Zaparkowałam samochód pod bramą Sobieskiego w Okopach i szłam w stronę zrujnowanego kościoła. Z naprzeciwka szła kobieta z krową na postronku. Twarz szczelnie omotana chustka, spojrzenie przeszywające.
W prawej dłoni trzymała kłosy pszenicy, jeszcze niezbyt dobrze dojrzałej. Kiedy już była blisko, zatrzymała się, spojrzała mi prosto w oczy, po czym starannie podzieliła kłosy pszenicy na dwie części i jedną z nich podała mi bez słowa. Nie patrząc już na mnie poszła dalej. Zapewne to coś znaczyło.
Gest, który w jej rozumieniu był ważny. To było moje drugie zadziwienie w Okopach. Kłosy pszenicy przyjechały ze mną do Polski.
Pokazała mi jak wejść do ruin kościoła w Okopach. Oprowadziła mnie po wnętrzu, pokazała zarośnięte trawą miejsce, gdzie był ołtarz. Mówiła po polsku, ale nie chciała powiedzieć więcej o sobie. Powiedziała tylko, że w domu ma stare polskie książki. Cieszyła się, że może pomóc komuś z Polski i była wyraźnie zadowolona, że jej wieś budzi zainteresowanie. Życzyła szczęśliwej podróży, podkreślała, że „do zobaczenia”.
Szła na pole obkopywać buraki. Trochę się spieszyła, ale nie na tyle, by nie opowiedzieć, że jej pole leżało kiedyś w Polsce przy granicy Rumunii i ZSRR. Miejsce to upamiętnia dziś blaszany kogut. – Okolica piękna, przyjedźcie na dłużej – zapraszała. – Przenocować możecie u mnie, jedzenia też nie zabraknie. Mamy swoje krowy, mleko, ser, masło, jajka. Głodu nie zaznacie, pani – zapewniała. Cdn.
Więcej zdjęć z podróży: [LINK]