Magdalena SŁABA: "Moje odkrywanie Tolkiena (2). Wszyscy Polacy Tolkiena. Rzecz o rodzimej Tolkienistyce"

"Moje odkrywanie Tolkiena (2). Wszyscy Polacy Tolkiena. Rzecz o rodzimej Tolkienistyce"

Photo of Magdalena SŁABA

Magdalena SŁABA

Prawniczka, Warszawianka, fanka wycieczek, zapamiętała miłośniczka Tolkiena, muzyki dawnej i kina europejskiego.

Zaczytuję się w twórczości Johna Ronalda Reuela Tolkiena, ale dopiero po pewnym czasie zaczynam się zastanawiać nad recepcją jego dzieł w Polsce. Na świecie istnieje znacznie rozbudowana „tolkienistyka” albo, jak kto woli, „tolkienologia”, rozwijana np. na uniwersytetach amerykańskich i angielskich. Wobec tego próbuję dociec, jak się sprawy mają u nas.

Dobra okazja trafia się w ubiegłym roku we wrześniu. W programie warszawskiego Festiwalu Nauki znajduję wykład o Tolkienie i ‘tolkienologii’: Instytut Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego (sic!), dr Marcin Niemojewski. Pełna sala, a wcale nie taka mała. Okazuje się, że problem jest bardzo szeroki, dwie godziny to zbyt mało nawet na rozpoczęcie tematu, starcza nam czasu właściwie jedynie na zebranie głównych powodów, dla których warto czytać Tolkiena.

Kolejny skarb do odkrycia. 

Wszyscy wiedzą, że kanoniczne dziś tłumaczenie „Władcy Pierścieni” zawdzięczamy Marii Skibniewskiej. Ale kto wie, kto zastanawiał się, czytając, kim była Maria Skibniewska? I kto przyczynił się do tego, że takie tłumaczenie w ogóle powstało (1961-1963), jako trzecie na świecie po wersji holenderskiej (1956) i szwedzkiej (1959), a przed duńską (1968), niemiecką (1969), włoską (1970) i francuską (1972)? Kto sprawił, że tłumaczenie „Hobbita” tejże Marii Skibniewskiej ukazało się w roku 1960, 20 lat po pierwszej edycji angielskiej, jako trzecie na świecie? Jak to się stało, że tłumaczenie „Silmarillionu” z 1985 roku było jednym z najwcześniejszych na świecie? Jakim cudem „Gospodarz Giles z Ham”(czyli we wcześniejszym przekładzie „Rudy Dżil i jego pies”) oraz „Kowal z Przylesia Wielkiego” („Kowal z Podlesia Większego”) wydani zostali po polsku już w 1962 roku?

Czyli kto lub co za tym stoi? Rozwiązanie tej zagadki okazuje się po hobbicku proste i po elfowemu epickie.

Można powiedzieć, że zaczęło się od spotkania w Oxfordzie. Profesora Tolkiena odwiedził mediewista z Polski, jeden z ojców-założycieli polskiej powojennej szkoły filologii angielskiej, profesor Przemysław Mroczkowski. Spotkanie odbyło się w oksfordzkim British Council w 1957 roku. Profesor Mroczkowski miał wtedy 42 lata, Tolkien 65. P. Mroczkowski przebywał wówczas przez rok w Oxfordzie na zaproszenie Grahama Greene’a.

Profesor Mroczkowski, jak sam wspominał, powitał Tolkiena słowami: „Przybywam z Mordoru. Przybywam z Mordoru”.

Obu Panów połączyła pasja filologiczna, ale też religia katolicka. I tak się zaczęła prawdziwa przyjaźń pomiędzy rodziną Tolkienów i rodziną Mroczkowskich (kontynuowana także przez dzieci), udokumentowana m. in. w listach. Seria dziewięciu listów Tolkiena do Państwa Przemysława i Janiny Mroczkowskich została sprzedana przez Dom Aukcyjny Christie’s w 2009 roku. Cena ostateczna jednego z listów, z 1964 roku, to 6 000 funtów; w tym liście Tolkien pisał m. in. o „strasznym roku 1963”, w którym odszedł C.S. Lewis, Państwo Tolkienowie tak się rozchorowali, że nie mogli świętować Bożego Narodzenia, a ich syn Christopher rozwiódł się z żoną. Pozostałe osiem listów zakupiono za łączną kwotę 9 375 funtów (ponad 15 000 dolarów).

