Jana Brzechwy – “Taryfa ulgowa”:
„Pojawił się u nas bikiniarz przed laty
Plereza, naleśnik, szalone krawaty,
Wzorzyste skarpety i portki do kostek
Przesiąknął tym stylem niejeden wyrostek,
[…]
Tymczasem bikiniarz się stał chuliganem,
Grasował po mieście z koleżką szemranem,
Koleżkom podkładał się grzecznie przechodzień
I letko paletko zdzierano zeń co dzień.
Milicja na wszystko patrzała bez słowa.
Co robić, gdy rządzi taryfa ulgowa?
[…]
A przecież to wszystko są zwykłe przerosty!
Na takich koleżków jest sposób dość prosty:
Pójść tylko do domu, gdzie mieszka koleżka,
Spakować manatki koleżki do mieszka,
Za kołnierz koleżkę i – koniec zabawy!
I fora z mieszkania, i jazda z Warszawy!
Z korzeniem go wyrwać, jak pęk suchej trawy!
Niech po nim mieszkanie natychmiast dostanie
Ten, który na próżno od lat czeka na nie.
Bo nie dla szumowin igraszki ponurej
Robotnik warszawski budował te mury.
Zgniliznę wymiećmy! Nie czas już na słowa!
Niech skończy się wreszcie taryfa ulgowa![8]”
.Zatem polski jazz zszedł „do katakumb” – stąd pochodzi nazwa tego okresu: katakumbowy. Mimo tego aktywność zespołów, muzyków i działaczy jazzowych zamiast osłabnąć, wzrosła. Ta typowa reakcja na reżimowe obostrzenia miała kolosalne znaczenie socjologiczne i stylotwórcze, natomiast brak materiałów źródłowych (nagrań, nut, etc.) prowadził do przekazu „ustnego” zasłyszanych już wcześniej utworów. Wielkie zamieszanie również wprowadzała słabo zorientowana krytyka muzyczna wrzucająca z jazzem do jednego worka piosenkę francuską, włoską, muzykę iberoamerykańską itd..
Zmiana stanowiska władz w stosunku do jazzu nastąpiła dopiero około 1954 r. Już w 1953 r., po śmierci Stalina, dało się zauważyć pewną odwilż. Wydaje się, że w powrocie jazzu niemałą rolę odegrała zręczna agitacja niektórych publicystów (m.in. Stefana Kisielewskiego), że to „muzyka uciśnionych Murzynów”, że „pochodzi z ludu, więc nadaje się dla mas”, i że polscy muzycy zdecydowanie odcinają się od „zdegenerowanego, dzikiego jazzu amerykańskiego”.
W 1954 r. w Krakowie odbyły się pierwsze Zaduszki jazzowe, co można uznać za początek odrodzenia polskiego jazzu.
Zaduszki jazzowe rozpoczął sam Leopold Tyrmand (notabene nie-muzyk), grając na fujarce pierwsze takty Swanee River – Fostera (późniejszy hejnał niemal wszystkich festiwali jazzowych w Polsce). Od tej chwili rozwój jazzu nabrał szalonego tempa. Powstawały kolejne zespoły a młodzi ludzie wszystkich większych miast chcieli mieć swoje jazz-kluby.
