Prof. Tomasz ALEKSANDROWICZ: "Uniwersytet czy szkoła zawodowa? Rozpoczynamy dyskusję"

"Uniwersytet czy szkoła zawodowa? Rozpoczynamy dyskusję"

Photo of Prof. Tomasz ALEKSANDROWICZ

Prof. Tomasz ALEKSANDROWICZ

Profesor nadzw. Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Ekspert zarządzania informacją z Centrum Badań nad Terroryzmem. Współtworzy Instytut Analizy Informacji Collegium Civitas.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

.Polskie szkolnictwo wyższe jest od dłuższego czasu na cenzurowanym. Przyczyna pierwotna jest jasna, choć smutna: niż demograficzny i coraz mniej studentów traktowanych jako pula do podziału. Smutna, bo w warunkach wyżu nikt nie zadawał głośno kłopotliwych pytań: byli studenci – były pieniądze. Co nie znaczy, że nie było problemów.

.Dziś krytyka jest powszechna. Jej obiektami są nauczyciele akademiccy, studenci i Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Ci pierwsi oskarżani są o niedbałość w prowadzeniu zajęć, przekazywanie wiedzy sprzed wielu lat, niezmieniane od lat treści wykładów, pobłażliwość na egzaminach, nieukrywanie niechęci i protekcjonalnego stosunku do studentów.

Studentom zarzuca się roszczeniowość, lenistwo, niechęć do nauki, brak ciekawości świata; to, że tak naprawdę nie chcą studiować, uważają bowiem, że płacąc czesne, kupili sobie dyplom na raty.

Ministerstwo wreszcie (pod rządami każdego/każdej z kolejnych ministrów) oskarża się o wprowadzanie biurokracji, stosowanie metod rodem z epoki nakazowo – rozdzielczej, narzucanie sposobu wykładania, stworzenie systemu finansowania badań naukowych rodem ze snu szalonego biurokraty, wreszcie – preferowanie uczelni publicznych kosztem niepublicznych.

.Warto wypracować model dobrej, efektywnej edukacji wyższej. Oto dziesięć subiektywnych tez oddających moim zdaniem to, co w polskim szkolnictwie wyższym i polskiej nauce najważniejsze.

Po pierwsze. Wybór pomiędzy uniwersytetem, dającym wiedzę ogólną, uczącym krytycznego myślenia i rozwiązywania problemów a szkołą wyższą dającą do ręki konkretny zawód jest wyborem z gruntu fałszywym. Uniwersytet jest miejscem zdobywania wiedzy, a nie zawodu. Miałem okazję rozmawiać na ten temat z szefem działu human resources dużej korporacji. Zdradził mi, że kandydatów do pracy rekrutuje najchętniej z grona absolwentów filozofii. Zdziwiłem się: przecież filozof nie potrafi wypełniać tabelek z korelacjami wykazującymi skuteczność kampanii marketingowych? Nie potrafi, zgodził się mój rozmówca, ale potrafi myśleć. Tabelek w excelu nauczy się na kursie, do tego nie trzeba studiów wyższych. Gość po marketingu i zarządzaniu przedstawi mi propozycję kampanii rodem z podręcznika sprzed paru lat. A filozof zacznie myśleć i stworzy coś nowego. No tak, nie bez przyczyny w Oxfordzie można studiować kierunek łączący filozofię np. z informatyką.

Szef działu human resources dużej korporacji zdradził mi, że kandydatów do pracy rekrutuje najchętniej z grona absolwentów filozofii. Zdziwiłem się: przecież filozof nie potrafi wypełniać tabelek z korelacjami wykazującymi skuteczność kampanii marketingowych? Nie potrafi, zgodził się mój rozmówca, ale potrafi myśleć.

