"Czas na gazety własne"
Wchodzimy – szybciej, niż nam się zdaje – w epokę 3.0, mającą być czasem, w którym technologia będzie nadążać za użytkownikiem, a nie użytkownik za technologią. Smartfony, zegarki, okulary oraz inteligentne bransoletki będą podsuwać nam treści i przeczesywać internetowy bezkres w poszukiwaniu kontekstu – stosownego dla określonego odbiorcy w określonym momencie i okolicznościach. Powiedz tylko „Hi Moto”, „OK, Glass”. Daj lajka. O resztę zadba serwer.
Tak, nie inaczej, o naszą uwagę, czas, o nasze mózgi – a ostatecznie o zawartość naszych portfeli – zaczną konkurować komercyjne algorytmy. Takie jak te, na których dziś opiera się Google Now i Edge Rank Facebooka. Następnie zaś ich wielokrotnie bardziej wydajni i „inteligentni” następcy. Rzecz jasna – trudno o gorszą wiadomość dla świadomego odbiorcy.
Każdy dziennikarz, analityk i naukowiec już teraz wie, jak coraz mniej użyteczna w docieraniu do wartościowych treści staje się wyszukiwarka Google. To doprawdy imponujące, że Google potrafi się uczyć naszych sieciowych zwyczajów i że próbuje porządkować i hierarchizować treści. Gorzej jednak, że ostatecznie wygrywa w tym wyścigu zwykle ten, kto więcej zapłacił, ewentualnie ten, kto użył większej liczby pozycjonerskich sztuczek. Albo ten, kto puścił w świat odpowiednią liczbę zdjęć celebrytek, które zapomniały założyć bielizny, filmików z kotami lub dziećmi. Z biegiem czasu i rozwojem technologii będzie tylko gorzej.
W świecie 3.0 największym luksusem – wymagającym najpierw coraz większych umiejętności, później z pewnością także pieniędzy – stanie się możliwość budowy własnego porządku w sieci, podług własnych upodobań.
W świecie 3.0 największym luksusem – wymagającym najpierw coraz większych umiejętności, później z pewnością także pieniędzy – stanie się więc możliwość budowy własnego porządku w sieci, podług własnych upodobań.
Coś, co przed dekadą było oczywistością, dziś staje się coraz trudniejsze i wymaga coraz więcej uwagi. Za dekadę będzie już rzadką umiejętnością, drogą usługą. Kto wie, może nawet przywilejem?
Dlatego najwyższy czas szukać narzędzi na tyle silnych i atrakcyjnych, by były zdolne przez lata konkurować z największymi potęgami świata 3.0. Zarazem wciąż opartych na wolnym, autonomicznym wyborze. Wyborze zarówno twórcy treści, który sam zadecyduje co i w jakiej kolejności pokazać światu, jak i jej świadomego odbiorcy, który podejmie decyzję, co tak naprawdę chce w sieci czytać. Takie narzędzia będą potrzebne każdemu, kto chce w pełni panować i nad tym, co w sieci komunikuje, i nad tym, czego jest odbiorcą.
Prócz protokołu RSS, który czeka jeszcze wielki powrót (nie, to naprawdę nie przypadek, że Google Reader został zamknięty), istnieją tylko dwa takie narzędzia o zasięgu globalnym. Pierwszym z nich jest Twitter, drugim zaś – Flipboard.
Nie ma w tej chwili lepszego narzędzia do uporządkowanego udostępniania (jak i odbioru) treści niż Flipboard właśnie. Aplikacja ta prezentuje funkcjonalność gazety, równocześnie spełniając funkcję kiosku – a raczej wielkopowierzchniowego salonu prasowego.
Technologia i model biznesowy Flipboarda w pełnym tego słowa znaczeniu PRZENOSZĄ tradycyjną prasę do sieci, tworząc aplikacyjny odpowiednik gazety równie prosty w lekturze jak ona sama. Wystarczy spojrzeć na przygotowane specjalnie dla aplikacji wersje The Guardian czy Verge: zobaczmy proste, eleganckie layouty stworzone indywidualnie dla tych tytułów. Pomiędzy “kartami” gazet – pełnoformatowe reklamy – o także gazetowym czy magazynowym charakterze. Dopasowane do treści artykułów, zaprojektowane przez świetnych grafików. Dzięki temu – jak na Internet – zabójczo wręcz skuteczne.
