Roland MASZKA: Chodziłem do ośmioklasowej szkoły

Chodziłem do ośmioklasowej szkoły

Photo of Roland MASZKA

Roland MASZKA

Polonista. Absolwent gedanistyki. Współautor podręczników szkolnych. Pasjonat teatru i tradycyjnej książki, siebie zalicza do epoki Gutenberga. Inicjator dobrych praktyk w szkole.

zobacz inne teksty Autora

.Ośmioklasową szkołę podstawową znam z autopsji. Doświadczyłem jej i jako uczeń, i jako nauczyciel. Ale bodajże jedno zdarzenie z okresu szkolnego dzieciństwa było decydujące dla mojej oceny edukacji i miało powracać do mnie wielokrotnie w przyszłości…

.W ośmioklasowej szkole wbrew pozorom sporo się czytało. Nie istniały możliwości, jakimi dysponuje współczesne dziecko. Nikt nie śnił o indywidualnych komputerach, a w to, że mogłyby się one mieścić się w kieszeni, nie uwierzono by, bo tego nie było nawet w książkach… Komputer znany z Lema i Star Tecka pozostawał czystą fikcją. Nikt nie sądził, że literackie i filmowe wizje, staną się rzeczywistością jeszcze za naszego życia…

My, dzieci wielkich miast z zasadniczo proletariackiej strony, chodziliśmy z kluczami na szyjach. Byliśmy typami podwórkowców. „Kreatywnie” organizowaliśmy czas sami – spędzając wiele popołudniowych godzin na dworze. Bo był po szkole czas na zabawę na podwórku… Oczywiście po sakramentalnych pytaniach: co masz zadane i czy odrobiłeś lekcje.

To była prawdziwa swoboda. Pozwalano nam decydować, co z wolnym czasem robić. Zabraniano, gdy przekroczyliśmy dozwolone granice, albo gdy nie udało nam się tego dostatecznie dobrze ukryć. Zatem część swego wolnego czasu spędzałem z kolegami na nieprawdopodobnych już dziś zabawach w Indian, w nóż, w Tytusa, Romka i A’Tomka, w klipę i palanta albo w kapsle; w deszczowe dni siadywało się w klatkach schodowych i grało w makao na bitki, rzadziej na pieniądze…

.Część tego wolnego czasu spędzałem jednak w bibliotece osiedlowej ulokowanej w socrealistycznym budynku. To było miejsce uświęcone i poważne, wyraźnie odcinające się od profanum podwórka. Wchodziło się tam jak do świątyni osobnymi schodami, wejście poprzedzała niewielka galeria – i z jej wysokości mały czytelnik mógł oglądać perspektywę ulicy i… był ponad nią. Zanim wszedłem do środka, miałem więc czas, by się rozmyślić i wrócić do kolegów. Ale w bibliotece panowała cisza, bo przez jej pomieszczenia nie przelewały się tłumy.

Pani prowadząca czytelnię pozwalała mi siadywać na szarej dywanowej wykładzinie i przeglądać książki. Brałem z regałów, co chciałem. Bywało tak, że zostawałem już na tej wykładzinie i czytałem… To był niezwykle płodny czytelniczo okres mojego życia. Wtedy poznałem „klasykę”: Szklarskiego i Wernica, Norę Szczepańską i Okonia, Curwooda i Coopera, Londona, Molnara i Amicisa… i rzecz jasna Niziurskiego, Minkowskiego, Domagalika, Bahdaja, Korkozowicza, Wańkowicza i… Żeromskiego! Poznałem historię starożytnego Egiptu i grecką mitologię… Czytywałem też lekturę zadaną i bywałem w szkolnej bibliotece – nie tylko wypożyczającym, ale i czytelnikiem. Znano mnie tam. Nauczycielka szkolnej czytelni polecała mi niektóre książki… Nawet na miarę tamtych czasów, byłem w jakimś stopniu oczytany i wśród kolegów za takiego uchodziłem, znany też byłem z tego, że nie przeklinałem, to była moja marka – starałem się mówić porządnie, tego ode mnie wymagano w domu…

.Było to w czasie lekcji języka rosyjskiego, obowiązkowego wówczas. Lekcji, która miała swój schemat, i jedna zasadniczo nie różniła się od drugiej. Potężna mapa Związku Radzieckiego przypominała nam uczniom, jakim jesteśmy okruchem wobec potęgi bratniego narodu.

