Prof. Lena Kolarska-Bobińska, minister nauki i szkolnictwa wyższego, 26 lutego spotka się z przedstawicielami świata nauk humanistycznych i społecznych na tzw. Okrągłym Stole dla Humanistyki. Idea Stołu pojawiła się po raz pierwszy w wywiadzie nowej minister dla PAP z 3 stycznia 2014 r., kilka dni po ukazaniu się Listu otwartego w obronie filozofii.
Deklaracja o spotkaniu tego rodzaju nie została przywitana z entuzjazmem, a raczej ze zdziwieniem. Poprzednie spotkania tego typu miały charakter, który można by najlepiej określić jako „hieratyczny“ – zaproszenie od pani minister traktowane było w kategoriach zaszczytu, zainteresowani niezawodnie przybywali, zżymali się, że „nic nie da się zrobić“, odchodzili niespecjalnie zbudowani, ale zadowoleni, że przyszli. Ministerstwo, na ile udało mi się ustalić, robiło tymczasem swoje.
Nastrój samozadowolenia przerwała seria listów otwartych w obronie różnych kierunków humanistycznych. Zwłaszcza pierwszy – List otwarty w obronie filozofii – podpisany przez imponującą liczbę stu kilkudziesięciu profesorów i autorytetów o różnych orientacjach politycznych. Grupę sygnatariuszy uznano powszechnie za grupę reprezentatywną.
Co ciekawe, tylko nieliczni z sygnatariuszy brali kiedykolwiek udział w organizowanych przez ministerstwo konsultacjach wokół nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym. Przeprowadzona wśród nich ankieta wskazała, że kolejne zmiany oceniają jako w najlepszym wypadku nic nie wnoszące, a częściej – szkodliwe i pozostające bez żadnego związku z tym, do czego mają ponoć służyć uniwersytety, czyli uczeniem młodych obywateli do odpowiedzialnego zajmowania miejsca w społeczeństwie i budowaniem dorobku naukowego. Nie, w tej chwili uniwersytety stały się rajem sprawozdawczości, źle pojętych statystyk i biurokracji. O ile zawsze były przestrzenią konkurencji – prestiż naukowca nie bierze się znikąd – o tyle obecnie konkurencja między naukowcami została w praktyce wyparta przez bezosobową konkurencję o najlepiej wypełniony wniosek grantowy. Zresztą, sami spróbujcie stworzyć dzieło życia, utrzymując się z rocznych czy dwuletnich grantów.
Uniwersytety stały się rajem sprawozdawczości, źle pojętych statystyk i biurokracji. O ile zawsze były przestrzenią konkurencji – prestiż naukowca nie bierze się znikąd – o tyle obecnie konkurencja między naukowcami została w praktyce wyparta przez bezosobową konkurencję o najlepiej wypełniony wniosek grantowy.
Wypracowane przez lata i dzięki serii nowelizacji ustaw reguły finansowania okazały się bezsensowne w obliczu demograficznego wahnięcia. Ich utrzymanie w obecnym kształcie doprowadzi do bankructwa szereg placówek, które nie dadzą sobie rady z zadłużającymi się instytutami prowadzącymi takie kierunki, jak filozofia, filologia klasyczna, kulturoznawstwo, historia, matematyka…
Bo też mechanizm, w którym środki idą za studentem, a student nauczony przez testową maturę iść po najmniejszej linii oporu (żelazna zasada przy rozwiązywaniu testów? Najpierw zajmujemy się tymi zadaniami, na które znamy odpowiedź. Sześć lat treningu w konformizmie…) idzie tam, gdzie „da sobie radę“ i po czym „znajdzie pracę“, wykańcza praktycznie każdy kierunek wymagający pracy i oderwania się od doraźnych korzyści.
Do tego studentom, którzy się jakoś uchowali i mają chęć na intelektualne przygody (choć w drugiej kolejności, w pierwszej – studia „praktyczne“!) nakazuje się dziś płacić za drugi kierunek lub wplątuje w bardzo nieładnie konstruowane zwolnienia dla najlepszych, których wyniki rozlicza się – pod koniec roku. Biada ci, jeśli w tym roku akademickim najlepszy nie byłeś! Za kierunek dotychczas przed tobą otwarty będziesz musiał zapłacić tak jak zwykła wieczorówka, kilka tysięcy złotych za semestr.
Studia bezpłatne oznaczają, że student wliczany jest do algorytmu finansowania placówek per capita; studia płatne – że student rzadko wytrwa do końca cyklu studiów. Ale nie można tego założyć z góry, więc uczelnie przygotowują politykę zatrudnienia na danych co najmniej niepewnych. Coraz trudniej jest więc – zwłaszcza młodym – naukowcom o stabilne zatrudnienie na okres dłuższy niż trzy lata. Znakomita większość dzieli swój czas między wiele placówek, oczywiście również niepublicznych.
