58 proc. Polaków nie wie, czym jest deepfake

58 proc. badanych polskich pracowników nie wie, czym jest deepfake – wynika z opublikowanego we raportu „Cyberportret polskiego biznesu”. Prawie jedna trzecia przyznała również, że zdarzyło jej się uznać materiały wideo lub obrazy wygenerowane przez AI za prawdziwe.
Deepfake jest skuteczny, gdy mało kto umie go rozpoznać
.Około 30 proc. ankietowanych przyznało, że zdarzyło im się uznać materiały wideo lub obrazy wygenerowane przez AI za prawdziwe, a niemal tyle samo (29 proc.) nie potrafiło ocenić ich autentyczności. Co czwarty respondent (27 proc.) za wiarygodne uznał również nagrania audio stworzone przez algorytmy.
Autorzy raportu zwrócili uwagę, że technologie deepfake, które umożliwiają tworzenie realistycznych, lecz fałszywych komunikatów głosowych i wizualnych, są coraz częściej wykorzystywane przez cyberprzestępców. „Tymczasem, jak wynika z badania, tylko 42 proc. pracowników deklaruje, że zna to pojęcie. Niska rozpoznawalność takich zjawisk zwiększa ryzyko, że fałszywe komunikaty nie zostaną zidentyfikowane jako potencjalne zagrożenie, które może mieć realne konsekwencje, zarówno na poziomie operacyjnym, jak i reputacyjnym” – dodali.
Ponad połowa badanych pracowników (55 proc.) stwierdziła, że nie odbyła żadnego szkolenia z cyberbezpieczeństwa w ciągu ostatnich pięciu lat. Ankietowani wskazywali, że szkolenia, z którymi mieli do czynienia, skupiały się na obszarach takich jak procedury wewnętrzne (59 proc.) czy ochrona danych osobowych (56 proc.).
Jednocześnie 19 proc. badanych pracowników przyznało, że udostępnia narzędziom AI wrażliwe dane firmowe.
Raport został przygotowany przez firmy ESET i DAGMA Bezpieczeństwo IT na podstawie badania przeprowadzonego w 2025 r. na próbie ponad 1000 Polaków metodą CAWI.
Kto rządzi informacją?
.Dla kształtowania opinii decydujący jest wpływ na krytyczne węzły sieci. Kto do kogo ma dostęp, jak przekaże swoją opinię. Ważne są treść i forma. W oświeceniowym Paryżu kaleczony francuski tylko ośmieszałby piszącego. A pozytywnie nastawiony amerykański prezydent (jak Wilson urobiony przez Paderewskiego) może przeważyć w procesie odzyskania niepodległości – pisze Jan ŚLIWA
Kolumb odkrył Amerykę 12 października 1492 r. W tym dniu w całej Ameryce zakończyła się era prekolumbijska, a w Europie po średniowieczu rozpoczął się renesans. Problem w tym, że nikt o tym nie wiedział. Kolumb musiał ponownie mimo sztormów przepłynąć ocean i wydostać się z portugalskiego więzienia na Azorach. Ani tam, ani w Lizbonie – będąc w służbie hiszpańskiej – nie mógł zdradzić, gdzie był. W końcu w marcu 1493 r. triumfalnie dotarł na hiszpański dwór Monarchów Katolickich. Ale dopiero Amerigo Vespucci przekonał Europę, że nie były to Indie, lecz Nowy Świat, który opisał tak barwnie, że to jego imię zostało utrwalone w nazwie kontynentu. Czyli zdanie „Kolumb odkrył Amerykę” dopiero po latach okazało się prawdziwe. Aby wywrzeć wpływ na społeczeństwo, informacje te – najpierw dostępne na hiszpańskim dworze – musiały dotrzeć do innych miejsc i grup społecznych, a to wymagało czasu. Zanim to się stało, informacje te były dla nich nieznane, a więc praktycznie nie istniały.