Lekcja rozpoczynała się zawsze raportem ze stanu klasy i „egzaminem” z mapy. Wyprężony dyżurny meldował, ilu jest obecnych, ilu nieobecnych, ilu przygotowanych itd. Zaraz potem wybrany delikwent wskazywał na mapie imperium Związku Radzieckiego rzucane przez nauczycielkę miejsca: Ob, Irkuck, Moskwa, Bajkał, Leningrad… Czy padały takie nazwy jak Kołyma, Kamczatka, Kozielsk, Syberia? – nie pamiętam.

Właśnie w czasie jednej z takich lekcji nagle weszła nauczycielka biblioteki, informując wszystkich o karygodnym fakcie. Uczeń tej klasy (tu padło moje nazwisko) w czasie przerwy „wpadł do biblioteki i rzucił taką wiązanką…!” Rusycystka (była moją wychowawczynią od kilku lat) spojrzała na mnie i powiedziała tylko: To jest do niego podobne! Krótka ocena i kilkuwyrazowa charakterystyka postaci w jednej chwili. W rozbawionych spojrzeniach kolegów nie dostrzegłem wtedy przygany. Nic też nie powiedziałem – bo co tu było mówić. Tego dnia w ogóle w bibliotece nie byłem. A pani z czytelni znała mnie przecież z innej strony. Wychowawczyni też chyba zdążyła mi się przyjrzeć w ciągu tych paru lat. Padło jednak krótkie: to do niego podobne! – było jak policzek. Przyjąłem go i wraz z nim otworzyłem nowy rozdział w szkole…

To zdarzenie obudziło też mój krytycyzm wobec autorytetu nauczyciela, a byłem wtedy siódmoklasistą. W zasadzie nic się nie wydarzyło. Nie zaprzeczyłem, więc wyraziłem się wulgarnie. Mnie jednak wydawało się, że od swojej wychowawczyni mógłbym wymagać trochę więcej… Nigdy też nie dowiedziałem się, dlaczego nauczycielka biblioteki, znająca mnie przecież jako czytelnika, rzuciła takie oskarżenie… Koledzy przyjęli to rzeczowo jako dowód pewnej twardości – bo przecież tylko winni się tłumaczą, a z nauczycielem i tak nikt nie wygra…

.Przypominając to zdarzenie, przypominam sobie, czym była dla mnie ośmioklasowa szkoła podstawowa, skrojona na miarę tamtych czasów. Szkoła, do której zaufanie traciło się stopniowo.

Dziecko, przyjmując początkowo autorytet nauczyciela jako warunek nieodzowny, szybko nabierało dystansu – konfrontując swoje doświadczenie z wyobrażeniem. I tu, niestety, wyobrażenie przegrywało. Okazywało się, że autorytet się buduje, a nie po prostu się go ma…

Ośmioklasowa szkoła podstawowa rzeczywiście była szkołą na miarę tamtych czasów, gdy istniał monopol na jedyną słuszną ocenę i gdy siedmiolatek mógł chodzić do tego samego budynku z piętnastolatkiem – i nic się nie działo! Małe dzieci i młodzież w pełnej koegzystencji. Jedni uczyli drugich. Wszyscy rodzice byli miej więcej w tym samym czasie w pracy i gdzieś około tej samej godziny, piętnastej, wracali z niej. Sprawdzali efekty edukacyjne, najczęściej przeglądając zeszyty i pytając o stopnie.

Szkoła stanowiła naturalną część osiedlowego krajobrazu, była jego organiczną częścią. Wtedy wszystko wydawało się do podobne. Bo przecież mieszkaliśmy w takich samych mieszkaniach, z podobnymi sprzętami, czytaliśmy te same książki i oglądaliśmy te same programy. Cały świat to było właśnie kilka takich pokoi. Nie różnił nas ani krój ani kolor fartuchów, może jedynie kolor włosów, bo rudy wciąż był uważany za dziwnego. Wszystkie podręczniki też mogłem odkupić, bo nie zmieniały się – jak świat wokół nas, który wydawał się trwały i niezmienny.