Naukowcom zależy dziś na utrzymaniu gigantycznej liczby szkół prywatnych równie mocno jak inwestorom, gdyż od utrzymania zatrudnienia na nich zależy, czy będą w stanie się utrzymać, pracując „w zawodzie“. Co ciekawe, najlepsze moim zdaniem książki z mojej dziedziny, filozofii, piszą dziś ludzie zaangażowani w życie „pozazawodowe“. Janek Sowa, autor „Fantomowego ciała króla“, od lat współpracuje z grupami artystycznymi, prowadząc równolegle życie jako jeden z „robotników sztuki“. Kolejny tytuł – „Lód“ Jacka Dukaja – może na mojej małej liście zadziwiać, ale pod względem oryginalności, głębi refleksji filozoficznej i oparcia na źródłach, tekstach polskich filozofów z XIX i początku XX w., jak Łukasiewicz, Kotarbiński, Tarski, poszukujących logiki niedwuwartościowej czy pytających o naturę istnienia „rzeczy psychicznej“, przewyższa znacznie znakomitą większość monografii publikowanych w ostatnich latach.
To, co w polskiej produkcji filozoficznej przeważa: suche i hiperpoprawne kompilacje streszczeń tekstów napisanych na zadany temat lub, odwrotnie, historia filozofii myląca samą siebie z historią literatury, w której liczy się nowatorstwo interpretacji – i która całkowicie zapoznaje w związku z tym naturę własnej dziedziny, która wszak, jak wiemy od Platona i Arystotelesa, a potem większości ich następców, powinna ukoronować samą siebie taką lub inną formą zastosowania politycznego… Taka filozofia – przyczynkarska i niegroźna – to produkt systemu finansowania badań z grantów, a nie z tak zwanych środków statutowych, kurczących się wraz z demograficznie malejącym pogłowiem studentów.
Filozofia przyczynkarska i niegroźna to produkt systemu finansowania badań z grantów. Najciekawsze książki powstają obok lub w ogóle poza systemem grantowym.
Granty minimalizują ryzyko – że książka się nie ukaże – za to maksymalizują kontrolę i autokontrolę piszących. Projekty filozoficzne ocenia komisja złożona z filozofów i teologów (bo teologiczne przypisano, nie wiedzieć czemu, do tej samej dziedziny przedmiotowej). Konia z rzędem temu, kto złoży projekt na poważne badania nad marksizmem czy radykalnym feminizmem. Projekty socjologiczne konkurują z projektami psychologicznymi. Tu front walki jest trochę inny. O ile te drugie, w dużej mierze eksperymentalne, laboratoryjne, łatwo się tłumaczą i eksportują na anglosaski Zachód (zdobywając dla swych autorów punkty, które podnoszą prawdopodobieństwo uzyskania kolejnych grantów), te pierwsze powinny badać polską rzeczywistość. Za co już tych punktów nie mają.
Tak więc najciekawsze książki powstają obok lub w ogóle poza systemem grantowym. Coraz częściej oznacza to, że poza uczelnią. Do kogo więc mają ściągać głodne wiedzy (ha, ha, ha) dzieciaki? Prestiż kierunków humanistycznych to pieśń przeszłości, ale ich prowadzenie jest tanie, więc atrakcyjne dla uczelni. Tylko trzeba pomanipulować etykietką. Starą dobrą filozofię podlać sosem socjologii i psychologii i przedstawić jako „kognitywistykę z komunikacją“.
I jakoś to się kręci tak długo, jak długo jest kogo zachęcać. Tylko że już nie ma, a będzie jeszcze mniej. Już rok akademicki 2013/2014 przyjął 88% liczby studentów z roku 2010/2011. Tendencja spadkowa ma się, według szacunków Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, do roku akademickiego 2024/2025. A mówimy tu tylko o demografii, a nie o zmianach mentalności absolwentów szkół średnich! Obecny wysoki współczynnik skolaryzacji z pewnością spadnie w obliczu przemian rynku pracy, już teraz zaczynamy rozumieć, że „fach w ręku“ to lepsze ubezpieczenie od bezrobocia niż dyplom z kognitywistyki. Uczelnie, chcąc poprawić algorytmy „od pogłowia“, przyjmują na studia osoby do studiowania nieprzygotowane. Co gorsza, nielubiące tego robić. Pod ich potrzeby modyfikuje się programy i tryby nauczania. Kadra pozbawiona intelektualnych wyzwań męczy się i nudzi, prowadząc zajęcia. Kto tylko może, odchodzi. Zostają etosowcy (ale co to za etos, skoro chodzi głównie o wypełnianie tabelek i niezrażanie do siebie studentów?) i ci, którzy dobrze się czują z wypełnianiem tabelek i zajęciami bez intelektualnej stymulacji. Ale podaż na rynku pracy jest ogromna, bo studia doktoranckie zostały przez Ministerstwo „wycenione“ bardzo wysoko i uczelniom naprawdę opłaca się je prowadzić. Od kilku lat także uczelniom niepublicznym, które otrzymują za doktorantów środki z budżetu państwa.
