
Niemcy, chory człowiek czy hegemon?
Idea Großdeutschland i niemieckiej Europy jest żywa, od lewej strony do prawej. Jest takie niemieckie słowo „Besserwisser” – ktoś, kto wszystko wie lepiej. Można mieć opinie o wszystkim. Ale jeżeli mówią to Niemcy o Polsce, do tego z wyraźną sugestią, że nie chcą zadowolić się obserwacją, ale chcą zmiany wymusić, to mamy problem – pisze Jan ŚLIWA
Upadek Niemiec, o tym się dziś mówi coraz częściej
.Mniej więcej od cudu gospodarczego lat 50/60-tych Niemcy stały się szanowanym państwem w Europie. Z Izraelem zostało zawarte porozumienie: dobra opinia („biała kamizelka”, weiße Weste) w zamian za pomoc gospodarczą i wojskową. Byli oficerowie ubrali garnitury i założyli szkoły managementu, Niemcy tańczyli rock and rolla i jeździli na wakacje do Włoch. Boom gospodarczy potrzebował rąk do pracy, Niemcy stały się atrakcyjnym pracodawcą dla mieszkańców z ubogiego południa, a potem wschodu Europy. Czy się lubiło, czy nie, opłacało się przyjechać.
Przez wiele lat Niemcy były lokomotywą gospodarczą Europy. Niemieckie znaczyło solidne. Miasteczka bawarskie zachwycały schludnością. Czystość, porządek, punktualność, pracowitość. Dziś jest inaczej. To z Polski Niemcy wysyłają filmiki o tym, jak jest czysto, smacznie, porządnie i bezpiecznie. Co się zmieniło? Niemieckie pociągi są tak niepunktualne, że szwajcarskie na granicy nie czekają na nie, bo by im się zawalił rozkład jazdy. Codziennie słyszy się o atakach nożowników, gwałtach i wojnach gangów. Cały model gospodarczy i społeczny zaczyna się sypać. Upadek Niemiec stał się modnym tematem książek.
„Broken Republik”
.Wolfgang Münchau w dostępnej po polsku książce „Kaput” przedstawia przyczyny załamania Niemiec, koncentrując się na sprawach gospodarczych. Spory fragment poświęcony jest bankom – muszę go zostawić specjalistom. Dalej autor pisze, jak uśpione dawnym cudem gospodarczym Niemcy zaniedbały nowe technologie. Nawet kompletne pokrycie kraju szybką siecią komórkową nie wydawało się dość ważne, mimo że ma ono podstawowe znaczenie dla nowoczesnej gospodarki, jest jednym z warunków dla przyciągnięcia inwestycji. Dla dyrektorów Siemensa prywatne telefoniki wydawały się niepoważną zabawką. Jeszcze w 2013 Angela Merkel określiła technologię cyfrową jako Neuland – nowe, nieznane ziemie. Ma ona doktorat, ale z chemii kwantowej. Autor twierdzi, że w Niemczech oddźwięk znajduje technofobia. Wymienia tu książkę Manfreda Spitzera „Cyfrowa demencja: W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci”. Nie jestem pewien, czy autor ma rację. Przed negatywnymi skutkami używanie smartfonów wśród młodzieży ostrzega Jonathan Haidt w „The Anxious Generation”.
Technofobia spowodowała też bezsensowne i dogmatyczne odejście od energii atomowej. Hamulcem rozwoju jest ciągle stawianie na sprawdzone warianty i niechęć do ryzyka. Startupy mają trudności ze zdobyciem kapitału, dlatego w nowoczesnych technologiach Niemcy wyraźnie odstają. Hamulcem jest też według autora obawa przed budżetowym deficytem. Według mnie patrzenie na wydatki jest jednak cnotą. To zależy zresztą, o jakie wydatki chodzi. Nawet duże inwestycje z jasnym celem i planem, z przejrzystą kontrolą mają sens. Ale jeżeli tylko otworzy się tamę i da do dyspozycji setki miliardów nie wiadomo na co według zasady „hulaj dusza, piekła nie ma”, to co innego. Podobne mam wrażenie przy polskim KPO. Co jakiś czas „spływają” jakieś pieniądze i zostają na coś tam wydawane. Chętnie bym widział, czy za tymi wydatkami jest jakaś koncepcja, zwłaszcza że są one do oddania. Przejmowanie przez Polskę nadmiarowej niemieckiej produkcji nie powinno być celem.