Mówiąc o ograniczaniu cyrkulowania informacji, myślimy często o cenzurze. Jest to interwencja świadoma, dotyczy znanych cenzorowi treści. Niegdyś można było blokować granice i kontrolować nieliczne wydawnictwa. Brutalną metodą było palenie książek. Subtelniejszą metodą była zmiana pisma, jak wymiana części tradycyjnych znaków na uproszczone w Chinach Ludowych. Znacząco utrudnia to czytanie literatury klasycznej lub tekstów z Tajwanu czy Hongkongu. Dziś, gdy mamy media elektroniczne, istnieje wiele metod obejścia kontroli. Można jednak ograniczać jakość łączy oraz rejestrować, kto próbuje dostępu, tak by dostęp wymagał wysiłku i odwagi. Można oferować analogiczne usługi (media społecznościowe) odłączone od sieci światowej. Temat nie dotyczy tylko Chin.
Użytkownicy Twittera wymieniający treści ciekawsze niż zdjęcia kotów wiedzą, jak łatwo zaliczyć ograniczenie dostępu konta, również niewidoczne dla użytkownika (shadowban). Wreszcie można odwrócić uwagę tematami pozornymi jak plotki i seks. Kogo, kto codziennie rozważa swoją tożsamość płciową, interesują głębokie procesy społeczne?
Istnieją jednak inne bariery w rozpowszechnianiu informacji. Jedną z nich jest bariera językowa. Jeśli chcę śledzić rozwój Chin, ale nie mam bezpośredniego dostępu do oryginalnych źródeł, muszę polegać na wyborach innych. Spójrzmy na Franka Diköttera, autora trylogii o historii Chin Ludowych. Szczególna wartość jego pracy polega na tym, że dotarł do archiwów partyjnych, również na głębokiej prowincji, gdzie korzystał z oryginalnych, nieupiększonych dokumentów. Na przykład z liczbami ofiar rozstrzelań i zagłodzonych w oblężonych miastach podczas zdobycia władzy. Wykorzystał okno czasowe, w którym były one dostępne, włożył w to czas i energię, a chiński znał na tyle, by czytać teksty pisane ręcznie na zmurszałych papierach. Jest pewnie jedyną osobą na Ziemi, która je zna, bo chyba i Chińczycy nie grzebią w tych szpargałach. Stał się wobec tego panem tej informacji, mógł ją selekcjonować i komentować oraz „poprawiać”, gdyby chciał. Wierzę w jego chęć szukania prawdy, ale chiński historyk pewnie wyłuskałby inną.
Język polski jest trudny. Jeżeli ktoś chce się zmagać z językiem słowiańskim, na ogół wybiera rosyjski. Stąd nasza kultura jest mało znana. A ignorancja i pogarda wzajemnie się napędzają. Jeżeli Niemcy podbiją Polskę, zastrzelą 100 000 wykształconych, a biblioteki spalą lub rozkradną, to nic dziwnego, że jedyne, co znajdą, to pozostałości kultury germańskiej, takie jak alte deutsche Stadt Krakau. Podobnie Anglicy potrzebowali czasu, żeby zobaczyć, że podbite przez nich Indie posiadają kulturę starszą i bogatszą od ich własnej.
Bariera językowa i utrata fizycznych kopii dzieł starożytnych przez wieki ograniczały świadomość mądrości greckich filozofów. Dopiero takie ogniska kultury jak Toledo i Sycylia umożliwiły ich udostępnienie dla kultury łacińskiej, często poprzez przekłady na arabski. W miejscach tych można było znaleźć wykształconych chrześcijan, Arabów i Żydów, znających wzajemnie języki innych i współżyjący na tyle pokojowo, by koncentrować się na wymianie wiedzy, a nie sztyletowaniu.
