
Polacy w bitwie o Anglię
Jaki udział mieli Polacy w bitwie o Anglię? Sprawdzeni na samolotach różnego rodzaju i przeróżnej jakości byli gotowi do walki niczym elitarne kohorty pretorian, ale nie w obronie rzymskiego cesarza, lecz wartości świata Zachodu na „wyspie ostatniej nadziei”. Bez kompleksów, świadomi własnej wartości, dumni i szlachetni, chcieli dalej toczyć bój – pisze prof. Marcin KRUSZYŃSKI
.Wiele lat po opisywanych tu wydarzeniach pamiętająca te czasy brytyjska monarchini Elżbieta II z uznaniem wypowiedziała się na temat ideowej sylwetki polskich pilotów podczas podniebnej bitwy o jej ojczyznę: „Gdyby Polska nie stała po naszej stronie w tamtych dniach […], płomień wolności mógłby zgasnąć jak świeca na wietrze”. Pewnie była w tym odrobina kurtuazji. Po kapitulacji Francji nic bowiem nie wydawało się oczywiste. Nie był takim fakt kontynuowania przez Londyn wojny. Przecież sąsiednie, potężne kolonialne imperium zachwiało się w podstawach tak szybko. Francuzi z sojuszników zamienili się teraz w sprzymierzeńców Berlina (oficjalnie L’État français z nową stolicą w Vichy). Jedynie nieliczni z gen. Charles’em de Gaulle’em na czele udali się za kanał La Manche, by trwać w oporze. Hitler śmiało mógł przewidywać, że w tej sytuacji zmusi wyspiarzy do kapitulacji. Ponadto przywództwo Winstona Churchilla nie spowodowało bynajmniej całkowitego zniknięcia z mapy politycznej Wielkiej Brytanii stronnictwa zwolenników dawnej appeasement policy. Skupieni wokół poprzedniego szefa rządu Neville’a Chamberlaina oraz ministra spraw zagranicznych Edwarda Wooda, lorda Halifax, dysponowali wciąż poważnymi wpływami. Rządząca Partia Konserwatywna (torysi) kipiała od dyskusji.
Nad Tamizą z ciężkim sercem wspominano też lata 1914–1918. Dodatkowo niektórzy Brytyjczycy wcale nie odnosili się wrogo ani do samego Adolfa Hitlera, ani do ideologii nazistowskiej. Zdarzało się, że nawet wśród przedstawicieli najwyższych elit z aprobatą podchodzono do działań III Rzeszy. Antysemityzm nie był domeną wyłącznie Niemców. Kilka przychylnych sygnałów wysłał w stronę Berlina m.in. książę Windsoru, dawny król Edward VIII i brat panującego w tym czasie Jerzego VI. Dlatego polskie wsparcie było wówczas czymś więcej niż tylko symbolicznym gestem. Do końca lipca 1940 r. liczba naszych lotników w Wielkiej Brytanii oscylowała wokół ośmiu tysięcy trzystu osób. Dla osamotnionego Churchilla fakt ten stawał się nie do przecenienia. Do tego wszystkiego dochodziło ostatnie trudne doświadczenie z kampanii francuskiej. W popłochu i w dramatyczny sposób ewakuowano się z plaż Dunkierki, a w maju–czerwcu 1940 r. utracono łącznie prawdopodobnie około tysiąca myśliwców. Pod niebem Francji poległo lub zginęło więcej niż trzystu pilotów, czyli jedna trzecia stanu kadrowego brytyjskiego lotnictwa.