Również uważam, że zachowanie proporcji między starą i nową gospodarką jest konieczne, zwłaszcza obecnie, gdy samowystarczalność (lub odporność) w podstawowych dziedzinach może być niezbędna. Zgodzimy się jednak, że nadmierna zależność od rosyjskiego gazu była błędem, choć pokusa była wielka – zwłaszcza gdy wiązało się to z prywatnymi wizytami u Putina i „carskimi” przyjęciami w rosyjskiej ambasadzie. To samo dotyczy toksycznej współpracy z Chinami. Dotyczy ona w dużej mierze samochodów elektrycznych, które miały być atutem Niemiec, a które teraz lepiej i taniej (wykorzystując podkradzioną, ale też rozwiniętą technologię) robią Chiny. Skądinąd przyszłość samochodów elektrycznych, które w dużej mierze były subsydiowane, jest dyskusyjna. Poza tym nie jest pewne pokrycie takiego zapotrzebowania na energię, gdy decyzje w tej dziedzinie są ideologiczne, a nie ekonomiczne.
Münchau porusza też problem migracji, głównie w aspekcie zdobywania wysoko kwalifikowanych kadr. Niemcy mają pecha, że ich język ma znaczenie tylko regionalne (przed wojnami było inaczej, Oppenheimer studiował w Getyndze), nie jest więc motywujący przy budowaniu kariery. Przeszkodą jest też słaba infrastruktura, biurokracja, wysokie podatki i ceny energii. Te ostatnie czynniki powodują też opuszczanie Niemiec przez firmy, zwłaszcza innowacyjne. Do tego dochodzi coraz gorsze osobiste bezpieczeństwo, zwłaszcza dla rodziny z dziećmi. Ten problem dotyczy zresztą całego Zachodu.
Ostatnio własną listę problemów przedstawili Chris Reiter i Will Wilkes w książce „Broken Republik”. Wymieniają mity, które przez dziesięciolecia były podstawą reputacji Niemiec i są obecnie obalane przez trudne do ukrycia fakty. Są to: mit skuteczności, mit pracowitości, mit postępowego narodu i mit czystości moralnej. Ten ostatni opiera się na następującym, dość perwersyjnym rozumowaniu: dokonaliśmy rzeczy strasznych, ale „przepracowaliśmy to” dogłębnie, a więc tak zahartowani mamy prawo, a nawet obowiązek, by dbać o moralność innych.
Mają Niemcy kolejne problemy
.Do tematów wymienionych przez Münchaua (niepunktualne koleje, walące się mosty) autorzy dodają kilka dalszych. Jednym jest postępujące rozwarstwienie i szklany sufit dla rozwoju kariery. Dla wielu oznacza to ubóstwo, wręcz nędzę. To wszystko przy zapewnianiu dobrego standardu dla niepracujących migrantów, który wynika nie z ekonomii, lecz praw człowieka. Lokalnych mieszkańców, zwanych Biodeutsche (biologiczni Niemcy) prawa człowieka nie dotyczą. Podobni spauperyzowani biali to petits blancs we Francji i white trash w Ameryce. Oskarżani są dodatkowo o korzystanie z białego przywileju, rasizm i ksenofobię. To przypomina wielki kryzys, który źle się skończył.
Z perspektywy lewicowych uniwersytetów tego nie widać, tam ważniejsza jest polityczna poprawność i wokeness. Język niemiecki, rozróżniający rodzaj męski i żeński, jest tu wdzięcznym polem. Weźmy przykład kolegów (Kollegen) i koleżanki (Kolleginnen). Kiedyś mówiono zbiorczo Kollegen, potem Kollegen und Kolleginnen, teraz to za mało, jako że istnieją (?) osoby niebinarne. Tworzone są więc formy inkluzywne, dość akrobatyczne, jak Kolleg*innen, Kolleg/innen, Kolleg_innen lub KollegInnen. Zawodowcy pewnie wiedzą, jak to wymówić. Większość jest przeciw takiemu „genderowaniu” (gendern), uważa to na gwałt na języku, ale prawa człowieka są bezlitosne.