Prawdopodobnie to Profesor Mroczkowski przekonał wydawnictwa Czytelnik i ISKRY do wydania dzieł Tolkiena, dalsze starania były podejmowane już przez same oficyny. W sieci (i nie tylko) można znaleźć sporo danych ta temat historii wydawania dzieł Tolkiena w Polsce. Są nawet podejrzenia, że pewne dane na ten temat mogą znajdować się w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej, jako że Profesor Mroczkowski był przez pewien czas inwigilowany w związku z podejrzeniem współpracy z wywiadem brytyjskim (polecam zajrzeć np. na stronę Elendilich)

Profesor Mroczkowski, urodzony w 1915 roku w Krakowie (zmarł w 2002), stojący na czele wydziałów filologii angielskiej najpierw Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a potem Uniwersytetu Jagiellońskiego, przybliżał polskiemu czytelnikowi zarówno dzieła Tolkiena, jak też twórczość i działalność wszystkich członków grupy Inklingów (C.S. Lewisa, Charlesa Williamsa, Owena Barfielda i innych), sam będąc uważanym za polskiego Inklinga [‘inkling’ – ‘ink’ = atrament, ‘ling’ = osobnik młody i niedoświadczony]. Pisma krytyczne P. Mroczkowskiego o twórczości J.R.R. Tolkiena („Wielka baśń o prawdach” 1961, „Dalsza baśń o prawdach” 1962) były przełomem, gdyż wcześniej krytyka literacka w Polsce nie poświęcała temu zagadnieniu zbyt wiele uwagi, jakby ignorując wielki sukces czytelniczy utworów Tolkiena (zawrotne ceny wydań czarnorynkowych), zastanawiająco spłycając ich treść i trywializując przesłanie.

Na stronie Parmadilich znalazłam artykuł o Profesorze Mroczkowskim i jego znajomości z Tolkienem, autorstwa Dariusza Piwowarczyka. Można tam przeczytać m. in., że Profesor Mroczkowski napisał we wspomnieniach o Tolkienie:

„Tolkiena bardzo trudno było zrozumieć, ponieważ mówił okropnie niewyraźnie. Osobiście uważam, że najwyższym sprawdzianem dla filologa angielskiego spoza Wielkiej Brytanii była próba zrozumienia Tolkiena. Jeśli przeszedł ją pomyślnie, zasługiwał na specjalny doktorat albo coś podobnego.”

Słuchałam nagrania Tolkiena czytającego fragment „Hobbita”. Trzeba przyznać, że Profesor nie miał dobrej dykcji i mówił bardzo szybko, ale fantastycznie interpretował Golluma (warto odnaleźć to nagranie na You Tube!). Był do tego absolutnie niezrównany, jeśli chodzi o charakter pisma – przecudowna kaligrafia, jakby dosłownie przejęta z innego świata. Dostrzegam bowiem pewne podobieństwo tego charakteru pisma do tengwaru Fëanora (por.: dodatek E do „Władcy Pierścieni”). Polscy specjaliści od tolkienologii proponują, a jakże, kursy kaligrafii (niedawno czytałam o kursach, które mają się rozpocząć w Katowicach). A skoro mowa o językach obcych, w sieci można znaleźć również kurs języka quenya…

To Profesor Mroczkowski poinformował Tolkiena o dobrej jakości przekładu Marii Skibniewskiej, w owym czasie wiodącego polskiego tłumacza z języka angielskiego. Profesor Mroczkowski napisał do Tolkiena: „potraktowanie tekstu nie idzie w parze z okładką”. Tolkien żywo interesował się poziomem przekładu na język polski z powodu, w jego opinii, okropnej okładki książki.

Profesor Mroczkowski zainteresował Tolkienem wybitnego polskiego językoznawcę o międzynarodowej renomie, Prof. Jerzego Kuryłowicza, który zwrócił m. in. uwagę na historyczne związki używanego przez Tolkiena na potrzeby jego wymyślonych języków pisma (dukt celtycki). W 1967 r. recenzję dzieł Tolkiena w książce „Samotni wobec historii” przedstawił wybitny i ceniony krytyk Piotr Kuncewicz, co odjęło im etykietkę „niepoważne” i sprawiło, że utwory te zostały wprowadzone w Polsce na „salony poważnej literatury”. Tak się złożyło, że parę zdań twórczości Tolkiena poświęcił sam Czesław Miłosz, który napisał m. in.: „Jak to możliwe, że jedynym heroicznym bohaterem literatury XX wieku nie jest człowiek, ale hobbit?”