Na tym przykładzie widać, że oprócz języka ważne jest jeszcze zrozumienie tematu. Dzieła filozoficzne poruszają nietrywialne zagadnienia, pisane są trudnym językiem. Mieszkaniec afrykańskiej sawanny (a i Miasteczka Wilanów) nie przekaże dalej teorii kwantów, bo nie posiada aparatu pojęciowego, by ją zrozumieć i opowiedzieć. Lecz nie lekceważmy wiedzy mieszkańca sawanny. Wystarczy mu spojrzeć na ścieżkę, by wiedzieć, jakie zwierzę nią przechodziło i kiedy, wie, które owoce są jadalne i które zioła leczą rany. W porównaniu z nim to my jesteśmy ignorantami.
No i potrzebne jest też zainteresowanie. Jeżeli ktoś uzna, że całą wiedzę zawiera Biblia lub Koran, a wszystko inne jest dziełem Szatana, nigdy się do studiowania i przekładania filozofów nie zabierze. To było autentycznym problemem – co zrobić z Arystotelesem, który mimo że poganin, pisał ciekawe dzieła? Podobnie Japończycy zabraniali korzystania z książek zamorskich diabłów. Dopiero z czasem zauważyli, że z przemyconych dzieł, zwłaszcza medycznych, można się dowiedzieć nowych i użytecznych rzeczy.
Przekazywanie informacji może być również blokowane, jeżeli są niezgodne z poglądami dominującymi w grupie odbiorców. Występuje to nawet w chłodnej i obiektywnej nauce. Tak było w przypadku badań kultury Majów. W dziedzinie tej przez lata dominował sir J.E.S. Thompson, nic nie mogło się ukazać bez jego akceptacji. Pismo Majów uważał za symboliczne, a nie fonetyczne, czym skutecznie zablokował jego rozszyfrowanie. Jego nieufność wobec nowych idei była tym większa, że pochodziły one od Jurija Knorozowa, nieznanego badacza z mroźnego Leningradu. To nie był żaden partner dla Rycerza Orderu Imperium Brytyjskiego. Można to nazwać „efektem tureckiego astronoma”, ku pamięci (wyimaginowanego) astronoma, który odkrył planetę Małego Księcia, a następnie dwukrotnie przedstawił swoje odkrycie. Gdy zrobił to w tureckim stroju, nikt nie był zainteresowany. Gdy po upadku Cesarstwa Osmańskiego zrobił to ponownie, ale w garniturze i krawacie, przyjęto go z entuzjazmem.
Do tej pory pomijałem rozróżnienie między elitą naukową a ogółem społeczeństwa. Z jednej strony możemy badać krążenie idei geometrii nieeuklidesowej między Gaussem, Bolyaiem i Łobaczewskim – co było możliwe tylko dzięki temu, że Gauss nauczył się rosyjskiego. Z drugiej strony obserwujemy rozprzestrzenianie się jej akceptacji wśród nienaukowców, która pozostaje bliska zeru. W niektórych przypadkach idea naukowa budzi zainteresowanie, zwłaszcza jeśli gra na emocjach. Dociekliwi laicy mogą uczyć się jej podstaw z popularnych czasopism, ale większość często konfrontuje się z jej zbanalizowaną, zniekształconą wersją. Może to być teoria względności Einsteina, skondensowana do „wszystko jest względne”, lub „skok kwantowy”, oznaczający „wielki” zamiast „mały”, czy trywialna wersja teorii ewolucji, mówiąca, że (a) pochodzimy od małp, (b) nauka całkowicie wyjaśniła życie, świadomość i wszystko inne oraz (c) że Bóg (lub bóg) nie jest potrzebny. Szczególnie ewolucja wydaje się ważnym wyznacznikiem światopoglądu. Przynależność do darwinistów to artykuł wiary, a liczenie prawdopodobieństw mutacji to sceptycyzm graniczący z herezją. Dziś jeszcze bardziej dotyczy to tematu zmiany klimatu.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/jan-sliwa-przeplyw-informacji-kanaly-sluzy-i-zapory/
PAP/MB