Mają Niemcy ważny problem tożsamości. Żaden naród nie może się zdrowo rozwijać permanentnie negując własną tożsamość. A Niemcy w przeszłości widzą głównie Hitlera, choć jest przecież Gutenberg, Goethe, Bach, Mann i paru innych. Dlatego mają alergię do swoich barw narodowych, wywieszając zamiast nich flagę tęczową. Publiczne okazanie czarnego-czerwonego-złotego jest aktem odwagi, prowokacją. W ten sposób pole to zostaje oddane AfD. Ludzie potrzebują ojczyzny, wspólnoty i budowanie jej tylko na konstytucji, drużynie piłkarskiej i markowych samochodach to za mało. Gwiazda mercedesa jako narodowy symbol?
AfD – nemezis, wybawienie czy zwykła partia
.AfD to partia „ekstremalnie prawicowa i populistyczna”. No i co? Na mnie, ofierze lewicowej dyktatury, straszenie prawicą nie robi wrażenia.
Zgromadziłem taką kolekcję ciekawych wypowiedzi niemieckich polityków „obozu demokratycznego”:
- Katarina Barley (SPD) – chce zagłodzić Polskę,
- Manfred Weber (CSU) – ogłasza, komu wolno wygrać wybory w Polsce,
- Friedrich Merz (CDU) – jest rozczarowany ich wynikami,
- Moritz Körner (FDP) – traci do Polski cierpliwość,
- Lars Klingbeil (SPD) – mówi o naturalnym niemieckim przywództwie,
- Daniel Freund (Zieloni) – nawraca na LGBT, żąda sankcji.
I podkreślam – to liberalny mainstream, żadni ekstremiści. Idea Großdeutschland i niemieckiej Europy jest żywa, od lewej strony do prawej. Gdy widzę taki zestaw, robi mi się brunatno przed oczami. Jest takie niemieckie słowo „Besserwisser” – ktoś, kto wszystko wie lepiej. Można mieć opinie o wszystkim. Ale jeżeli mówią to Niemcy o Polsce, do tego z wyraźną sugestią, że nie chcą zadowolić się obserwacją, ale chcą zmiany wymusić, to mamy problem.
Na tym tle AfD nie wygląda gorzej niż inni. Zaleca się nawet do polskiej opozycji, widząc w niej partnera do walki z dominacją Brukseli. Nie miejmy jednak złudzeń, to raczej koniunkturalizm niż miłość. Niedawno Arkadiusz Mularczyk miał scysję w Europarlamencie z posłanką AfD Irmhild Boßdorf na temat prześladowania niemieckojęzycznych Ślązaków w Polsce. Został przedstawiony jako polski Deutschen-Hasser, antyniemiecki nienawistnik. Ich magazyn Compact pisuje o niemieckich wypędzonych i polskich zbrodniach. Ale po wojnie normalne były plakaty wyborcze z mapą Niemiec w dawnych granicach. I robiła to nie tylko CDU, ale również SPD. Byli to „bońscy rewanżyści”, którymi straszył Gomułka, co uważałem za komunistyczną propagandę. Na plakacie SPD z 1949 widać nawet granicę wschodnią nie z 1937, ale z 1914 roku. Na innym plakacie SPD zapewnia Ślązaków, że będzie pokojowo walczyć o każdy km2 na wschód od Odry i Nysy.
Inni o granicach raczej nie mówią, ale pamięć o zbrodniach niemieckich na Polakach jest zacierana.
Ostatnio w ramach upamiętnienia milionów polskich ofiar Niemcy postawili wielki głaz. Postmodernistyczny głaz może symbolizować cokolwiek. O skradzionych dobrach kultury wśród przyjaciół się nie mówi. To też jasne – żadnych reparacji nie będzie. Rekompensaty za drugi Holocaust Niemcy by nie wytrzymali gospodarczo (a Polska musiała sobie dać radę). A w kolejce czekają Grecy i inni. Niemieckie fundacje korumpują polskie elity polityczne i artystyczne. Widzimy germanizację polskich instytucji, które miały przedstawiać polskie spojrzenie na historię. Dziś za polskie pieniądze szukają i promują szmalcowników, a wymazują bohaterów. Bohaterowie zakłócają obraz, bo jest ich mało. A ilu weszło na Mount Everest? Niewielu. Tak niewielu, że nie warto o nich wspominać, prawda?
