"Francuski językiem polityki, angielski - postpolityki?"
Ktoś kiedyś rzucił, że „ten angielski kradnie duszę“. O duszy nic nie wiem, wiem, że skazanie na schematy, zdania-gotowce, słówka, które się zna, wycina bogactwo sensu, zamyka możliwości negocjowania, znajdowania wspólnych płaszczyzn doświadczenia. Co komu po polityce, w której tylko się przesuwa zastane elementy, jak w grze szklanych paciorków? To nie polityka, która według Arendt jest zapoczątkowywaniem, robieniem czegoś razem (acting in concert), otwieraniem nowych pól ludzkiej działalności. Ta gra szklanych paciorków to raczej postpolityka, polityka uprawiana w mediach, polityka bez odpowiedzialności i bez ryzyka, polityka sondaży i mandatów… Polityka sprowadzająca negocjacje ważnych traktatów do finałowego zdjęcia uśmiechniętych sygnatariuszy, którzy w tekście dokumentu zauważyli odpowiednie słowa-klucze i nie zastanowili się nawet, co one otwierają.
Ale w sumie – czemu nie? Tak wielu polityków zajmuje się żonglowaniem wytartymi sformułowaniami w głębokim przekonaniu, że tego właśnie oczekują wyborcy, a już na pewno szef partii i media. Media lubią wytarte sformułowania, bo nie muszą się przygotowywać do rozmów, no, i mają pewność, że polityk im się „nie posypie“, powie wszystko płynnie, co z tego, że nikt już nie widzi żadnego związku z rzeczywistością.
* * *
TVN ścigał ostatnio znanego sportowca, który zdecydował się startować do Europarlamentu z list partii, której koncern ten chyba nie lubi. Uparty reporter zadawał piłkarzowi pytania w języku angielskim, domagając się nie tylko odpowiedzi, co blamażu – no, bo skąd sportowiec miałby czas, żeby się kształcić w językach obcych?
Obrazek ten jest fatalny z tak wielu różnych powodów, że właściwie szkoda się nad nim dłużej zatrzymywać. Unaocznił jednak ważną tendencję do fetyszyzowania angielszczyzny w polityce. Bez względu na to, czy i jak fatalny akcent miał reporter prowadzący indagację, przekonany był o swojej wyższości nad kimś, kto miał tego języka nie znać.
Bo co chciał powiedzieć pan reporter swoim dziwnym akcentem? Oczywiście – powiemy – że ktoś, kto „nie zna języków“, nie nadaje się do Europarlamentu. Nie znając angielskiego, nie będzie w stanie włączyć się w proces polityczny. Bo politykę dziś robi się podobno tylko po angielsku… Więc już pan reporter, który potrafi zbić z tropu piłkarza, lepiej by się nadawał do Brukseli niż były sportowiec.
A ja wcale nie jestem o tym przekonana.
Może to być oczywiście obrona korporacyjnych interesów, w końcu jako tłumaczka straciłabym pracę, gdyby wszyscy przeszli na angielski (no, połowę pracy). Ale też wieloletnia praca w zawodzie tłumaczki nauczyła mnie mieć sporo pokory wobec języka, w którym napisane teksty miałam spolszczyć. Czasami sens jednego zdania, kryptocytatu modyfikującego kontekst, wyszukuje się w najróżniejszych miejscach przez pół dnia. Czasami słowo to nie to słowo, czasem autor czy redakcja przepuszcza literówkę; czasem świetnie wiadomo, co to znaczy, ale trzeba się naprawdę nagimnastykować, by znaleźć odpowiednie sformułowanie w języku polskim.
Czasem autor lub autorka odwołuje się do urządzenia świata, instytucji, oczywistych dla osób żyjących w tamtym kraju, ale zupełnie nieznanych w Polsce. Wtedy przez godzinę się o nich czyta, żeby zrozumieć, co dokładnie zrobiono i w jaki sposób było to możliwe, by oddać to dobrze po polsku… Pewnie lepiej to widać na przykładzie odwrotnym: jak powiedzieć po angielsku „laska marszałkowska“?
Krótko mówiąc, zawód tłumacza nie bez powodu został wykorzystany jako jeden z fundamentów instytucji międzynarodowych. Tłumacz jest architektem mostów, jako jedyny bowiem wie, co chcą powiedzieć obie strony. A obie strony znacznie lepiej wiedzą, co chcą powiedzieć, we własnym języku, odwołując się do rzeczywistości, którą znają, a nie do tej, o której śnią czy oglądają filmy…
Mówienie w obcej sobie angielszczyźnie, eliminujące tłumaczy, mieszczące się gdzieś, nie wiadomo gdzie, na skali między kiepską a niezłą, z góry skazuje nas na niezdefiniowaną, a więc słabszą, pozycję negocjacyjną. Ile razy ośmielimy się powiedzieć „nie rozumiem“, zanim ostatecznie zaczniemy udawać, że jednak rozumiemy i zgodzimy się na coś, na co wcale nie chcieliśmy się zgodzić? (Mało to razy wylądowaliśmy z przed niezrozumiałym daniem w restauracji, które wydawało się mięsiwem, a okazało się rybą? Albo z zupełnie bezsensownym ciuchem, którego nie dało się nie kupić, choć potrzebowaliśmy czegoś zupełnie innego?) To ludzka rzecz, a równie ludzką rzeczą jest wykorzystywać drobne ludzkie słabości.