Niekwestionowanym curiosum w skali światowej był sposób pozyskiwania wiedzy teoretycznej (nauka utworów, zasad improwizacji, rytmiki, jednym słowem: transkrypcja) z nadawanych „na żywo” audycji muzycznych BBC, Radio Luxemburg, ale przede wszystkim nadawanych od 1955 przez VOA – programów „Music USA” i „The Jazz Hour” Willisa Conovera. Była to dla polskich jazzmanów gratka nie do pogardzenia. Muzycy umawiali się kto będzie dokonywał transkrypcji pierwszych 4 taktów, kto następnej „czwórki” i tak dalej. W ten unikalny sposób powstawały pierwsze, często niedoskonałe, jednakże jedyne dostępne zapisy nutowe kompozycji i (sic!) improwizacji jazzowych. Oto relacje znakomitych muzyków zaczynających karierę w tamtych latach;
Jan „Ptaszyn” Wróblewski[9]: „Jeżeli mówimy o naszych pierwszych kontaktach z muzyką jazzową, to nie można pominąć radia i postaci Willisa Conovera. Jego Jazz Hour nadawany z Ameryki na falach średnich to była audycja wyspecjalizowana, prezentująca tylko najlepszy jazz. I co ważne, była ona nadawana codziennie o stałej porze. … Ponieważ magnetofony były niedostępne, każdy z muzyków musiał zapamiętać po kilka taktów melodii. Dopiero po zakończeniu audycji rekonstruowano całość.[10]”
Andrzej Trzaskowski[11]: „Pamiętam, czasami trzeba było spisywać tematy jazzowe po jednokrotnym wysłuchaniu w audycji Willisa, bo tylko tą drogą mogliśmy je zdobyć. Ale dość często na falach średnich występował zanik dźwięku. Wtedy trzeba było wydzwaniać po znajomych i pytać: słuchaj stary, może próbowałeś zapisać taki temat, to może masz ten fragment, może u ciebie nie było zaniku? Tak z trudem rodził się repertuar, który z czasem włączaliśmy we własne występy.[12]”
W marcu 1955 r. w Warszawie przy ul. Wspólnej 55 odbyło się słynne Jam session nr 1, początkujące cykl podobnych imprez organizowanych przez Leopolda Tyrmanda. Na kolejne spotkania z muzyką jazzową zapraszano znanych artystów, a konferansjerami podczas koncertów byli wielcy polscy aktorzy: Andrzej Łapicki, Wieńczysław Gliński, Edward Dziewoński, Kazimierz Rudzki i inni.
Wspomina Leopold Tyrmand: „Jest rok 1955. Początek marca. Wszędzie pełno ważnych narad i zjazdów, niektóre już były, inne dopiero będą. W osławionym z chuligańskich bitew baraku na Wspólnej odbywa się w międzyczasie pierwsza publiczna jam session. Sala wybita jest niebywałym tłumem: ludzie tkwią w oknach, zwisają z sufitu, piętrzą się pod ścianami, w całej przestrzeni kubicznej brak jest milimetra wolnego miejsca. Tłum przecięty w poprzek dałby wierny przekrój społeczny polskiej młodzieży: są tu kosiory z Targówka i studenci konserwatorium, młode medyczki i wioślarze, młodzi alkoholicy i młodzi terminatorzy z FSO. Poza tym radio, kronika filmowa, jupitery, skromny podest z desek obstawiony jest mikrofonami i magnetofonami. Kończę mówić, wchodzę za kurtynę. W łoskot aplauzu z sali wdziera się triumfalny, dixielandowy trójgłos granej spoza kurtyny Swanee River. Kurtyna rozsuwa się powoli, klarnet, puzon i trąbka kroczą grając ku przodowi oblanej tłumem estrady. „Melomani” ruszają do boju, rozpoczynają marsz otwierający nowy okres.” [13]
Wojciech Młynarski napisał lata później do melodii części [A] tematu Juana Tizola (puzonisty orkiestry Duke’a Ellingtona, przyp. aut.) Caravan, następujące słowa:
„Rok
był pięćdziesiąty piąty, a
Żurawią pamiętnego dnia
cudowna Karawana szła
Na
jej czele szedł Pan Tyrmand sam
i Melomani byli tam
by grać Jam Session Number One…
(tu następuje instrumentalna część [B])[14]
Przez
pustynię realizmu-soc
w warszawską przerażoną noc
cudowna karawana szła – bis:
więc załapałem się i ja”.
.Już w lutym red. Józef Balcerak rozpoczął wydawanie miesięcznika „Jazz” (wtedy jeszcze jako „jednodniówkę”). Znamienne są pierwsze tytuły artykułów: „Armstrong wybiera się do ZSRR – może ujrzymy go w Polsce?” czy też „Państwowa (sic!) orkiestra Błękitny Jazz startuje!”