.Z punktu widzenia Niemiec i reszty Zachodu historycy dzielą się na tych prawdziwych i polskich nacjonalistów. Z polskiego punktu widzenia jest dokładnie odwrotnie. Ciekawe, czy w Polsce dokonuje się to pod presją niemiecką, czy jest to aktywność polskich ojkofobów, a może po prostu wiedzą oni, z której strony chleb jest posmarowany. Kupowanie elit jest najprostszą metodą przejmowania kraju. Patriotyczni historycy mogą pisać książki o zbrodniach stalinowskich i pokrętnych życiorysach „elit” od UB poprzez ORMO po liberalną profesurę. Dobry temat na sagę rodzinną, wielu by chętnie przeczytało. I jak ważne by to sprowokowało dyskusje! Ale to się nie sprzedaje. Za to za polski antysemityzm są granty, wydania w Niemczech i serie spotkań autorskich. Pod zaborami Prus i Sienkiewicz jednak pisali dla Polaków. Tuż po powstaniu styczniowym Moniuszko napisał wspaniały patriotyczny „Straszny dwór”, zdjęty po trzecim przedstawieniu przez carską cenzurę. Ogromny wysiłek, mały zysk – i wieczna chwała. A dzisiaj?
Oczywiście AfD jest faktycznie mocno prorosyjska – ale kto nie jest? AfD mówi „Niemcy”, inni mówią „Europa”, ale myślą o tym samym. No chyba że AfD po ewentualnym dojściu do władzy przestanie się uśmiechać i dokręci śrubę dziesięć razy mocniej. Ale tego nie wiemy. Obecna arogancja Niemiec jest wystarczająco nieprzyjemna.
Przyszłość Unii, rola Niemiec
Jak ma wyglądać przyszła rola Niemiec w Europie i świecie? Zgromadziłem kilka książek niemieckich autorów na ten temat. I tak niemiecki politolog Herfried Münkler w książce „Macht im Umbruch” (Mocarstwo w czasie przełomu) przedstawia rolę Niemiec w Europie w obliczu wyzwań XXI wieku. Podaje fakty: W roku 2023 PKB Niemiec wynosił 4.12 bilionów euro (1/4 EU), Francji 2.82, a Włoch 2.08. Ludność Niemiec to 84 miliony, Francji 68, a Włoch 59. Niemcy położone są centralnie w Europie, graniczą z wieloma państwami, geograficznie stanowią pomost między wschodem i zachodem, północą i południem. Wniosek: zjednoczona Europa jest niemożliwa bez Niemiec, a na pewno nie wbrew Niemcom. Dlatego jeżeli ktokolwiek miałby się ubiegać o przywództwo w Europie, to Niemcy, same albo w zespole. Problem przywództwa pojawia się z powodu liczebności krajów Unii. Przy szóstce jednomyślność była do przeprowadzenia, a prawo veta chroniło mniejszych przed dyktatem większych. Do tego reprezentowały one ten sam krąg kulturowy (w tym 3 kraje samego BENELUX-u), a porozumienia między Adenauerem i de Gaullem zmieniły Niemcy i Francję z wiecznie skonfliktowanych wrogów w motor Unii.
Ale w Unii dwudziestu siedmiu przestaje to działać, proces decyzyjny robi się coraz bardziej ospały. Można było z tym żyć, gdy byliśmy między swoimi i mieliśmy czas. Obecnie coraz bardziej asertywni i agresywni są konkurenci i przeciwnicy: Rosja, Chiny, Iran, Turcja i inne. Są sytuacje, gdy potrzebne są decyzje szybkie i zdecydowane. Do tego słabnie rola USA, nie wiadomo, na ile mają ochotę angażować się w Europie. Świat staje się wielobiegunowy, UE musi na nowo zdefiniować swoje cele, a to wszystko otwiera nowe opcje rekonfiguracji europejskiej hierarchii.