Ta spora liczba młodych doktorów będzie naciskać, by utrzymać przy życiu jeszcze bardziej napuchłą liczbę szkół niepublicznych. Jest ich w tej chwili 307 (stan na kwiecień 2013 r.), do tego należy dodać KUL, trzy uczelnie profilu teologicznym i jedną pedagogiczną, które państwo finansuje na zasadach uczelni publicznych. Uczy się na nich 28% studentów (rok akademicki 2011/2012). Uczelnie niepubliczne mają możliwość ubiegania się o dofinansowanie na działalność statutową (prowadzenie badań), środki strukturalne, prowadzą programy stypendialne wykorzystujące środki publiczne, ubiegają się o finansowanie z funduszy unijnych. Tego wszystkiego jest jednak za mało, by utrzymały swój udział w kurczącym się torcie edukacji wyższej traktowanej jako biznes z państwowymi udziałami. Plotka głosi, że właśnie ze względu na to, że nic więcej nie dało się da nich zrobić, odwołana została poprzednia minister – rektor i prezydent szkoły niepublicznej, która aż do tej bolesnej konstatacji cieszyła się ogromnym posłuchem wśród innych rektorów szkół niepublicznych.
Na naszych oczach zmienia się demograficzna tektonika. Dalsze kroki w tym samym kierunku – finansowanie od pogłowia, czyli obniżanie wymagań wobec studentów, traktowanie uczelni jak maszyny nastawionej na zysk, brak sensownej polityki odnawiania kadry, koniec uniwersyteckiego prestiżu i przerost biurokracji – to wobec malejącej liczby studentów, otwierających się granic i zmiany postrzegania relacji między wykształceniem a pracą kolejny krok ku przepaści. Można powiedzieć, że Ministerstwo na naszych oczach wprowadza założenie o stworzeniu placówek flagowych, czyli zróżnicowaniu pozycji poszczególnych uczelni uznanych za najlepsze i szczodre ich finansowanie kosztem całej reszty. Założenie to wzbudziło tak duży opór, że realizuje się je w białych rękawiczkach nasadzonych na niewidzialną rękę rynku. Upadną, trudno. Co prawda wraz z uczelniami, zwłaszcza publicznymi, podupadną też całe miejscowości i zdegradują się „prowincjonalne“ województwa, ale co z tego? Rynek tak chciał…
Tendencja ta się nie zmieni, dopóki Ministerstwo będzie prowadzić konsultacje nie z ludźmi, którzy tworzą uniwersytet, ale z tymi, którzy go obsługują i do kolejnej nowelizacji wpisują regulacje tyczące się głównie aspektu zarządzania (lista podmiotów konsultowanych poniżej – nic dziwnego, że sygnatariusze Listu otwartego w obronie filozofii wiedzą o kolejnych nowelizacjach mniej niż biskupi). Dopóki resort po wizje reform strukturalnych będzie się zwracał nie do tych, którzy powinni się zastanawiać nad własną rolą czy tym, kim powinien być student i absolwent, a do wielkich, zagranicznych firm konsultingowych (głównym doradcą MNiSW jest PricewaterhouseCoopers).
Nie ma co zakładać, że Ministerstwo ze złej woli upiera się przy katastrofalnych rozwiązaniach, a jak je tylko trochę ponaciskać, z szuflady wyjmie projekt, który wszystko naprawi. Tak na pewno nie będzie. Ustrój szkolnictwa wyższego, zwłaszcza regulacje finansowania, to sprawa niezwykle skomplikowana i w dodatku teren zupełnie nowy, bo jakie takie doświadczenia z poprzedniego systemu w ogóle się nie aplikują do nowej rzeczywistości. Dlatego niezbędne są szerokie konsultacje w szeroko rozumianym środowisku. Nie wiem, czy uczeni będą mieli rację, pewnie nie. Ale przynajmniej sami będą odpowiedzialni za swoje błędy, szybciej zobaczą, w którym miejscu coś nie działa, skuteczniej będą się starali to naprawić.
Agata Czarnacka
25 lutego 2014 r.
Agata CZARNACKA: „Panaceum innowacyjności. Na marginesie „Listu w obronie filozofii”
Po liście filozofów: „Humanistyka uczy ludzi myślenia”
Po liście filozofów: „Mapa pytań o polską humanistykę”
„Bez filozofii Akademia spadnie do pozycji szkoły zawodowej…”