Także w lutym rozpoczyna działalność legendarny krakowski Jazz Klub „Helikon” (przy ul. Św. Marka 15), a 21. grudnia swoją premierę ma ogólnopolska audycja radiowa (oczywiście autorstwa Leopolda Tyrmanda): „To jest jazz”.
Rok 1956 był absolutnym przełomem nie tylko dla jazzu ale dla całego kraju. Wtedy właśnie pod koniec czerwca w Poznaniu miał miejsce pierwszy w PRL strajk generalny i demonstracje uliczne, krwawo stłumione przez wojsko i milicję. Przez propagandę PRL bagatelizowany jako „wypadki czerwcowe” lub przemilczany, obecnie przez część historyków i kombatantów określany także jako poznański bunt, rewolta lub powstanie poznańskie. Wydarzenia te wywarły kolosalny wpływ także na środowiska artystyczne jeszcze bardziej je polaryzując. Nowe władze starego reżimu łaskawszym okiem spojrzały zatem na jazz, wietrząc w tym wentyl bezpieczeństwa wobec napięć środowisk twórczych.
Sierpień 1956 to historyczne odrodzenie polskiego jazzu. Pierwszy festiwal jazzowy w Sopocie definitywnie zakończył okres katakumbowy.
Rok 1957 to niebywałe dotąd bogactwo wydarzeń jazzowych i okołojazzowych. Są to fakty sprawcze dla rozwoju całego środowiska jazzowego (czyli i muzyków, i słuchaczy): wydanie przez Leopolda Tyrmanda pierwszej książki popularno-naukowej o jazzie: „U brzegów jazzu”, wydanie przez Andrzeja Kurylewicza pierwszych nut na fortepian: „Wariacje w stylu swing”, pojawienie się „jazzowego” nurtu poezji (Fac, Brycht, Skolimowski), usankcjonowana nobilitacja – jazz trafia do bydgoskiej, lubelskiej i krakowskiej filharmonii, gościmy po raz pierwszy orkiestrę z USA – Ray McKinley koncertuje w Polsce, a już podczas II Festiwalu Jazzowego w Sopocie powstaje komisja założycielska Polskiej Federacji Jazzowej, z której potem wywiodło się istniejące do dziś Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, a w Krakowie odbywają się czwarte już z kolei Zaduszki jazzowe.
Rok 1958 to pierwsze wizyty najwybitniejszych jazzmanów z USA (Dave Brubeck Quartet) związane z odwilżą polityczną po śmierci Stalina i ponownie możliwe dzięki szaleńczemu uporowi Leopolda Tyrmanda (pierwszego animatora jazzu w Polsce), co wiązało się nierozerwalnie z jego gustem muzycznym. Stąd „ustawienie” stylistyki polskiego modern-jazzu lat 60. na west-coast (cool). Wtedy też po raz pierwszy polscy jazzmani wyjeżdżają na koncerty „na Zachód” – Dania, Francja (głównie Kurylewicz z zespołem) ale przede wszystkim znamienny jest udział Jana Ptaszyna Wróblewskiego w młodzieżowym big bandzie festiwalu jazzowego „Newport 1958” w USA. Orkiestrę zorganizował sam George Wein. Pierwszy festiwal Jazz Jamboree (nazwę wymyślił oczywiście Leopold Tyrmand) odbył się od 18 września do 21 września 1958 roku pod nazwą „Jazz 58”. Odbywają się pierwsze koncerty w warszawskiej Filharmonii Narodowej – jazz wchodzi na salony.
1959 – przyjechał do Polski (jak uważają niektórzy) ojciec polskiego jazzu – Willis Conover. Odbyły się także pierwsze słynne „Kalatówki”, czyli „Jazz Camping” w Tatrach. Popyt miejsc był tak duży, że co wytrwalsi nocowali… pod łóżkiem. Powstaje później film Bogusława Rybczyńskiego o tytule „Jazz Camping 59”.