Münkler przedstawia dwa podstawowe warianty przywództwa. Pierwszy wariant to przewodnik i mediator, servant leader, dbający o spójność całości, w domyśle mądrzejszy od innych. A jak się mówi – mądrzejszy ustępuje. Potrafi poświęcać swoje krótkotrwałe interesy, bo wie, że istnienie Unii, zwłaszcza pod jego przywództwem, daje mu strategiczne korzyści. Nie zapomina bowiem o interesach długotrwałych. Steruje dyskretnie, z tylnego siedzenia. Taką politykę może prowadzić kraj, którego rząd jest silny i respektowany. Nawet jeżeli ponosi chwilowe straty, jak wyciągając inny zadłużony kraj z kryzysu, obywatele myślą: „oni już tam wiedzą, co robią”. Inna sprawa, że to wyciąganie z kryzysu czasem wygląda tylko na ofiarność, a po dokładnym policzeniu okazuje się zyskownym interesem – można sobie taki kraj de facto kupić. Do tego Niemiec nie stać już na hojność, bo same mają nóż na gardle. A słaby rząd będzie miał problem z wewnętrzną krytyką tych, którzy nie rozumieją, że negocjować trzeba dyskretnie, a dobry deal może mieć plusy i minusy. Taka polityka jest na ogół reaktywna, wymuszana kolejnymi kryzysami.
Drugim wariantem jest aktywne przewodnictwo. Hegemon ma pewną wizję, którą jest w stanie porwać partnerów. Wewnątrz kraju może tak działać tylko postać charyzmatyczna. Przywódca taki może jak de Gaulle polecieć samotnie do Londynu i ogłosić, że Francja nie przegrała wojny, może jak Churchill zapowiedzieć krew, pot i łzy lub jak ten trzeci wezwać naród do wojny totalnej. W demokratycznych krajach i organizacjach kreatywna i energiczna polityka (szachy 3D) jest trudna. Każdy ruch podlega krytyce, często demagogicznej, trudno rozwinąć dalekosiężną strategię. Gdyby na przykład Unia chciała w 2022 energicznie wesprzeć bronią Ukrainę, to przy obecnym tempie ta w międzyczasie straci swoją szansę.
Hegemon dba o zgodność interesów własnych i europejskich, musi jednak sterować dyskretnie, ponieważ narzucanie własnego zdania budzi opór. Moja uwaga: to się oczywiście może zmienić po centralizacji Unii, gdy hegemon nie będzie musiał nikogo porywać, wystarczy, gdy będzie innych mógł zmusić. Münkler: rozwiązaniem może być kolektywny zarząd w stylu trójkąta weimarskiego: Niemcy jako tułów, Francja i Polska jako skrzydła. Ma on też inną ciekawą propozycję: podzielić kraje UE na bloki: Zachód, Wschód, Południe, Skandynawia, Bałkany… Wewnątrz pokrewnych krajów głosować większościowo, a potem negocjować na poziomie bloków. Umożliwiłoby to branie pod uwagę głosów mniejszych krajów i usunięcie blokady spowodowanej indywidualnym vetem.
Niemcy w poszukiwaniu alternatywy
W propozycjach tych jest pewien podstawowy szkopuł – o wszystkim decydują kadry. Münkler przyznaje, że w zarówno w Unii, jak w poszczególnych państwach występuje selekcja negatywna, promująca bezbarwnych karierowiczów, będących w polityce od noszenia teczki za posłem do ministerstwa i urzędu kanclerskiego. Są oni wirtuozami taktyki (zdobywania i utrzymywania władzy), ale strategicznymi dyletantami. Brak jest wielkich narracji i błyskotliwych strategii, a jeżeli są takie formułowane, to każdy widzi, że to wszystko udawane. Owszem, z entuzjazmem przyjmują je wyznawcy i zawodowi klakierzy, ale to wszystko. Więc nawet ten hegemon niczym nie zachwyca.
Tyle Münkler. Zapytajmy, czy są inne opcje, czy jest jakaś alternatywa? Kto coś proponuje, nazywany jest populistą, ponieważ konkretne kroki są mało grzeczne, kłócą się z polityczną poprawnością. Deportacja przestępców jest brutalna, natomiast masowe rozdawanie obywatelstw (jak w Berlinie) wygląda ja krok humanitarny, choć ma za cel tylko zdobycie nieznających języka, niesprawdzonych pod względem bezpieczeństwa wyborców, a dalej prowadzi do niekontrolowanego wybuchu.