Obecność wielkich tytułów to jednak nie wszystko. Każdy użytkownik sieci może we Flipboardzie stworzyć własny magazyn. I oddać go światu na równi z Guardianem i New York Timesem. W marcu 2013 roku opublikowałem pierwszy odcinek Przeglądu Idei. Cyklu, który w swym pierwotnym – wykonalnym z tamtej perspektywy – założeniu miał być cotygodniowym autorskim wyborem najciekawszych tekstów publicystycznych powstających w polskim Internecie. Tekstów publikowanych zdecydowanie poza komercyjnym mainstreamem, ale też bardzo daleko od blogosfery. Za to wszędzie tam, gdzie dziś toczy się realna debata, wymiana opinii. Życie intelektualne.
Pod koniec ubiegłej dekady, gdy w kolejnych polskich gazetach wywieszano w oknach działów opinii białe flagi, najbardziej wartościowa publicystyka zaczęła przenosić się w ekspresowym tempie do sieci. Prawdopodobnie na zawsze.
Dziś “Dziennik Opinii” Krytyki Politycznej ma zespół silniejszy (pod każdym względem) niż dział opinii którejkolwiek z gazet. “Kultura Liberalna” od lat w każdy wtorek wydaje internetowy tygodnik na poziomie dawnej „Europy”. Od kilkunastu tygodni “Kulturę Liberalną” goni “Nowa Konfederacja” – czyli kolejny sieciowy tygodnik – w odróżnieniu od “Kultury…” przyjmujący optykę konserwatywno-prawicową. Wreszcie – serwisy pełniące rolę analogiczną do środowiskowych czasopism polityczno-ideowych – “Nowy Obywatel”, “Liberte!”, “Magazyn Kontakt”, “Lewica24”. I redakcje z bardzo ciekawymi, trudnymi nawet do nazwania – bo nowymi! – pomysłami na własne media – jak” Studio Opinii”, czy młododziennikarski “Detalks”.
Nie znajdziemy tam tekstów o tym, co właśnie widzimy na żółtych i czerwonych paskach w telewizjach informacyjnych. Dostrzegane są natomiast tematy – naprawdę najważniejsze. Te, których z różnych przyczyn wyrzekają się duże media – przede wszystkim elektroniczne. To nie w nich, tylko w opiniotwórczej sieci powstają dziś materiały o naturze polityki, o filozofii państwa, o nowych kanałach komunikacji. Odpuszczę tu sobie dłuższą wyliczankę nazwisk. Zdecydowanie nie są to lektury dla konsumentów infotaintment, lecz dla świadomych ludzi chcących rozumieć świat.
Czy istnieje jakieś narzędzie, które pozwoliłoby – przy tworzeniu “własnej gazety” – odróżnić teksty autorskie od wtórnych, a ciekawe od nudnych? Oczywiście nie – to może zrobić już tylko człowiek. W dodatku nie każdy.
Czy istnieje jakieś narzędzie, które pozwoliłoby – przy tworzeniu “własnej gazety” – odróżnić teksty autorskie od wtórnych, a ciekawe od nudnych? Oczywiście nie – to może zrobić już tylko człowiek. W dodatku nie każdy. I właśnie tu jest powód, dla którego zaproponowany przeze mnie „Przegląd Idei” może się jednak przydawać.
Ale dosłownie krok dalej kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego sam Przegląd, czyli cotygodniowy cykl tekstów, to jednak i tak za mało. Otóż – codziennie odnotowuję około 20-30 tekstów godnych uwagi. 150-200 w skali tygodnia. Od razu szukałem sposobu na to, żeby móc je wszystkie polecić. Szukałem sposobu na wygodne i dla mnie, i dla użytkowników zorganizowane udostępnianie. Kierowałem się jedną podstawową zasadą – pełnego, maksymalnego poszanowania praw ich autorów i wydawców. Jednym słowem – niczego nie kopiuję, nie „zasysam”. Po prostu linkuję. Kliknięcie zawsze należy się macierzystej redakcji.
