
"Dziennikarstwo nie zatonie, ono się zmieni"
Z Aronem Pilhoferem rozmawia Jacek Tacik
– Uderzyliśmy w górę lodową? Dziennikarstwo tonie?
– Kłopoty ma skostniały model biznesowy, który w nowych warunkach w ogóle się nie sprawdza. Każdy, kto prowadził kiedykolwiek firmę wie doskonale, że w tym wszystkim chodzi o permanentne budowanie, odbudowywanie i przebudowywanie. Znajdujemy się między starą a nową rzeczywistością medialną. Musimy wypracować nowy model biznesowy. Czy uderzyliśmy w górę lodową? Dziennikarstwo obrało inny kurs, niż Titanic.
– Obejdzie się bez ofiar?
– Ofiarę poniosą organizacje medialne, które się nie zmienią, które się nie przystosują do nowej rzeczywistości, i które nie znajdą dodatkowych źródeł finansowania. Martwi mnie kondycja lokalnego dziennikarstwa w amerykańskich metropoliach. Przegrywają wyścig z ogólnokrajową konkurencją, mimo że ich koledzy z redakcji z mniejszych miast i obszarów wiejskich mają się całkiem dobrze. Na powierzchni utrzymają się tylko najlepsi. Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych powstaje mnóstwo organizacji medialnych non-profit i wiele ciekawych dziennikarskich start-upów: „Voice of San Diego” czy „The Texas Tribune”. Publiczne media, a przede wszystkim publiczne radio nigdy wcześniej nie miało tak silnej pozycji. Sektor public relations radzi sobie całkiem nieźle. Dziennikarstwo nie zatonie. Ono po prostu się bardzo zmieni.
– Jak bardzo?
– Może zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale właśnie się zaczął jeden z najlepszych momentów w historii dla dziennikarstwa. Nigdy wcześniej nie było tylu dróg, które prowadziłyby do newsroomu „New York Timesa”. Zatrudniamy mnóstwo nowych ludzi: dziennikarzy, którzy zajmują się projektowaniem grafiki 3D, którzy przygotowują dla nas nowe projekty, i którzy zarządzają kanałami w mediach społecznościowych. Możliwości są ogromne, mimo że pracy jest zdecydowanie mniej.
Zanim zapanuje spokój na rynku i wróci wiara w dziennikarstwo, zrobi się jeszcze gorzej. W Stanach Zjednoczonych proces przejścia od starych do nowych mediów trwa już niemal dwie dekady. Sprzedaż reklam w drukowanej prasie leci na łeb na szyję. Cały czas dojrzewa rynek reklamy internetowej. Dostałem właśnie dane za pierwszy kwartał. „Times” wypadł w nich całkiem nieźle. Nie chodzi jednak o to, żeby stać się zakładnikiem reklamodawców. Naszym zadaniem jest szukanie dodatkowych źródeł przychodów. Dwa lata temu wprowadziliśmy w „New York Timesie” płatną zaporę, która okazała się dużym, finansowym sukcesem. Jak bardzo zmieni się dziennikarski model? On się już zmienia na naszych oczach: obserwujemy właśnie przejście z modelu internetowej reklamy do modelu płatnych, ekskluzywnych treści dostępnych tylko i wyłącznie za paywallem.
– Z danych za pierwszy kwartał tego roku wynika, że liczba cyfrowych subskrypcji wzrosła zaledwie o 5,6 procent – najsłabszy wynik od czasu, kiedy „New York Times” wprowadził paywall.
– Zakładaliśmy, że w ciągu trzech lat uda nam się pozyskać 700 tysięcy subskrybentów. W dwa lata mamy ich już 676 tysiące. Czy wzrost rzędu 5,6 procent to mało? Nie wydaje mi się! Jesteśmy chyba jedyną – tak dużą – organizacją medialną, która udowodniła, że paywall może działać, i że może być ważną częścią przychodów całego wydawnictwa. Zdaję sobie sprawę, że rynek się powoli nasyca. Co w takim wypadku się robi? Apple, po premierze iPada szuka nowego runku zbytu, albo zabiera się za produkcję ulepszonej wersji urządzenia.
Roczny dostęp do naszego portalu i aplikacji na smartfona kosztuje prawie 200 dolarów, a za rozszerzoną wersję o aplikację na tablet – ponad 400 dolarów. Wprowadzimy niedługo nową aplikację na telefony: okrojoną, ale za to tańszą. Mamy jeszcze inne pomysły: chcemy być obecni na wszystkich platformach i na wszystkich dostępnych urządzeniach – także na tych, które dopiero zostaną wymyślone.