Wielka Brytania potrzebowała więc doświadczonych żołnierzy, jeśli miała myśleć o skutecznej obronie. Sama tych strat nie mogła odrobić. Luki nie wypełnili ani lotnicy czescy i słowaccy, których znalazło się tam tysiąc, ani mniej liczni żołnierze z Nowej Zelandii i Kanady. Polacy, na których heroiczną batalię z września 1939 r. patrzono już zupełnie inaczej, legitymowali się olbrzymim doświadczeniem i przetestowanymi w boju umiejętnościami. Sprawdzeni na samolotach różnego rodzaju i przeróżnej jakości byli gotowi do walki niczym elitarne kohorty pretorian, ale nie w obronie rzymskiego cesarza, lecz wartości świata Zachodu na „wyspie ostatniej nadziei”. Bez kompleksów, świadomi własnej wartości, dumni i szlachetni, chcieli dalej toczyć bój. Warto tu zacytować wypowiedź Witolda Łokuciewskiego, oddającą ducha i myśl przewodnią relacjonowanych momentów:
„Prezentowaliśmy, nie chwaląc się, dużą klasę […]. Walcząc i latając na słabszym pod każdym względem sprzęcie, potrafiliśmy nawiązać równorzędną walkę, mimo że Niemcy w tym okresie szczycili się wielką bojowością i dużą przewagą lotniczą […], sprzęt nasz był przestarzały, silniki miały godziny wylatane, więc maszyny kruszyły się. Piloci jednak dawali sobie radę pierwszorzędnie”.
.Z drobnym przekąsem opisywano więc historię współpracy polsko-francuskiej, nie lekceważono jednak Niemców, rozpoczynając kolejny etap II wojny światowej, w którym udział Polaków miał się okazać zasadniczy dla odniesionego zwycięstwa.
Winston Churchill nie uległ presji własnego środowiska politycznego. Wsparty przez króla Jerzego VI, z gen. Władysławem Sikorskim i Charles’em de Gaulle’em u boku, odmówił jakichkolwiek rozmów na temat pokoju. Hitler postanowił więc dokonać inwazji na Wielką Brytanię. Ale bez zdobycia panowania w powietrzu wszelkie podobne plany traciły rację bytu. W Berlinie świetnie zdawano sobie z tego sprawę. Przywódca III Rzeszy, przekonywany przez zwierzchnika Luftwaffe Hermanna Göringa, wierzył w niezłomność niemieckich sił powietrznych gotowych poradzić sobie nawet z potężną Royal Navy. Celem pierwszym i podstawowym dla Niemiec było osiągnięcie przewagi nad RAF w przestworzach, a przynajmniej nad obszarem kanału La Manche i południową Anglią (po stolicę kraju). Presja z punktu widzenia agresora polegała na tym, że należało dokonać tego wyczynu do nadejścia jesiennej słoty, aby potencjalne uderzenie desantowe odbyło się w sprzyjających warunkach pogodowych.
Brytyjczycy przystępowali do konfrontacji, nie stojąc wszak na zupełnie straconych pozycjach przynajmniej z kilku względów. Po pierwsze jako praktycznie jedyni na świecie dysponowali systemem radiolokacyjnym. Dzięki radarom rozmieszczonym wzdłuż wybrzeża i sieci obserwacyjno-meldunkowej sztabowcy odpowiednio wcześniej wiedzieli o zbliżającym się zagrożeniu, a przede wszystkim znali liczebność przeciwnika i kierunek natarcia. W rezultacie pozwalało to na roztropne używanie własnych oddziałów, nie największych przecież, wysyłanych tylko w zagrożone rejony. Armia brytyjska rozporządzała też dywizjonami myśliwskimi wyposażonymi w maszyny dobrej jakości typu Hawker Hurricane i Supermarine Spitfire, dorównujące parametrami jednostkom nieprzyjaciela. Mniej więcej pięćset sztuk gotowych było do startu na alarm, pozostałych dwieście określano jako rodzaj rezerwy (Niemcy szykowali przynajmniej tysiąc samych myśliwców). Jednomiejscowe oraz jednosilnikowe samoloty uzbrojono w osiem karabinów maszynowych ulokowanych w skrzydłach. Ponadto lotnictwo RAF szczyciło się świetną organizacją. Kraj pod względem obrony podzielono na pięć obszarów powietrznych. Operujące w ich ramach grupy myśliwców dzieliły się dalej na sektory z kilkoma lotniskami. Towarzyszyła temu przemyślana sieć wysyłania rozkazów i wymiany danych, bowiem zwierzchnik brytyjskiego lotnictwa monitorował całą bieżącą sytuację. Natomiast dowódcy poszczególnych grup myśliwskich sprawnie uzyskiwali informacje dotyczące liczebności wroga czy kierunku ataku. Wreszcie oficerowie naprowadzania kierujący sektorami naziemnymi pozostawali w bezpośrednim kontakcie radiowym z pilotami, wydając im już konkretne rozkazy. Nie poszukiwano więc wroga, nie tracono czasu. Dzięki temu właściwie nie dochodziło do przypadkowych starć czy niespodziewanych zmagań z pojawiającą się znikąd Luftwaffe.