Do tłumaczenia dzieł Tolkiena chyba nie można było wybrać lepszego tłumacza. Maria Skibniewska właściwie nie miała w tamtym czasie konkurencji.

Maria Skibniewska urodziła się w roku 1904, zmarła w 1984 (jest pochowana wraz z mężem na warszawskich Powązkach Wojskowych). Skończyła prestiżowe warszawskie liceum im. Cecylii Plater – Zyberkówny, a potem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Podjęła też studia romanistyczne, ale ich nie ukończyła z powodu wybuchu wojny. W czasie okupacji Maria Skibniewska mieszkała w Warszawie i pracowała chałupniczo, jako tkaczka. Jej mąż Stanisław, inżynier elektryk, przed wojną dyrektor techniczny i zastępca dyrektora naczelnego elektrowni na Powiślu, był członkiem Armii Krajowej (pseud. Cubryna), brał udział w powstaniu warszawskim. Po klęsce powstania Maria Skibniewska znalazła się w obozie w Głogoczowie koło Krakowa. We wrześniu 1948 r. postawiono Marii Skibniewskiej zarzut szpiegostwa na rzecz USA, przez co spędziła pewien czas w więzieniu. Było to już po jej debiucie translatorskim. W 1950 roku zatrudniono ją w wydawnictwie Czytelnik, gdzie pracowała aż do emerytury. W 1977 roku otrzymała nagrodę za najlepsze tłumaczenie roku 1976 (za „Oko cyklonu” Patricka White’a).

W sprawie przekładu „Władcy Pierścieni” Maria Skibniewska kontaktowała się listownie z Tolkienem. To ona wprowadziła do polszczyzny „krasnoluda”, żeby to dumne plemię stworzone przez Aulëgo nie myliło nam się z krasnoludkami rodem z baśni braci Grimm (których Tolkien szczerze nie cierpiał, podobnie jak baśni Andersena). Także ona wymyśliła nazwę „elfowie” zamiast elfy (jako analogię do zabiegu zastosowanego przez samego Tolkiena, który od słowa Elf utworzył liczbę mnogą Elves nie Elfs, a od DwarfDwarves), przetłumaczyła Strider (jak zwano Aragorna) na Obieżyświata (przy okazji: pierwotne imię tudzież pseudonim Aragorna to Trotter czyli Kłusak). Ale też ona przełożyła „The Fellowship of The Ring”, tytuł pierwszego tomu „Władcy Pierścieni”, jako „Wyprawa”. W sieci można znaleźć strony, na których miłośnicy Tolkiena wymieniają się informacjami o… błędach w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. Sama pewnego dnia niespodziewanie znalazłam taki błąd, dość znaczący, bo zmieniający treść i kontekst, a może nawet głębię oryginalnego zdania (proszę porównać oryginał i tłumaczenie ostatnich zdań rozdziału „Lothlórien”). Precyzyjne tłumaczenie akurat tego fragmentu może mieć, jak się okazuje, całkiem niemałe znaczenie, bowiem Tolkien podkreślał w swych listach, że gdy czytał „Władcę Pierścieni” po tylu latach od wydania, że autor wydawał mu się całkowicie obcym człowiekiem, właśnie zakończenie rozdziału „Lothlórien” wzbudzało w nim najwięcej emocji (poza dźwiękiem rogów Rohirrimów o świcie).

Mam dwa przekłady „Władcy Pierścieni” – właśnie Marii Skibniewskiej oraz Jerzego Łozińskiego. Tłumaczenia „Władcy Pierścieni” autorstwa Jerzego Łozińskiego (ur. 1947, doktor filozofii w Instytucie Filozofii UW) spotkały się ze znacząca krytyką, m. in. ze strony Agnieszki Sylwanowicz ‘Evermind’, tłumaczki i znawczyni dzieł Tolkiena. Powstał nawet (na forach internetowych) termin łozizm na oznaczenie niefortunnego, odmiennego od tradycyjnego, tłumaczenia. Trzeba jednak wspomnieć, że przekład J. Łozińskiego był konsultowany merytorycznie przez dr Marka Gumkowskiego, największego obecnie polskiego ‘tolkienologa’ oraz przez Joannę Kokot i Jakuba Lichańskiego, także wybitnych znawców twórczości Tolkiena. Niektóre „błędy” zostały, jak się wydaje, „poprawione”: zrezygnowano z przełożenia nazwiska Baggins na Bagosz, a Shire na Włość. Ale Łazik pozostał… (Dobrze, że nie poszliśmy w stronę Włóczykija).