Münkler oraz inni mają podobne zdanie co do sytuacji w Polsce. I tak współpraca w ramach trójkąta weimarskiego za antyeuropejskich rządów PiS była niemożliwa, ale od jesieni 2023 wstępuje nowa nadzieja. To charakterystyczne, jak wszyscy mainstreamowi autorzy z ulgą przyjęli zmianę władzy w Polsce i entuzjastycznie wspierają „przywracanie demokracji” przez Donalda Tuska. Żadnych refleksji, żadnych wątpliwości. Wskazuje to, jak szczelny jest kordon na alternatywne informacje. Budzi też wątpliwości co do wiarygodności w innych punktach. Analogiczne jest nastawienie do innych „populistów”, których rządy spowodowałyby katastrofę, zależność od Rosji i rozpad Unii. Rozpad – niekoniecznie, ale radykalne reformy pewnie tak, co według mnie Unię mogłoby uratować, a nie zniszczyć. Podobnie straszono „faszystką” Giorgią Meloni – obecnie to ona ma jeden z najstabilniejszych rządów w Unii, a katastrofy nie było.
Alergia na „populistów” powoduje paraliż umysłowy. Jakikolwiek temat poruszony przez populistów jest zakazany, wobec czego nie wolno o nim mówić, nie wolno go rozwiązać. Jak mówił Gomułka, byłaby to „woda na młyn reakcji”. Przed ostatnimi wyborami do Bundestagu AfD zgłosiła sensowną propozycję co do ograniczenia migracji, CDU ją poparła. Posypały się gromy, przekroczono tabu. Nie można głosować razem z AfD, na żaden temat. W takiej sytuacji AfD proponując rozwiązania sensowne może je uniemożliwiać, a partie demokratyczne zmuszone są wybierać rozwiązania bezsensowne. Nie mogąc nawet dyskretnie współpracować z AfD, CDU musiała wejść w sojusz z przegraną SPD, z którą ją programowo niewiele łączy i od której teraz zależy – ogon kręci psem. W taki sposób Niemcy i inni regularnie lądują w ślepym zaułku, a czas się kończy.
Niemcy przegrają Europę?
Niemiecki polityk Elmar Brok w książce „Verspielt Europa nicht!” (Nie przegrajcie Europy!) przedstawia swoją wizję przyszłości Europy i Niemiec. Pracował on nad traktatami UE zaczynając od Maastricht, jest jednym z założycieli grupy Spinellego, łączącej europejskich federalistów. I uwaga: już podtytuł („Bez UE Niemcy są karłem) pokazuje, o czyje interesy tu chodzi. Ale patrzmy dalej.
UE powinna być „creatio continua”, ciągle się rozwijać i adaptować – no i dobrze. Trzeba dbać o pracowników, którzy nie są tylko ludzkim kapitałem, ale mają swoją godność. Należy wyrównywać szanse słabszych regionów dla wspólnego dobra. Wszystkie państwa członkowskie powinny współpracować razem, na równych prawach. Ale oczywiste jest, że to ci nowi ze wschodu (po 21 latach wciąż niepełnoletni) się muszą dostosowywać do starych. Przekazywanie doświadczenia w drugą stronę nie jest wprost odrzucone, taka idea autorowi nawet nie przyjdzie do głowy. I tak ma być po wiek wieków, a zresztą wkrótce różnice się i tak zatrą.
Ciekawe jest pytanie, gdzie leży granica między tymi lepszymi i gorszymi. Bo dość długo jest w UE Hiszpania, Austria, a nawet Grecja. Czy priorytet mają kraje germańskie? Czy decyduje wierność idei federalizmu? Czyli możesz decydować o federalizmie, gdy chcesz federalizmu. Ale czy jest to jedyne rozwiązanie? Te wahania, kogo dołączyć do jądra decyzyjnego, były widoczne w próbach reaktywacji Trójkąta Weimarskiego. Po chwili było jasne, że głos Polski będzie słyszalny, jeżeli będzie identyczny z niemieckim, czyli głos Niemiec będzie podwójny, a samodzielnego polskiego dalej nie będzie. Próby te zresztą nie były zbyt udane, zbyt wielka była bariera psychologiczna dla tych ważniejszych.
Siły demokratyczne (znowu…) muszą dbać o to, żeby ekstremiści nie mieli żadnego wpływuna kształtowanie Unii. Trudnych problemów nie należy przemilczać, również w obszarach, w których ekstremiści z obu stron wysuwają swoje zatrute przynęty. Dotąd pięknie, ale dalej: to, co mają do powiedzenia ekstremiści, nie powinno nas hamować, decydujące jest to, czego my żądamy. My, czyli kto? My – czyli my. Władza należy do liberalnych elit zachodniego jądra, reszta to kolonialna przybudówka.