Dramaturgia wojenna rozwiązała wszelkie dotychczasowe problemy natury prawnej, odnoszące się do formowania obcych jednostek na Wyspach Brytyjskich. Nikt wówczas nie czynił przeszkód w przyjmowaniu Polaków do miejscowych dywizjonów (pierwszych naszych pilotów zaszeregowano do RAF jeszcze w 1939 r.). Nikt również nie przeszkadzał w tworzeniu oddziałów stricte polskich. Ostatecznie 5 sierpnia 1940 r. doszło do podpisania polsko-brytyjskiej umowy wojskowej, w ramach której regulowano m.in. status naszych lotników. Operacyjnie zostali więc podporządkowani dowództwu RAF. Podlegali prawu Zjednoczonego Królestwa. Zaopatrzenie, trening, żołd, wszystko to ulegało standaryzacji według wzorców gospodarzy. Jednocześnie zwolniono przybyszów ze składania brytyjskiej przysięgi. W niniejszym porozumieniu umieszczono też następujący fragment:
„Mundur RAF zostanie przyjęty jako mundur Polskich Sił Powietrznych – z takimi odznakami lub innymi odznaczeniami polskimi, jakie władze polskie będą sobie życzyły […]. Statki powietrzne, będące w użyciu Polskich Sił Powietrznych podczas ich służby w RAF, będą miały brytyjskie wojskowe znaki tożsamości z wyróżniającym [się] znakiem polskim na kadłubie. Chorągiew Polskich Sił Powietrznych będzie powiewała wraz z chorągwią RAF na wszystkich stacjach RAF, służących jako bazy dla jednostek Polskich Sił Zbrojnych”.
.Owa dramaturgia wojenna nie niwelowała jednak wszystkich barier – a na pewno nie od razu, niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Zanikały te organizacyjne. O wiele trudniej Brytyjczycy pokonywali opory mentalne, wynikające głównie z różnego rodzaju stereotypów kulturowych powielanych przez pokolenia. Mieszkańcy imperium morskiego, w skład którego wchodziła jedna czwarta lądów kuli ziemskiej i w którym, jak mawiano, słońce nie zachodziło nigdy, częstokroć ksenofobicznie, z nieskrywaną wyższością patrzyli na przedstawicieli innych narodów. Na równie słynnej co przepięknej mapie świata autorstwa Waltera Crane’a z 1886 r. można zaobserwować „globalność” Wielkiej Brytanii, okalającej planetę i tworzącej pierwszą w dziejach World Wide Web. Potęga kraju „wchodziła w krew” jego reprezentantom, stając się swoistą ideologią obiektywizmu. Nie było w tym żadnej gry, lecz autentyczność jednorodnie sprowadzająca się do terminu „British Empire”.

Bohaterowie tej książki zwłaszcza na początku pobytu na wyspie zakosztowali pewnego zderzenia kulturowego. Pochodzili z miejsca dla gospodarzy mało znaczącego oraz peryferyjnego, znajdującego się poza – z ich perspektywy – ową World Wide Web. Zgodnie ze wspominaną umową wojskową, tworzono system współdowodzenia jednostkami, co słusznie zresztą miało w zamyśle stanowić ułatwienie dla Polaków w zapoznawaniu się z mechanizmami obowiązującymi w RAF. Dodatkowo okazało się to sferą doświadczania cywilizacyjnego starszeństwa Brytyjczyków…
Marcin Kruszyński
Fragment książki: Polskie lotnictwo wojskowe w czasie II wojny światowej, wyd. IPN, 2024 [LINK].