Warto wspomnieć, że tłumaczenia „Diuny” Herberta oraz dzieł Roalda Dahla autorstwa Jerzego Łozińskiego nie spotkały się już z nieżyczliwym przyjęciem. Co być może pokazuje, że w pewnych kwestiach nie należy zadzierać z fanami Tolkiena tak, jak nie należy zadzierać z czarodziejami… Dobrze też pamiętać, że tłumaczenia utworów Tolkiena np. na francuski czy hiszpański są znacznie bardziej „dowolne” niż wersja polska (nie wspominając już o przekładzie szwedzkim, które doprowadzało Profesora Tolkiena do autentycznej pasji).

„Hobbit” tłumaczony był na język polski przez Paulinę Breiter, Andrzeja Polkowskiego i Cezarego Frąca (ostatnie wydanie: 2009 r.) . Maria i Cezary Frącowie przełożyli także „Władcę Pierścieni” (2001 – 2010). „Niedokończone opowieści” ukazały się w przekładzie Radosława Kota, a „Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa” w tłumaczeniu Agnieszki Sylwanowicz. Po polsku opublikowano trzy tomy „Księgi zaginionych opowieści”, jako fragmentów „Historii Śródziemia” (Radosław Kot). „The History of Middle Earth” w całości (12 tomów) musimy zadowolić się w oryginale (co właściwie zupełnie nie powinno martwić, bowiem czytanie Tolkiena w oryginale to dopiero uczta!), gdyż The Tolkien Estate, która bardzo zazdrośnie strzeże dziedzictwa, dotąd nie udzieliła zezwolenia na polskie tłumaczenie całego dzieła. Agnieszka Sylwanowicz w 2008 r. przetłumaczyła „Dzieci Hurina”, a w 2009 wraz z Katarzyną Staniewską „Legendę o Sigurdzie i Gudrun”, którą właśnie przeczytałam (podejrzewam, że przypadkiem zdobyłam ostatni egzemplarz w Polsce, a wygląda on, jakby przeleżał długo na zakurzonej półce w antykwariacie, co być może wynika z „antycznego” koloru papieru).

W 2013 roku sporym wydarzeniem było ukazanie się po polsku, w przekładzie Agnieszki Sylwanowicz i Katarzyny Staniewskiej, cudownie odnalezionego dzieła Tolkiena „Upadek Króla Artura”. Tolkien niezbyt cenił legendę arturiańską wskazując, że jej główną „wadą” jest bezpośrednie nawiązanie do religii chrześcijańskiej, co czyni ją mniej uniwersalną (zwracam uwagę, że np. we „Władcy Pierścieni” nie ma żadnego odniesienia do jakichkolwiek przejawów religijnego kultu, co było zabiegiem celowym). Okazało się, że Profesor zaproponował własną wersję tej legendy, a najciekawsze jest jej powiązanie z legendarium, zwłaszcza z „Silmarillionem” i opowieścią o Númenorze oraz z zamiarem stworzenia „mitologii dla Anglii”. Właśnie w tym tygodniu skończyłam lekturę „Upadku Króla Artura” – wspaniałe przeżycie, bardzo poruszający utwór, który pozostawia spory niedosyt, jako że jest właśnie nieukończony – opowieść urywa się jeszcze przed bitwą pod Camlan, acz już po wylądowaniu Artura i Gawena w Romerilu. Gdy poeta opisuje kornwalijskie wybrzeże i „zapach soli {morskiej} wymieszany z mocną jak wino wonią koniczyny”, ma się wrażenie, że ten zapach wypełnia cały pokój. No, ale ja mam sentyment do morza…

Wśród badaczy dzieł Tolkiena w Polsce wyróżniają się zwłaszcza Andrzej Zgorzelski, profesor literatury angielskiej oraz Jakub Z. Lichański, profesor filologii polskiej specjalizujący się w retoryce oraz literaturze staropolskiej. Zaś Christopher Garbowski stał się ekspertem tolkienologii o międzynarodowej renomie; poświęca on swoje badania zwłaszcza warstwie aksjologicznej i eschatologicznej twórczości Tolkiena (np. w dziele: „Recovery and Transcendence for the Contemporary Mythmaker. The Spiritual Dimension in the Work of J.R.R. Tolkien”).