Sojusz niemiecko-rosyjski wciąż w grze
Przyjrzyjmy się teraz poglądom Ulrike Guérot, niemieckiej politolog, entuzjastki federalnej Europy i Eurazji po Władywostok. Współpracowała przy projektach reform UE, które prowadził Jacques Delors. Rosję widzi jako normalne państwo, integralną część europejskiej polityki i kultury – Tołstoj, Dostojewski itp. Źródłem problemów w Europie jest Ameryka, która chce Europę oddzielić od Rosji nowym kordonem sanitarnym, tylko 70 mil od Stalingradu i 300 mil od Moskwy. Dodałbym: 0 mil od Polski i Litwy, ale to widocznie nie problem. Rozczarowaniem było rozszerzenie UE – elity nowych członków chciały tylko odejścia od Moskwy, Europa jako (otwarta na Rosję) polityczna unia nie leżała w ich DNA. Dziwne, prawda? Jako szwarccharakter występuje tu dwukrotnie „zamerykanizowany polski atlantysta Radek Sikorski”. A już katastrofalnym aktem agresji wobec Rosji było rozszerzenie NATO na wschód. Parafrazując zasadę NATO: „Keep the Russians out, the Americans in, and the Germans down”, autorka postuluje: „Keep the Americans out, the Russians in, and lift Europe up!” Na jakąkolwiek samodzielność krajów Europy środkowej i wschodniej nie ma tu miejsca.
Poglądy takie w Niemczech i innych krajach Zachodu są dość częste. Ale co z konstrukcją Europy? Ulrike Guérot widzi jako podstawę zasadę „one man, one vote”, ogólnoeuropejską demokrację. Prawdziwa suwerenność dotyczyłaby nie państw narodowych, ale indywidualnych obywateli i ich małych ojczyzn – takich autonomicznych regionów jak Alzacja, Tyrol, Czechy, Nadrenia, Galicja (sic!) i Katalonia. Wspólne podatki, wspólne ubezpieczenia zdrowotne, wspólna waluta. Wewnętrzne konflikty byłyby rozwiązane same przez się. I dalej: federalna współpraca z Rosją zapewniłaby strategiczne zasoby. Ach, Rosja… Od Rosji mogłaby się Europejska Republika uczyć pokojowego współżycia rozmaitych religii i kultur, w czym Rosja ma olbrzymią przewagę w doświadczeniu. Gdy czytam tę wizję świetlanej przyszłości, przypomina mi się scena z filmu Chaplina „Dyktator”, gdzie podbija on różnymi częściami ciała balon-globus i snuje swoje marzenia o przyszłym obrazie świata.
Dla Ulriki Guérot świetną okazją do pójścia w tę stronę jest wojna na Ukrainie. Wojna ta, prowadzona dla utrzymania „historycznie absurdalnej terytorialnej integralności Ukrainy” mogłaby być inspiracją dla europejskiego katharsis, wyzwolenia od jarzma państw narodowych. Mocne…
Praktyczny problem z taką federalistyczną wizją jest taki, że jakbyśmy nie liczyli – według ludności, regionów czy siły gospodarczej, zawsze Niemcy będą mieć większość. Nie jako państwo, ale jako zbiór jednostek. Tak też będzie zawsze, gdy bogaty się integruje z biednym. Jeżeli stworzymy region autonomiczny Dolnej Odry, to po zachodniej stronie będzie port, a po wschodniej – rozlewiska z kormoranami. Jak w starym powiedzeniu: na boisku biega 22 piłkarzy, a na końcu zawsze wygrywają Niemcy. Mogłoby to działać, gdyby wszyscy zapomnieli o swoich dotychczasowych narodach. Zwłaszcza musieliby to zrobić Niemcy. A może nie? Z punktu widzenia Niemiec może taka sytuacja, gdzie przedstawiciele nowych członków nie dostają żadnych ważnych stanowisk, a połowę takich stanowisk obsadzają Niemcy, jest jak najbardziej w porządku. Może właśnie o to chodzi.
Niemcy, przebudźcie się – znowu?