– Model biznesowy zmienia się na naszych oczach, a samo dziennikarstwo?
– Kiedy zacząłem pracę w mediach na początku lat dziewięćdziesiątych, dominowało przekonanie, że dziennikarze nie powinni interesować się biznesowym modelem swojej korporacji. My jesteśmy tu, w naszej magicznej bańce, która jest odporna na gospodarcze wstrząsy i konkurencję, a wy jesteście tam… i martwcie się za nas o nasze pieniądze. Najwyższy czas, żeby dziennikarze dorośli i zrozumieli na czym polega cały ten biznes, żeby stali się w końcu jego integralną częścią. Nie chodzi oczywiście o pisanie artykułów sponsorowanych, a o zrozumienie filozofii nowych mediów. Model, w którym wystarczyło wydrukować gazetę, żeby zdobyć niemal całość swoich przychodów, przechodzi do historii. Papierowa wersja „New York Timesa” generuje dla nas 60 procent wszystkich naszych zysków. Tradycyjna prasa jeszcze długo będzie obecna na rynku, ale ostatecznie z niego zniknie. Dziennikarstwo jest cały czas bardzo dochodowe, ale silnik, który je napędza, zaczyna tracić moc. Jeśli sami nie zadbamy o przyszłość naszego zawodu, nikt za nas tego nie zrobi.
– Jak wygląda praca w „papierze” i w sieci?
– Decyzja o połączeniu newsroomu papierowej wersji „Timesa” z redakcją internetową zapadła sześć, a być może siedem lat temu. Byliśmy pierwszą, dużą organizacją medialną, która zlikwidowała granicę między drukiem a siecią. Zdaję sobie sprawę, że nie był to łatwy i przyjemny proces: wielu dziennikarzy z „papieru” nie chciało pisać do Internetu. Portal – w ich mniemaniu – był gorszą wersją gazety. Szybko jednak się okazało, że prasa ma swoich odrębnych czytelników, a sieć swoich. Żeby dotrzeć do nich wszystkich, żeby poszerzyć liczbę swoich odbiorców, reporter musi pojawić się na każdej naszej platformie (papierową wersję „NYT” prenumeruje milion osób; portal ma 50 mln unikalnych użytkowników miesięcznie). Dzisiaj wszyscy chcą pisać do sieci. Mamy 85 blogów. Pracujemy przy tych samych biurkach: jeden obok drugiego. Marzeniem reporterów – tutaj nic się nie zmieniło – jest „jedynka” w papierowej wersji „Timesa”, ale otwierający tekst na portalu staje się powoli równie prestiżowy.
Praca w papierowej wersji gazety różni się od pracy w Internecie sposobem budowania artykułów. W prasie – tworząc tytuły – możemy sobie pozwolić na gry słowne. Mamy większą swobodę ruchu. Na portalu musimy unikać abstrakcji: tam się ceni dosadność i prostotę. Ze względu na wyszukiwarki i późniejsze pozycjonowanie, nie można też zapominać o słowach kluczach. W sieci staramy się jednak myśleć niekonwencjonalnie: dwa lata temu, kiedy zrobiło się zamieszanie wokół amerykańskiego budżetu, nasz reporter opowiedział całą historię… za pomocą infografiki.
– Wzór nowoczesnego reportera?
– Dziennikarz ery nowych mediów musi być nie tylko pomysłowy i otwarty na nowe rozwiązania, ale też przedsiębiorczy. Musi eksperymentować, szukać nowych rozwiązań i sposobów komunikacji ze swoimi odbiorcami: nie może się obawiać pracy na tabletach czy smartfonach. Do tego – jeszcze raz to podkreślam – musi rozumieć biznesową stronę dziennikarstwa. I najważniejsze: musi wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś. Musi być specjalistą w konkretnej dziedzinie. Każdego roku tysiące młodych osób, które szturmują wydziały dziennikarstwa, potrafią pisać, robić zdjęcia, a także montować materiały wideo. Znają się na wszystkim, ale nie są specjalistami w żadnej dziedzinie. Moja rada? Młodzi, którzy marzą o pracy w „Timesie”, albo w każdej innej redakcji powinni inwestować w siebie: muszą być profesjonalistami.
– Profesjonalista bez konta na Twitterze znajdzie pracę w „New York Timesie”?