Na pierwszy ogień poszły oczywiście Twitter i Facebook. Konto „Przeglądu Idei” na Twitterze bardzo dobrze spełnia swoją rolę. Jest to wprawdzie konto specyficzne, wyrzucające z siebie po około 20 ascetycznych tweetów na dobę. Tytuł tekstu, czasem fragment wstępu, link. Ale zagląda tam kilkaset osób. Linki są klikane. Teksty są czytane. To nie jest wcale zły wynik.
Facebook okazał się natomiast porażką. Dziś spełnia rolę tablicy ogłoszeniowej Przeglądu, co jakiś czas można tam też przypomnieć o aktualizacji magazynu na Flipboardzie. Zamknięcie profilu Przeglądu na Facebooku nie byłoby wielką stratą. To po prostu nie jest rodzaj treści, który miałby większe szanse w starciu z Edge Rankiem. A sztuczne pompowanie Facebookowego zasięgu z pomocą karty kredytowej mija się z celem. Moje przedsięwzięcie jest kompletnie niekomercyjne.
Ani mnie, ani żadnej z polecanych redakcji nie zależy też na przypadkowych czytelnikach. Przegląd jest i będzie skierowany do bardzo wąskiej, elitarnej wręcz grupy docelowej – do ludzi, którzy nie dość, że są w stanie czytać ze zrozumieniem teksty publicystyczne, to jeszcze chcą ich czytać sporo, w dodatku z pominięciem kastowo-środowiskowo-politycznych podziałów. Szczerze mówiąc cieszyłbym się, gdyby w skali całej Polski było takich ludzi chociaż dziesięć tysięcy.
W podróży w poszukiwaniu idealnego dla nich narzędzia zwiedziłem większość internetowego świata “curation” – czyli serwisów i narzędzi do udostępniania treści według określonego klucza czy upodobania. Eksperymentowałem m.in. ze Storify, Delicious, ScoopIt i Paper.ly. Do dziś działa wydanie Przeglądu na TweetedTimes. Albo też klon Flipboardowego magazynu w postaci mikrobloga na Tumblr. Każde z tych narzędzi ma jednak zbyt wiele ograniczeń, by można było je wykorzystać w pełnej skali.
Dosłownie kilka dni po debiucie Przeglądu, za sprawą wydania Flipboard 2.0 zarówno ja, jak i pozostałe 50 mln użytkowników aplikacji na całym świecie zyskaliśmy możliwość tworzenia w aplikacji własnych magazynów. Skorzystałem z niej natychmiast, pierwszego dnia, tworząc magazyn na Flipboardzie. I od pierwszego dnia właśnie tę formę Przeglądu najgoręcej polecałem. W czerwcu, na koncie Flipboarda pojawił się tweet zapowiadający wersję aplikacji na Windows 8. Wtedy zyskałem pewność, że i twórcy Flipboarda chcą jak najszybciej rozszerzyć swoje pole działania, opuścić smartfonowo-tabletową niszę świata trendsetterów i pierwszych naśladowców, po to by pokazać szerzej możliwości swej aplikacji. Zaznaczmy – stworzonej początkowej przez Mike’a McCue jako pierwsza udana aplikacja przeznaczona specjalnie na iPada. – Chciałbym, żeby dawało się na tym po prostu czytać gazetę – mówił wtedy McCue.
W lipcu 2013 r. nastapił prawdziwy Flipboardowy przełom – wszystkie stworzone w aplikacji magazyny stały się dostępne przez zwykłą internetową przeglądarkę.
W ciągu niespełna miesiąca liczba czytelników Przeglądu Idei potroiła się. Gdy piszę te słowa jest siedmiokrotnie większa niż przed lipcową rewolucją. Do tego jest już pięciokrotnie wyższa od liczby osób obserwujących konto magazynu na Twitterze.
Miliardom wystarczą zdjęcia kotów i portalowa papka. Miliardy jednak nie pchają świata do przodu.