Po drugie. W zarzutach dotyczących jakości kształcenia na poziomie wyższym jest sporo racji. Wystarczy porównać wiedzę i umiejętności przedwojennego absolwenta i dzisiejszego licencjata. No tak, powie ktoś, ale wtedy w szkołach średnich wykładali profesorowie wyższych uczelni… No właśnie – oświata. Nie jestem znawcą tego poziomu kształcenia ale mam na co dzień do czynienia z jego rezultatami, młodymi ludźmi, którzy zdali maturę i zostali studentami. Po owocach ich poznacie je. Rezultaty drugiej części badań PISA, które oceniały kompetencje gimnazjalistów,  nie pozostawiają złudzeń: szkoła średnia nie uczy myślenia, preferuje efekt nauczenia się na pamięć wzoru i umiejętność rozwiązywania testów. W efekcie – na wykładzie z prawa międzynarodowego student zadaje pytanie: jaki jest klucz do tego przepisu? I nie może pojąć, że w doktrynie jest kilka interpretacji, a przecież do interpretacji „Lalki” czy innego dzieła było kilka „kluczy”, których do matury musiał się nauczyć na pamięć i starczyło. Nic dziwnego, że perspektywa egzaminu „beztestowego” powoduje bladość na obliczu. I nie jest to wina tych młodych ludzi. Bez szkoły średniej na przyzwoitym poziomie nie będzie studiów wyższych na przyzwoitym poziomie. Quod erat demonstrandum.

Szkoła średnia nie uczy myślenia, preferuje efekt nauczenia się na pamięć wzoru i umiejętność rozwiązywania testów. W efekcie – na wykładzie z prawa międzynarodowego student zadaje pytanie: jaki jest klucz do tego przepisu?

Po trzecie. W szkole wyższej panuje dyktatura dydaktyki. Pensje nauczycieli akademickich zależą od liczby godzi przeprowadzonych zajęć. Stąd wieloetatowość i umowy u dzieło dydaktyczne w kilku szkołach równocześnie; primum vivere deinde philosophari. A do każdego wykładu trzeba się przygotować. Przy 500 godzinach dydaktycznych w semestrze (bywają tacy) człowiek nie wie, jak się nazywa i ma wrażenie, że gardło już nigdy nie wróci do normalnego stanu. A kiedy badania? Czytanie nowych książek? Pisanie własnych? Udział w konferencjach? Pytania retoryczne. Nie ma co ukrywać, to też jest wyjaśnienie poziomu kształcenia.

Po czwarte. Biurokracja ministerialna. Tomy można napisać na temat tego, co stworzyło ministerstwo przez lata. Podstawowy cel (oj, złe skojarzenia…): o wyższy poziom kształcenia. Jak to osiągnąć? Oczywiście sprawdzonymi metodami biurokratycznymi. Minimum kadrowym z równaniami (jeden doktor habilitowany = dwóch doktorów). Sprawozdaniami z pracy każdego nauczyciela akademickiego. Ocenami wykładowców przez studentów. (Uniwersytet to takie miejsce, w którym uczniowie oceniają mistrzów.) Rozbudowanymi do absurdu sylabusami przedmiotów, krajowymi ramami kwalifikacji i matrycami wiedzy. Musi się zgadzać na papierze! A przecież zły wykładowca, który przygotuje świetny sylabus, wypełni KRK i wygłosi marny wykład, przyniesie więcej szkód niż ten, kto sylabus wypełni byle jak i nie zawraca sobie głowy matrycami, ale wygłosi porywający wykład.

Polski uniwersytet stał się miejscem, w którym uczniowie oceniają mistrzów.

Po piąte. Ścieżka kariery naukowej: licencjat – magisterium – doktorat – habilitacja – profesura. Od dawna głoszę tezę, iż zmarnowaliśmy szansę, jaką dało nam przystąpienie do procesu bolońskiego. Licencjat oznaczać powinien ukończenie studiów wyższych w rozumieniu ustawowym. Magisterium to przepustka do świata nauki. Doktorat to prawo stałego pobytu w świecie nauki. I profesura – finis coronat opus. Rzecz jasna, wymagałoby to radykalnego zwiększenia poziomu wymagań podczas licencjatu, magisterium czy doktoratu. Dziś to droga dla pasjonatów, tych bogatych z domu czy tych z bogatym mężem/żoną.

