Nie dziwią mnie rezultaty wyborów do Parlamentu Europejskiego.
Po pierwsze, były to wybory niedługo po tym, gdy instytucje europejskie pokazały, że nie są zainteresowane tym, co działo się na wschodnich rubieżach Unii. Przed trzema, czterema miesiącami młodzi Ukraińcy chcieli do Europy, w protestach tych byli wręcz bardziej europejscy niż Francuzi, Niemcy, Hiszpanie czy Brytyjczycy. Dla Ukraińców Europa była Ziemią Obiecaną, marzeniem, często wyidealizowanym mitem. Zostali dosyć sprawnie sprowadzeni do parteru przez instytucje europejskie właśnie zaczynające weekend, później brnące w proceduralne wypracowywanie stanowisk, niezdolne do efektywnego wsparcia.
Dla Ukraińców Europa była Ziemią Obiecaną, marzeniem, często wyidealizowanym mitem. Zostali dosyć sprawnie sprowadzeni do parteru przez instytucje europejskie.
Wyborcy z Europy Wschodniej widzieli to szczególnie intensywnie. Ich telewizje nadawały stały przekaz z kijowskiego Majdanu. Nie powinna więc dziwić niska frekwencja na Słowacji (16 proc.), w Czechach (20 proc.) czy w Polsce (22 proc.). Im bliżej Ukrainy, tym frekwencja w tych wyborach była zresztą niższa. Jakby w odpowiedzi na fakt, że instytucje Europy nie potrafiły skutecznie wesprzeć, ochronić tych, którzy byli bardziej europejscy od Europejczyków z krajów starej Unii. Choć nie był to jedyny element determinujący niską frekwencję w tych krajach.
Po drugie, nie opowiedziano tych wyborów. Nie powiedziano dlaczego wyborcy powinni pójść i głosować. Szczytem tego, na co wysiliła się biurokracja brukselska, był kuriozalny konkurs „Wyślij swój balon do Strasburga”. W Polsce nie było poważnych debat, w których liderzy partyjni rozmawialiby o tym, co naprawdę oznaczają wybory europejskie, jak wesprzeć instytucje europejskie, aby Europa była silniejsza wobec Stanów Zjednoczonych, Indii, Chin, Brazylii, a nie słabnąca. Telewizja publiczna poza programem obowiązkowym zrezygnowała z realizacji misji publicznej. W telewizjach komercyjnych, poza doskonałym programem z udziałem brukselskich korespondentów polskich mediów (jednak emitowanym już po północy w noc wyborczą w TVN24), dominowały błahostki lub rytualna polsko-polska łupanina, rodzaj sondażu przed poważniejszymi, bo krajowymi wyborami. Ewentualnie decyzję wyborczą sprowadzano do pytania: „Europa z nowym symbolem: Conchitą Wurst. Tak lub nie”.
Nie opowiedziano dlaczego wyborcy powinni pójść i głosować. Szczytem tego, na co wysiliła się biurokracja brukselska, był kuriozalny konkurs „Wyślij swój balon do Strasburga”.
Na Twitterze spytałem polską młodą elitę intelektualną o to, co poczują wyborcy, gdy okaże się, że po wyborach i PiS, i PO znajdą się w jednej rodzinie politycznej, w jednej grupie w Parlamencie Europejskim (czyli EPP), a ich kampanijna walka „PiS kontra PO” nie będzie miała żadnego znaczenia, podobnie jak oddane głosy „na PO przeciw PIS”. Czy poczują dezorientację i nadużycie zaufania przez partie? Jeden z bardziej znanych dziennikarzy politycznych odpowiedział: „Polacy wpierw musieliby wiedzieć, że w Parlamencie Europejskim są grupy polityczne”.
Po trzecie, słuch społeczny zawiódł unijną biurokrację.
Wyniki przeciwników Unii układają się w spójny obraz: Francja – 25 proc., Dania – 23 proc., Wielka Brytania – 22 proc., Austria – 20 proc., Węgry – 15 proc., Finlandia – 13 proc., Grecja – 12 proc., Polska – 7 procent. W północno-wschodniej Francji poparcie dla Frontu Narodowego przekroczyło 33 procent. A w całej Francji wśród robotników: 43 procent.
Słuch społeczny zawiódł elitę, która wyeliminowała Front Narodowy z obszaru debaty i sporu. Dość przypomnieć, że FN ma w Zgromadzeniu Narodowym ledwo dwóch deputowanych. A jeśli tak, to nastroje te gdzieś muszą znaleźć swoje ujście. Lepiej, że następuje to poprzez urnę wyborczą, choćby i w wyborach europejskich.
FN ma w Zgromadzeniu Narodowym ledwo dwóch deputowanych. A jeśli tak, to nastroje te gdzieś muszą znaleźć swoje ujście.
Wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały postępujący rozziew między okopującymi się na swoich pozycjach, dobrze sytuowanymi, wyedukowanymi elitami a dołami społecznymi – coraz gorzej wyedukowanymi, pozostawianymi samym sobie, z diabolizowanymi liderami (tak, jakby diabolizacja liderów skrajnych antyeuropejskich ugrupowań mogła cokolwiek zmienić), nie rozumiejącymi idei Europy i tego, dlaczego komisarz europejski nie pochodzący z powszechnego wyboru ma mieć więcej wpływu na ich życie, niż ich premier czy prezydent.
Trzęsienie Ziemi? Czerwona kartka dla elit? Niebezpieczeństwo wybuchu społecznego w Europie? Taki jest rezultat braku opowiedzenia Europy Europejczykom, pogłębiania się nierówności społecznych, coraz gorszej edukacji, tabloidyzacji mediów oddzielania się elit od wyborców.
Arystokracja rozumu Europy stanęła przed poważnym wyzwaniem.
Eryk Mistewicz
26 maja 2014 r.
Tekst pochodzi z internetowego wydania Forbes.pl
PRZECZYTAJ TAKZE:
Eryk MISTEWICZ: „Pourquoi j’aime la France”