Spośród współczesnych tolkienologów polskich warto wymienić przede wszystkim Marka Gumkowskiego, a także Tadeusza A. Olszańskiego, Karolinę Stopę – Olszańską, Ryszarda Derdzińskiego, Marcina Morawskiego; Marię Błaszkiewicz i Bartłomieja Błaszkiewicza, Michała Leśniewskiego oraz Marcina Niemojewskiego i Barbarę Kowalik (UW); Andrzeja Wichera (Uniwersytet Łódzki), Joannę Kokot (Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie), Andrzeja Szyjewskiego (autora już kultowego opracowania „Od Valinoru do Mordoru”, obecnie dostępnego wyłącznie w formie elektronicznej).

Niektóre uczelnie proponują zajęcia z tolkienistyki, zwłaszcza w ramach filologii angielskiej.  Na Uniwersytecie Jagiellońskim dr hab. Andrzej Szyjewski przygotował kursy „Tolkien, mit i religia” (zob.: katalog kursów UJ ). W sieci warto zobaczyć, a także strony Elendilich, Parmadilich i Elendiliona.

Zwolennicy druku zaś obowiązkowo powinni zapoznać się z AIGLOSEM, almanachem tolkienowskim, obecnie rocznikiem wydawanym przez Sekcję Tolkienowską Śląskiego Klubu Fantastyki, powstałą w 1985 roku, znaną na świecie jako Polish Tolkien Society (ojcem-założycielem jest Andrzej Kowalski ‘Bilbo Brandybuck’, który rozpoczyna każdy numer AIGLOSA od „Zapisków wiekowego hobbita”). Nazwa almanachu nawiązuje do imienia włóczni Gil-galada, tego, który w Ostatnim Przymierzu z Elendilem pokonał Saurona, choć obu władcom pisane było oddać przy tym życie. Nakład pojedynczego numeru to około 200 egzemplarzy, pierwszy numer ukazał się w styczniu 2004 roku. Redaktorem naczelnym jest Anna Adamczyk-Śliwińska „Nifrodel”. W roku 2012 ukazał się bardzo ciekawy numer w języku angielskim, zawierający wybór najlepszych studiów tolkienowskich z lat 2005-2011. W tym numerze przeczytać można m. in. eseje: Michała Leśniewskiego – o związkach Tolkiena z wiktoriańską literaturą poświęconą wikińskiej Północy oraz o postaci Nerdaneli, żony Fëanora, która nie poszła za nim do Śródziemia, Marii Błaszkiewicz – o postaci Sama Gamgee – Samwise’a Wielkiego, a także o motywie przeplatanki i intruzji heroicznej we „Władcy Pierścieni”Karoliny Stopy – Olszańskiej „Melinir” – o języku i micie, czyli związkach Tolkiena z koncepcjami Owena Barfielda, Jakuba Lichańskiego – o Bogu, wierze, wolności i Drugim Przyjściu w Mythopoei oraz w Quenta Silmarillion,  Anny Adamczyk-Śliwińskiej – o magii w dziełach Tolkiena, Agnieszki Kruszyńskiej – o poczuciu / kategorii jedności – harmonii we „Władcy Pierścieni” w kontekście średniowiecznej epiki, Renaty Leśniakiewicz-Drzymały o Sadze o Völsungach jako inspiracji dla Tolkiena, Tadeusza Olszańskiego „Halbarada Dúnadana” – o przeznaczeniu i wolnej woli w Śródziemiu.

Lektura tych esejów pokazuje, że tolkienologię cechuje bardzo poważne, naukowe podejście do dzieł Tolkiena, poparte autentyczną pasją oraz dobrym przygotowaniem merytorycznym, a także bardzo bogatą bibliografią, której lektura też może dostarczyć niezwykłych inspiracji.

Czasem bardzo mnie zaskakują zamieszczane w AIGLOSACH wiersze pisane przez fanów i to bynajmniej nie dlatego, że są złe czy wręcz grafomańskie – nigdy nie próbowałam pisać wierszy, choć lubię poezję, a to, co znajduję w almanachu, zasługuje na uznanie.