Nie było problemów? Gdy uczeń miał trudności, powtarzał rok; gdy źle się zachowywał, klasyfikowano go jako niepokornego lub źle wychowanego. Decydował, oczywiście, nauczyciel. Rodzice – przyjmowali opinie najczęściej bez zastrzeżeń. Zaufanie do szkoły sankcjonowane było instytucjonalnie.

.Kiedy jeszcze w latach 80. rozpoczynałem pracę w ośmioklasowej szkole podstawowej nie przypominam sobie, by tak licznie diagnozowano uczniów. Dysleksja, dysgrafia, dysortografia, dyskalkulia, deficyty sprzężone, ADHD, zespół Aspergera… To była egzotyka, przypadki kliniczne niemal. Czy wychowawca miał czas dla swojego ucznia? Czy miał czas, by go poznać? Jak wskazuje powyższy przykład – nie zawsze… Jednak jeśli chciał, miał, bo w każdych czasach i w każdym ustroju szkolnym nauczyciel może poznawać ucznia. Poznawać i odkrywać, a nie procedować…

Zdarzenie „z wiązanką” uświadomiło mi też, jak marną była wówczas nadzieja na jakąś zwyczajną sprawiedliwość, skoro tak potrzebny uczniowi punkt oparcia jak wychowawca zawiódł… Ale świat, w którym funkcjonowała ośmioklasowa szkoła też zawiódł – nie przetrwał, choć jeszcze w 1988 roku niewielu było takich, którzy daliby wiarę w zmianę.

Nie potrafię dziś ocenić, jak mnie uczono… Chyba nieźle, bo do wiedzy dochodziłem sam – zgłębiając te zagadnienia, które zainteresowały mnie na lekcjach (nie było tego wiele), poszukiwałem raczej przyjemności w poznawaniu czegoś niż uczeniu się z obowiązku… Tak na przykład było z antropologią i cywilizacjami prekolumbijskimi albo budzącą moje zastrzeżenia historią. Nie miało to jednak nigdy przełożenia na ocenę szkolną. W szkole obowiązywał program. Naklejono mi etykietę w klasie czwartej i tak pozostało już do ósmej…

.W czasie jednej z ministerialnych debat, w której uczestniczyłem, podniesiono kwestię pozostawienia gimnazjów. Nie likwidujcie gimnazjów! To szkoły, które odnoszą przecież sukcesy! – pobrzmiewały głosy nauczycieli… Debata jednak skupiała się wokół innych problemów, nie dotyczyła bezpośrednio ustroju szkolnego. Nie odniosłem wtedy wrażenia, by chodziło o jakieś rewolucyjne przemiany. Jeśli zmiany to raczej ewolucyjne i poprawianie tego, co jest. 27 czerwca okazało się, że – jednak rewolucja – ośmioklasowa szkoła powszechna. Jeden z moich kolegów zapytany, co sądzi o takim pomyśle, orzekł: to była szkoła dobra w tamtych czasach, dziś może się nie sprawdzić…

Dokonała się zmiana społeczna i rozwojowa. Współczesny nastolatek jest człowiekiem nowego formatu, to ktoś inny – nie przypomina ucznia okresu późnego socjalizmu ani nawet tego z Pokolenia 89. Jeśli szkoła ma się stać z papierowej cyfrową, jeśli nauczyciel ma mieć czas przede wszystkim dla dziecka, a nie dla procedur i papierów, jeśli w nauczaniu wczesnoszkolnym mają pracować tylko najwybitniejsi nauczyciele, a zmiana ma dotyczyć odbudowy autorytetu nauczyciela, to po co przykładać starą formatkę instytucjonalną w postaci ośmioklasowej szkoły?

.Moją ośmioklasową szkołę definiowała hegemonia poprawności nad wolnością i zasadniczo anonimat ucznia. Był to prymat instytucji i urzędnika nad jednostkowymi potrzebami. Może stąd obawa tych, którzy tamtą szkołę pamiętają?

Roland Maszka

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 lipca 2016