1960 – przyjeżdża u szczytu sławy sam Stan Getz (największy idol polskich jazzmanów) i koncertuje z polską sekcją rytmiczną: Andrzej Dąbrowski[15] – perkusja, Roman Dyląg[16] – kontrabas, Andrzej Trzaskowski – fortepian. Powstaje płyta „Stan Getz w Polsce”. Szerokim echem odbijają się koncerty „New York Jazz Quartet” z trębaczem Idreesem Sullimanem. Jak grzyby po deszczu powstają studenckie jazz cluby, legendarna krakowska „Piwnica pod Baranami” otwiera swe podwoje dla jazzu, polscy muzycy zaczynają wyjeżdżać z koncertami za granicę „ost-bloku”. Polski jazz wchodzi w okres dojrzałości.
Któryś z literatów zaprzyjaźnionych z jazzmanami ukuł zgrabny i iście cortazarowski bon-mot – „Jazz to nie muzyka, to sposób myślenia”. Non plus ultra. W latach tak 50. jak 60. jazz gwarantował bezczelną możliwość bezkarnej odmienności wyrażania poglądów. Aparat władzy był najczęściej bezsilny z prozaicznej przyczyny niezrozumienia zjawiska. A jako, że środowisko jazzowe nie stanowiło bezpośredniego zagrożenia dla systemu, a muzycy polscy cieszyli się bardzo dobrą opinią w Europie, zaczęto wydawać im jednorazowe paszporty (innych wtedy nie było) aby w ten sposób obłaskawić niewygodnych ex-bikiniarzy.
Ośrodkowość polskiego środowiska jazzowego lat 60. była nierozerwalnie związana z życiem akademickim kraju; najwięcej odbiorców jazzu było wśród studentów, grupa społeczna „chora na wolność” wolności tej szukała w wolnej muzyce ludzi wolnych, czyli w jazzie). Stąd takie właśnie a nie inne centra życia jazzowego: Kraków, Wrocław, Poznań, Warszawa, Łódź, Gdańsk.
.Reasumując: w opresyjnych społecznie warunkach powstawania sztuka wyższa staje się cięższa gatunkowo, poprzez pojawiający się źródłowy element emocjonalny (uczuciowo-duchowy) w przekazie artystycznym.
Piotr Baron
Tekst opublikowany w „Pragnienie uniwersalnej wolności w aspekcie ewolucji jazzu”, Zeszyty Naukowe PWSZ, red. naukowa ks. dr Paweł Prüfer i dr hab. Mirosław Kowalski, tom 5, Nauki Humanistyczne.
[2] 2Kor 12,9 [3] Rz 10,17 [4] Roman Kowal, „Polski jazz“, Akademia Muzyczna w Krakowie 1995 [5] tamże [6] Jazz, wyjście z podziemia, opr. Jacek Sawicki, Biuletyn IPN Nr 6 (29) czerwiec 2003 [7] Mariusz Urbanek „Zły Tyrmand”, Iskry 2012 [8] http://sjp.pwn.pl/korpus/zrodlo/bikiniarz;60,1;18521.html [9] Jan „Ptaszyn” Wróblewski (ur. 27 marca 1936 w Kaliszu) – polski muzyk jazzowy, kompozytor, aranżer i dyrygent, dziennikarz i krytyk muzyczny. [10] Jazz, wyjście z podziemia, opr. Jacek Sawicki, Biuletyn IPN Nr 6 (29) czerwiec 2003 [11] Andrzej Trzaskowski (ur. 23 marca 1933 w Krakowie, zm. 16 września 1998 w Warszawie) – kompozytor, pianista, dyrygent, publicysta i krytyk muzyczny. [12] Jazz, wyjście z podziemia, opr. Jacek Sawicki, Biuletyn IPN Nr 6 (29) czerwiec 2003 [13] Jazz, wyjście z podziemia, opr. Jacek Sawicki, Biuletyn IPN Nr 6 (29) czerwiec 2003 [14] Tzw. „bridge”, środkowa część tematu jazzowego o budowie AABA. [15] Andrzej Dąbrowski (ur. 13 kwietnia 1938 w Wilnie) – polski piosenkarz, perkusista, kompozytor, dziennikarz, fotografik, a także kierowca rajdowy. [16] Roman „Gucio” Dyląg (ur. 22 lutego 1938 r. w Krakowie) – polski kontrabasista i kompozytor jazzowy.