Podziwiam też fantastyczne ilustracje, szczególnie te autorstwa „Kasiopei” – w specjalnym wydaniu z 2012 roku jest np. portret Aragorna, który nosi wyraźne rysy znanego irlandzkiego aktora Gabriela Byrne’a. Nie umiem stwierdzić, czy to jakiś krytyczny komentarz do filmu Petera Jacksona (widocznie casting to delikatna kwestia), choć wśród „prawdziwych” tolkienologów panuje przekonanie, że ekranizacji Jacksona nie należy oglądać… i nie wypada się nimi zachwycać. Choć trzeba wspomnieć, że byli tacy, którzy przyznali (publicznie), że „Hobbit” się im podobał.

W 18 numerze (lato 2013) znalazłam znakomite żarty rysunkowe na temat ekranizacji „Hobbita”, autorstwa Kasiopei. Na jednym z rysunków Gandalf i dwa krasnoludy (zapewne Dori i Ori) zwisają smętnie nad przepaścią, w której zainstalowano przerażające śmiertelne pułapki, na dole czai się rekin (sic!), obok przechylonego drzewa szczerzy kły warg dosiadany przez Azoga, ćmę, która powinna wezwać orły, atakuje czarny nietoperz, a krasnolud wykrzykuje: „Nie, no, Panie PJ! No to już jest przesada! Ja protestuję!”. Możliwe, że w tej sytuacji bohaterów może uratować tylko „eukatastrofa”…

Na innym rysunku Azog jedzie na stworzeniu, które od 10 lat krąży po moim domu – jest to pies rasy west high land white terier, który ma to do siebie, że regularnie robi się niemożliwie kudłaty i trzeba ten nadmiar włosów zdjąć ręcznie. Stąd towarzysz Azoga mówi: ”Psssst, Szefie, znowu zapomniałeś ją wytrymować…” (to była suczka??!!).

Jak zapewne Czytelnik zauważył, nie zawsze fani Tolkiena zachowują się i piszą bardzo serio… Czasem, dajmy na to, lubią bawić się w cosplay czyli „odgrywanie ról”, więc przebierają się za swoje ulubione postacie Tolkiena i w takiej „formie” pokazują się publicznie. Rekonstrukcja historyczna, powiecie…?

Niewątpliwie warto śledzić publikacje polskich tolkienistów. Ostatnio w oficynie Walking Tree ukazał się (w języku angielskim) zbiór esejów poświęconych analizie dzieł Tolkiena z punktu widzenia motywów literatury średniowiecznej (to „podejście średniowieczne” wydaje się mocną polską specjalnością). Analizy są naprawdę imponująco szerokie: traktują np. o podobieństwach Tolkienowskiego Melkora – Morgotha i Szatana z „Raju utraconego” Johna Miltona oraz bardziej ogólnie o koncepcji zła w utworach Tolkiena, o kulturze ustnej i literaturze Śródziemia, o anglosaskich korzeniach społeczeństwa Rohirrimów, o motywach zaczerpniętych z eposu heroicznego i romansu rycerskiego, o wzorze przeplatanki (entrelacement) i intruzji heroicznej (heroic intrusion) w ujęciu świata przedstawionego i fabuły, o kobietach Śródziemia (wielki temat! choć, wydawałoby się, tak niewiele jest postaci kobiecych u Tolkiena), o wpływie średniowiecznych sag islandzkich na mitologię Tolkiena, o krytyce „heroizmu Północy” i odrzuceniu tradycyjnego etosu rycerskiego w niestety niemal nieznanym u nas dziele „The Homecoming of Beorhtnoth Beorhthelm’s Son”, o inspiracjach „Boewulfem”, czy o porównaniu Elbereth (Vardy) ze średniowiecznym kultem Dziewicy Maryi.

Ruch fanowski w Polsce to rzeczywiście potęga, poziom merytoryczny fanzinów i forów dyskusyjnych jest wysoki (ostatnio czytałam o fanowskim tłumaczeniu „Silmarillionu”), choć trzeba przyznać, że wiele stron internetowych ma żywot krótki niczym meteoryty. Różnorodność projektów robi wrażenie: są fanfiki (opowiadania tworzone przez fanów danego utworu – Biblioteka Minas Tirith), serwisy lingwistyczne, radio tolkienowskie Elendili (audycje planowane od wiosny 2011), a także konwenty i imprezy: TolkFolk, Fornost, Zlot Arda, Pyrkon (już w marcu w Poznaniu!), Polcon, Dni Fantastyki., których częścią są LARPy (live action role-playing) czyli gry plenerowe.