– Konto na Twitterze nie jest żadnym wymogiem, który stawiamy naszym przyszłym pracownikom. Dziennikarz zajmujący się działką śledczą nie ma obowiązku pokazywania się w mediach społecznościowych. Co innego osoba, która miałaby nimi zarządzać w redakcji „Timesa”. Teoria jest ważna, ale w tym zawodzie liczy się przede wszystkim praktyka.
– I jaka ona jest? Jak zdobywacie kontent? Jak go weryfikujecie? Jak zarządzacie swoimi odbiorcami?
– Najbardziej fascynującą, a do tego wciąż rozwijającą się częścią naszej branży jest współpraca z Internautami. Kontent, czyli fotografie, pliki wideo i teksty, które od nich otrzymujemy są wartościowym dopełnieniem profesjonalnych artykułów. Nie jesteśmy w stanie być na czas w każdym miejscu, w którym dochodzi do przełomowych wydarzeń. Nasi odbiorcy mieszkający na wszystkich kontynentach mają taką szansę, a dzięki smartfonom z aparatami fotograficznymi mogą je z łatwością zarejestrować. Nie mówię o eventach, które planuje się z dużym wyprzedzeniem, ale o nagłych wypadkach, kataklizmach i wojnach. Naszym zadaniem jest dotarcie do naocznych świadków tych wydarzeń i umożliwienie im łatwego i szybkiego przesłania kontentu do naszej redakcji. Jak? Kiedy sytuacja na półwyspie koreańskim zaczęła się robić napięta, poprosiliśmy czytelników na portalu, Facebooku, Twitterze i innych platformach społecznościowych o przysyłanie do nas relacji, zdjęć i filmików z Korei. Na apel odpowiedziało 700 osób w niecałe dwadzieścia cztery godziny. Specjalna grupa naszych dziennikarzy dokładnie sprawdzała każdy nadesłanych plik. Bez odpowiedniej weryfikacji nic nie może trafić ani na portal, ani tym bardziej do gazety.
Zdaję sobie sprawę, że „Timesowi” jest łatwiej aktywizować odbiorców, niż mniejszym organizacjom medialnym. Mamy ogólnoświatowy zasięg, a co za tym idzie: prestiż, uznanie i cieszymy się dużym zaufaniem. W podobnej, a może nawet lepszej sytuacji jest jeszcze tylko BBC.
– „New York Times” uzależnia się od dziennikarzy społecznych?
– W erze nowych mediów poważna redakcja musi mieć na każdym kontynencie i w każdym kraju swojego człowieka, źródło, dziennikarza społecznego, czyli osobę, która będzie gotowa do przygotowania i dostarczenia zamówionego kontentu. Jeszcze raz: nie jesteśmy w stanie być zawsze w miejscu, w którym dochodzi do zamachu, powodzi, czy strzelaniny. Nie oznacza to wcale, że dziennikarstwo społeczne jest w stanie wyprzeć dziennikarstwo zawodowe. Może być jego dopełnieniem, ale na pewno nie substytutem.
– Dziennikarstwo społeczne gwarantuje szybkość, a ta wydaje się najważniejsza w nowych mediach.
– Zależy ci na szybkim newsie? Znajdziesz go na portalu CNN-u albo na Twitterze. Nasi czytelnicy wybierają NYTimes.com, bo wiedzą, że w 99,999 procentach przypadków dostaną od nas rzetelne i sprawdzone informacje. Co z tego, że opublikujemy je jako ostatni, czyli pięć minut po wszystkich innych? Od szybkości zdecydowanie ważniejsza jest jakość.Dam przykład: kiedy w ubiegłym roku Sąd Najwyższy podejmował decyzję w sprawie reformy zdrowia prezydenta Baracka Obamy, telewizja CNN jako jedna z pierwszych wrzuciła na swoją stronę breaking newsa: „Sąd przeciw zmianom”. My czekaliśmy.
Zapadła decyzja, że zanim powstanie jakikolwiek tekst, nasz specjalista w tej dziedzinie Adam Liptak będzie musiał zapoznać się z całym oświadczeniem sędziów. Szybko się okazało, że Sąd Najwyższy zakwestionował tylko jeden z elementów reformy, ale zaakceptował jej zasadniczą treść: wprowadzenie nakazu ubezpieczenia medycznego wszystkich obywateli. CNN poniosła porażkę. Przez jedenaście niekończących się minut na jej portalu „wisiała” ewidentnie błędna i przekłamana informacja.
Rozmawiał Jacek Tacik („Wiadomości” TVP)
Tekst ukazał się w wyd.5 kwartalnika opinii „Nowe Media”