Po szóste. Finansowanie badań naukowych i tzw. życia naukowego. Rzecz wygląda pięknie w sprawozdaniach (nie, nie kwestionuję 80 milionów zł na humanistykę, chwała za to!). Jednak uzyskanie grantu do droga przez mękę, a jego rozliczenie… Rozumiem wszystkich tych, którzy twierdzą, ze nie są księgowymi. A wszystko kosztuje: zarabia się na dydaktyce, nie na nauce. Honorarium za książkę? A co to jest? (wydawnictwo chętnie wyda książkę z dofinansowaniem). Pod tym względem najzabawniejsze są konferencje: to, że trzeba zapłacić za udział to jeszcze pół biedy. Gorzej, że jeśli występuje się z referatem, który potem jest publikowany w książce – wtedy trzeba ponieść dodatkowe koszty. Czyli: dopłacam do swojej pracy. To już nawet nie wyzysk, to coś więcej.

Po siódme. Humanistyka vs nauki ścisłe. Cóż to za podział? Zazdroszczę studentom Oxfordu: oni mogą studiować kierunek obejmujący filozofię i informatykę. Nauki społeczne bez nauk ścisłych są kulawe, nauki ścisłe bez społecznych takoż.

Zazdroszczę studentom Oxfordu: oni mogą studiować kierunek obejmujący filozofię i informatykę. Nauki społeczne bez nauk ścisłych są kulawe, nauki ścisłe bez społecznych takoż.

Po ósme. Podział na uczelnie publiczne i niepubliczne. Rzecz jasna, dzielić można wszystko wedle dowolnych kryteriów; kwestia metodologii. Jednak uczelnie wyższe winno się dzielić na dobre i złe, o wysokim poziomie nauczania i o niskim poziomie nauczania. Efekt jest taki, że uczelnie publiczne zasysają pieniądze z ministerstwa i zarabiają na studiach płatnych; uczelnie niepubliczne muszą na siebie zarabiać, za to praca nad dokumentami wymaganymi przez ministerstwo wre!

Po dziewiąte. Kadry dla gospodarki. Znakomite hasło i znakomita praktyka, zwłaszcza tzw. kierunki zamawiane. Nie kpię, uważam to za znakomity pomysł. Z jedną tylko uwagą: to nie jest remedium dla wszystkich. Współpraca np. politechnik z biznesem to rzecz oczywista, staże studentów informatyki w firmach tej branży – również. Jednak – przepraszam za bezpośredniość – która fabryka nawozów sztucznych sfinansuje badania nad Mickiewiczem? No tak, takie badania są dla gospodarki bezużyteczne.

Jeśli zaniedbamy uniwersytet – elitarną wspólnotę wiedzy łączącą mistrzów i uczniów – zostaniemy na zawsze krajem aplikacyjnym, wdrażającym to, co wynaleziono i wymyślono gdzie indziej, a na dodatek pozbawionym kultury.

Po dziesiąte.  Czy lepiej studiować czy lepiej nie studiować? Czy lepsze marne studia, czy żadne? Czy każdy musi ukończyć wyższe studia, czy każdy musi mieć maturę? To bardzo trudne pytania, odpowiedź na nie jest tak naprawdę elementem strategii rozwojowej państwa. Wraca stara teza Jana Zamoyskiego. Moim zdaniem lepiej studiować, nawet jeśli uczelnia nie gwarantuje najwyższego poziomu. Jednak jeśli zaniedbamy uniwersytet – elitarną wspólnotę wiedzy łączącą mistrzów i uczniów – zostaniemy na zawsze krajem aplikacyjnym, wdrażającym to, co wynaleziono i wymyślono gdzie indziej, a na dodatek pozbawionym kultury.

Rzecz jasna to nie wszystkie problemy polskiego szkolnictwa wyższego i nie wszystkie problemy polskiej nauki; każdą z tez można rozwinąć w osobne, obszerne i szczegółowo udokumentowane sprawozdanie. Moim zdaniem, powyższe dziesięc tez stanowi punkt wyjścia do poważnej rozmowy. Zachęcam do polemik i dyskusji.

Tomasz Aleksandrowicz

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 4 marca 2014