Dlatego w polityce, która moim zdaniem polega na wypowiadaniu słów, które zmieniają świat (wystarczy, że pchają go do przodu), wciąż ważni politycy korzystają z usług tłumaczy. Angielski, dzisiejsza lingua franca, najczęściej nie jest językiem nie tylko ich samych, ale także ich instytucji. Łatwiej opowiadać o wymarzonym kraju, szczegółach ustaw i nieodzownych dla dobrobytu obywateli kryteriach w języku, w którym nie brakuje ci słówek. Kiedy zaczyna brakować ci słów, sięgasz po tzw. sztance (dawniej), klisze (jakiś czas temu), stereotypy (upps). Zaczynasz negocjować nie to, czego chcesz, ale to, co umiesz powiedzieć.
* * *
I tak SuperNiania – Dorota Zawadzka – honorowa postpolityczka, bo przecież to dzięki jej poradom rząd nie musi się zajmować mnóstwem nieprzyjemnych rzeczy, na blogu mówi ładnie: „Domowa edukacja seksualna powinna obejmować nie tylko znajomość własnego ciała i stosunek do niego. Winna także kształtować ogólny stosunek do seksualności, sposób rozumienia intymności, umiejętność samokontroli i oczywiście zdolność do nawiązywania bliskich relacji z innymi ludźmi.“ (cytat) Nie mam zielonego pojęcia, jak można narzucać własnemu dziecku „sposób rozumienia intymności“, ale tłumaczyłoby się ten ciąg pobożnych życzeń jak złoto. Co jedno sformułowanie to bardziej okrągłe, wyrwane z kontekstu doświadczenia, a i politycznie przydatne przede wszystkim do zachowania status quo – czyli sytuacji, gdy edukacja seksualna spada na barki bezradnych rodziców, a państwo umywa ręce i w imię niechęci do „ideologii gender“. Żadnych marzeń, drogie dzieci, żadnych marzeń…
Albo trochę inne wykorzystanie wszechmocnej, wszędobylskiej, także w języku polskim, angielszczyzny: „W dobrych czasach rynki wschodzące są oceniane tak jak kredytobiorcy w banku, czyli każdy indywidualnie. Ale gdy sytuacja się pogarsza, można zapomnieć o różnicach, wszystkie rynki wschodzące są traktowane jednakowo“ – poucza na łamach amerykańskiego formatu Bloomberg Business Week niejaki Lloyd Blankfein. (cytat) Bądź mądry i pisz wiersze, jak się to ma do złotówki mrugającej do czytelnika z tytułu artykułu. Chyba że… Tak! Bingo! Nagle dowiadujemy się, że członek UE, kandydatka do G20, Polska – jest rynkiem wschodzącym. To znaczy, wcale nie nagle. Wszechobecna przemoc angielszczyzny skutecznie „niweluje“ wszystkie inne opinie! Polemizować z tym mogłyby może rynki rozwinięte, gdzie często angielszczyzną włada się od urodzenia, ale czemu miałoby im się chcieć?
Chce się po części Francuzom, uparcie obstającym przy francuskim jako wizji świata, uparcie wypowiadającym się na handlowych i innych konferencjach po francusku. Ich język, precyzyjny, wyposażony w wielowiekową tradycję piśmiennictwa zasłużył sobie na dowartościowanie w postaci społecznego uporu, by nim mówić. By w nim właśnie opowiadać swoje marzenia i starać się – na gruncie polityki – by stawały się rzeczywistością.
@Amb_Niemiec napisał list pożegnalny kolegom z korpusu dyplomatycznego po francusku. Chapeau bas, Rüdiger ! Francuski to język dyplomacji.
— Pierre Buhler (@PierreBuhler) luty 13, 2014
Bo właśnie tutaj różnicę między polityką a postpolityką – a także ścisłe uzależnienie tej ostatniej od fetyszyzowania języka angielskiego. To jak różnic między marzeniem a snem. Marzenie – racjonalne, śmiałe, świadome umysł snuje w kontekście, który dobrze zna. Sny – błędne, podświadome, rwane i często pełne lęku – to okruchy świadomości, które uzupełniamy sobie mniemaniami, tropami, z których łatwo nas zbić.
Gorąco wierzę, że polityka jest potrzebna i w związku z tym nie zniknie. Ale jednak – o ileż trudniej jest wprowadzić Polskę do strefy euro, żeby przestała być zależna od mody na „rynki wschodzące“, aniżeli posługiwać się tą zbitką i robić dobre wrażenie.
O ile bowiem polityka to mówienie, które zmienia świat, postpolityka to taka mowa, która świat powstrzymuje przed zmianą, mowa końca historii, mowa, dla której życie jest równie ważne jak sen, mowa zaklinająca rzeczywistość.
Po angielsku, lub w kiepskim tłumaczeniu.
Agata Czarnacka
PRZECZYTAJ TAKZE: Eryk MISTEWICZ: „Pourquoi j’aime la France”