Czekam naprawdę niecierpliwie na sporządzenie antologii najważniejszych polskich tekstów o twórczości Tolkiena. Potrzeba badacza z olbrzymim zacięciem oraz dysponującego Czasem i… wydawcy. Może wkrótce ktoś się odważy… Zapewne byłoby to wydawnictwo wielotomowe i o znacznym ciężarze gatunkowym (i rzeczywistym), ale to prawdziwa gratka dla miłośników Tolkiena – taka nasza własssssna ‘Czerwona Księga Wschodniej Marchii’. Nasz Sssssskarb.

A może znacznie prostszym (i tańszym oraz powszechniejszym) rozwiązaniem byłoby stworzenie rodzaju internetowej biblioteki – wielkiego zbioru studiów tolkienistycznych, do którego udawalibyśmy się w potrzebie niczym Gandalf do biblioteki w Minas Tirith (oby to nigdy nie była „taka” potrzeba).

Wszystko zatem przed nami, choć tak wiele już się wydarzyło…

Dzięki badaniom Ryszarda Derdzińskiego „Galadhorna” i Tadeusza Olszańskiego wiemy więcej na temat pochodzenia nazwiska Tolkien (niem. Tollkühn) – ma ono korzenie pruskie i związane jest ze wsią Tołkiny w Prusach Wschodnich, obecnie województwo warmińsko-mazurskie. Tolkien sam wspominał, że w jego żyłach płynie krew sasko-polska, choć zawsze podkreślał swoją „angielskość” (nie brytyjskość!). Myślę, że ta mazurska wieś ma naprawdę duży potencjał do wykorzystania.

* * *

Dlaczego my, dorośli, czytamy Tolkiena? Nie chodzi przecież o to, że Profesor nie pisał dla dzieci (po latach nie był, pod tym względem, zadowolony z „Hobbita”)…

To wręcz fenomenalne, że im dojrzalszy umysł i im bardziej doświadczony czytelnik, tym więcej satysfakcji czerpie z lektury tych dzieł. Gdy zamykamy np. „Silmarillion” czy „Władcę Pierścieni”, mamy wrażenie, że nie pamiętamy fabuły, ale czujemy, że PRZEŻYLIŚMY coś wielkiego i niepowtarzalnego, że coś się zmieniło w świecie i w nas, tak jakby mit, którego dotknęliśmy, miał moc „uzdrawiającą” dla ducha. U Tolkiena jest Czas, Tajemnica, poczucie otwartej przestrzeni, Słowo, które ma Znaczenie i tłumaczy Sens, historia, która przywraca Porządek Rzeczy.

Obejrzałam niedawno film o słynnej twórczyni performance’u Marinie Abramović „The Artist is Present”. To jednocześnie tytuł jej wystawy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Yorku. Przez trzy miesiące i przez całe dnie Marina siedziała nieruchomo na krześle i każdy mógł usiąść naprzeciw, aby przez 15 minut patrzeć jej w oczy. Właściwie nie było osoby, która nie wzruszyłaby się do łez (dotyczyło to także dzieci, które wzięły udział w tym projekcie). Dlaczego? Bo widzieli siebie, nie Marinę. Ona była czymś w rodzaju zwierciadła, w jej oczach widzowie oglądali swoje życie, przekazywali prawdę o swoich emocjach, być może głęboko skrywanych od dawna. A przecież właściwie nic się nie działo. Po prostu, dwie osoby na wprost siebie. Przy czym Marina tę chwilę poświęcała WYŁĄCZNIE dla tej jednej osoby, BYŁA tylko dla niej. Myślę, że tak wyraża się kwintesencja Sztuki.

Dla mnie, podobnie rzecz się ma z utworami Tolkiena. To opowieść intymna i prywatna – niczym patrzenie komuś w oczy, przekazywana bez pośpiechu tak, że można poczuć ciężar Czasu i zapomnieć o rzeczywistości, można wreszcie przestać szukać i znaleźć, można przypomnieć sobie sprawy odległe i zgubione myśli, można poczuć, że jest się integralnym Sobą i że się zna swoje Ja. Powstaje wrażenie, że to moja własna historia, tylko z niewytłumaczalnego powodu dawno wymazana z pamięci.

Czytajcie Tolkiena, bo warto.

Magdalena Słaba

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 22 lutego 2014