.„Niemcy, przebudźcie się!” (Deutschland erwache!), to popularne hasło ze słusznie minionej epoki. Dziś jest niecenzuralne, po co więc je przypominać? Jest tak, że Niemcy często budzą niepokój swoich sąsiadów. W długich okresach się o tym zapomina, traktowane to jest jako obsesja, paranoja. Ale obecnie wiele się zmienia. Po pierwsze, minęło tyle czasu, że dla obecnego pokolenia dawne winy to abstrakcja. Dalej, Niemcy czują, że mają siłę, która ich predestynuje do ambitnych zadań. Udało im się na tyle opanować Unię Europejską, że będzie doskonałym narzędziem projekcji ich siły. Planowane reformy sprawią, że centrala będzie miała kolosalną władzę, więc kontrola centrali wystarczy. Przy tym narody Europy śpią, nie wiedzą, co się szykuje. Elity państw członkowskim zajmują się lokalnymi gierkami, takimi jak eliminacja opozycji. U mało kogo zapalił się czerwony alarm.
Niemcy planują intensywną remilitaryzację. Mają zamiar wydać na to olbrzymie pieniądze. Przepalić fundusze jest łatwo i przyjemnie. Nie wiemy więc, czy chodzi tu tylko o miejsca pracy w Rheinmetall, czy o coś poważnego. Tak jednak jest, że jak już się ma takie zabawki, może się pojawić pokusa ich użycia. Czy ta armia będzie gotowa do takiej wojny, jak na Ukrainie – nie wiadomo. Ale nawet jeżeli ich armia nie będzie supernowoczesna, np. będzie słaba w dronach, to przejazd kolumny Leopardów i przelot Eurofighterów na terytorium słabszego sąsiada powinien go zastraszyć. Bo pojawia się pytanie, do czego ta armia miałaby służyć. Minister obrony Boris Pistorius w wywiadzie dla Financial Times oświadczył, że „w przypadku ataku Moskwy na członka NATO niemieckie wojska są gotowe zabijać rosyjskich żołnierzy”. Dla mnie to wymachiwanie szabelką, brzmi jak wdeptywanie Putina w ziemię, zapowiadane przez pewnego polskiego polityka. Ale Pistorius chyba swoją wypowiedź przemyślał. Od 1945 ze strony Niemiec nie padły takie słowa.
Ale jak widzieliśmy na początku, mamy do czynienia z dwoma trendami. Jeden to rozpad infrastruktury, zapóźniony przemysł, demokracja wykluczająca prawie połowę społeczeństwa, rozwarstwienie społeczne i nędza, wybuchowe konflikty między grupami etnicznymi i przestępczość. Drugi – to ambicje pielęgnowane od dekad, na ogół po cichu. Może to ostatnia szansa, okno okazji się zamyka. Albo upadek, albo wielkość. Ranne zwierzę jest groźne. Myśl, by swoje problemy rozwiązać kosztem innych, nie jest Niemcom obca. Już w XVIII wieku wyczerpane wojną siedmioletnią Prusy chętnie pożywiły się na polskich ziemiach zdobytych w I rozbiorze. A potem apetyt rósł w miarę jedzenia.
.Do 2022 powiedziałbym: Ale przecież żyjemy w innych czasach, takich rzeczy się nie robi! Ale dzisiaj? Dzisiaj wszyscy (oprócz Polaków) otwarcie deklarują swoje żądania, nikt się nie krępuje. Tabu użycia siły już nie istnieje. Oczywiście nie myślę o niemieckim posterunku w każdej wiosce ani o patrolach walących kolbami do drzwi, w XXI wieku jest wiele bezkontaktowych metod, by korzystać z czyjejś pracy. Da się też tak rozpracować jego umysł, żeby był przy tym szczęśliwy. Najlepiej sprawić, by bardziej nienawidził swojego rodaka niż okupanta. Może czekają nas konflikty nowego typu, gdzie istotnym elementem będzie wojna kognitywna. Której nikt nawet nie zauważy.
Jan Śliwa
Literatura:
Wolfgang Münchau „Kaput: The End of the German Miracle”, 2024
Chris Reiter i Will Wilkes „Broken Republik: The Inside Story of Germany’s Descent into Crisis”, 2025
Elmar Brok „Verspielt Europa nicht! Ohne die EU ist Deutschland ein Zwerg”, 2024
Ulrike Guérot i Hauke Ritz „Endspiel Europa”, 2022
Herfried Münkler „Macht im Umbruch: Deutschlands Rolle in Europa und die Herausforderungen des 21. Jahrhunderts”, 2025