Dwa tysiące czytelników. To duża liczba. Najbardziej ambitne, najbardziej wartościowe, często zwyczajnie trudne teksty i materiały nigdy nie były i nie będą dla wszystkich. Jak od początku dziejów, czytać je będzie ścisła, wąska elita. Miliardom wystarczą zdjęcia kotów i portalowa papka. Miliardy jednak nie pchają świata do przodu.
Zastanawiam się, jak to możliwe, że jeszcze żaden krajowy wydawca nie podjął eksperymentu z flipboardowymi magazynami. The Guardian się ich nie wstydzi – wydaje takie magazyny nawet okolicznościowo, jak choćby po śmierci Seamusa Heaney’a. Dlaczego nikt nie podjął próby relacjonowania za pośrednictwem Flipboarda gorących wydarzeń? – w Stanach robi to choćby sam Flipboard – pamiętam z jakim uznaniem śledziłem specjalne wydanie przygotowane po zamachu w Bostonie, aktualizowane z twitterową wręcz szybkością, jednak wyłącznie w oparciu o selekcjonowane źródła. W Polsce tymczasem nikt z większych graczy nie podjął nawet próby zmierzenia się z możliwościami tej aplikacji.
Skąd ta rezerwa? Może warto tu przypomnieć pewne grubsze nieporozumienie związane z debiutem Flipboarda? Bo gdy tylko w AppStore pojawiła się pierwsza wersja aplikacji, medialny internetowy beton za oceanem (tak, tam też jest medialny internetowy beton) zareagował błyskawicznie – próbując zaklasyfikować Flipboarda jako kolejny, szczególnie tym razem niebezpieczny przez swą rzeczywiście uwodzicielską (to przyznają nawet najwięksi krytycy) formę agregat treści. W wielu gniewnych wpisach czy wywiadach rozgrywających tradycyjnego Internetu można było wtedy usłyszeć o wyjątkowo podstępnym „wysysaczu treści”, jakim w ich oczach był Flipboard. Bo jakże to tak? Jedna aplikacja, w której można czytać, co tylko się chce? Dobierać sobie kanały według własnego uznania? I do tego mieć kontakt z czystą, tekstową, zdjęciową czy filmową treścią, niezawaloną linkami, reklamami, bannerami? Po prostu skandal.
Przy okazji tego obruszenia, które minęło błyskawicznie, nastąpił powrót do kompletnie anachronicznego – choć bardzo istotnego jeszcze w pierwszej połowie poprzedniej dekady – sporu o protokół Full RSS. Kolejne wielkie amerykańskie media zamykały wtedy ten najprostszy z możliwych i zarazem najwygodniejszy kanał dostępu do treści opartej na tekście, tłumacząc, że dalsze publikowanie artykułów tym kanałem to biznesowe samobójstwo. Wynik tamtego sporu – podyktowany oczywistymi kalkulacjami – był zaś kluczowy dla uformowania się podstawowych reguł gry w dużym medialnym biznesie w sieci. To wtedy zaczął się dyktat odsłon przeliczanych na zasięg, a następnie na marne reklamowe grosze – czyli do dziś nawet w Stanach jeden z głównych, a w Polsce realnie rzecz biorąc – jedyny model biznesowy mediów w sieci.
Dziś oburzenie na Flipboard to przeszłość. Nad kopią aplikacji pracuje intensywnie Facebook, pełnymi garściami korzystał z rewolucji wywołanej przez Flipboard Samsung, który oparł na aplikacji interfejs swych najnowszych smartfonów z linii Note. Nie ma już też dużych wydawców, którzy nie dostrzegaliby korzyści płynących z obecności w świecie aplikacji stworzonej przez McCue’a.
Polska wersja aplikacji może pojawić się w drugiej połowie 2014 roku. Kto z dużych polskich mediów odważy się pierwszy na tę wycieczkę?
Pytam bez złośliwości. Tylko prosiłbym pamiętać o jednym. Wystarczy jedno kliknięcie, by odsubskrybować we Flipboardzie magazyn, który nie sprostał naszym oczekiwaniom. I drugie, by zastąpić go na przykład New York Timesem.
Witold Głowacki
Tekst ukazał się w wyd.6 kwartalnika opinii „Nowe Media”