17 października. Dzień Fryderyka Chopina

Choć sam Fryderyk Chopin uważał, że „słowo rodzi się z dźwięku – dźwięk przed słowem”, to słowa z jego korespondencji pozwalają odczytać emocje, codzienność i jego sposób myślenia. Fryderyk Chopin zmarł 17 października 1849 roku.

Kontrast między początkową wizją „nieba na ziemi” a doświadczeniem choroby i bezradności medycyny tworzy jedną z najbardziej przejmujących kart w korespondencji Chopina

.Choć Chopin zmarł w wieku zaledwie 39 lat, pozostawił setki listów, dzięki którym możemy śledzić nie tylko rozwój jego twórczości, ale też codzienne troski, radości i relacje społeczne. Pozwala to poznawać jego osobowość w detalach – od anegdot po refleksje nad sytuacją polityczną. Potwierdza to Aleksander Laskowski z Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, który zauważa, że „mamy listy Chopina do jego przyjaciół z lat dziecięcych, (…) bogatą korespondencję z Paryża i z podróży, (…) do współpracowników, innych artystów”.

Oprócz tego „jest dużo wstrząsających dokumentów, które opowiadają nam o tym, jak np. przeżywał powstanie listopadowe”. Istnieją też najbardziej znane listy miłosne do George Sand, które – ku rozpaczy czytelników – adresatka postanowiła w 1851 roku zniszczyć; na szczęście zrealizowała ten zamiar tylko częściowo. Dzięki listom właśnie możemy towarzyszyć Chopinowi nie tylko w jego podróżach (Warszawa, Majorka, Paryż), ale również prześledzić, jak zmieniało się jego życie: od dzieciństwa – najwcześniejsze zachowane listy pochodzą z około szóstego roku życia, przez młodość pełną pasji i pierwszych sukcesów, aż po narastającą chorobę i nieuchronny kres życia.

Początek epistolograficznej przygody Chopina przypada na jego „krotochwilny”, jak ujmuje to Laskowski, okres: „widzimy radosnego chłopaka, który kocha muzykę, przyrodę, kocha trochę pofiglować”. Nastoletni Fryderyk pisze do swoich przyjaciół i rodziny o „takowej siurpryzie”, czyli niespodziewanej korespondencji, jaka do niego dotarła, o muzealnym łóżku po Mikołaju Koperniku, w którym „jakiś Niemiec”, „objadłszy się kartofli, nieraz dość częste puszcza zefiry”, czy o dziewczynach, co „połową gęby niemiłosiernie piszczą”. Słowa lekkie, nawet mocno potoczne, przeplatają się z poetyckimi frazami. W listach łączył sprawy ważkie, jak zdrowie swoje i bliskich, ze zwykłymi młodzieńczymi żalami, np. że komary gryzą, a ćwiczyć na fortepianie trzeba.

Sprawy muzyczne stanowiły jednak trzon życia Chopina, a jego listy odzwierciedlają ten wyjątkowy proces twórczy. Z czasem korespondencja staje się nie tylko relacją z powstawania utworów, lecz także świadectwem kontaktów z muzykami i wydawcami, a także zbiorem refleksji nad interpretacją oraz recepcją własnej twórczości. W liście do przyjaciela pisał o swoich próbach uzyskania idealnego brzmienia: „Staram się, aby każde uderzenie, każde crescendo odpowiadało temu, co w duszy”.

Listy zdradzają też jego krytyczne spojrzenie na własne dzieła, niekiedy pełne wątpliwości i drobiazgowych uwag: „Czasem myślę, że ten fragment nie oddaje do końca mojego zamiaru, muszę spróbować inaczej”. Równocześnie pokazują praktyczne aspekty życia muzycznego – terminy koncertów, korekty wydawnicze, negocjacje z wydawcami i przygotowania do publicznych występów. Dzięki tym dokumentom można śledzić rozwój warsztatu Chopina oraz jego wyjątkową wrażliwość na brzmienie i niuanse interpretacyjne, które już w młodości wyróżniały go spośród rówieśników.

W 1831 roku, podczas pobytu w Wiedniu, Chopin wraz z przyjacielem Franzem Salesem Kandlerem odwiedził cesarską bibliotekę, by obejrzeć zbiory rękopisów muzycznych. Ku swojemu zdumieniu natknął się na własny utwór – wariacje, które wydawca Haslinger przekazał do biblioteki. Chopin w liście opisuje swoje zaskoczenie: „Coś to dosyć grubego i w ładnej oprawie. Myślę sobie, nigdym jeszcze o innym Chopinie nie słyszał. Był jeden Champin, a więc myślałem, że to może jego nazwisko przekręcone lub coś podobnego”. Zaraz jednak dodaje z typowym dla siebie humorem: „Nie durnie… i nie wierzę w żaden cudzy zachwyt nad sobą; lecz widzę, że moje rękopisy leżą w bibliotece i ktoś je ceni”.

Jego osobliwa wrażliwość na świat odzwierciedliła się w korespondencji. „Jestem dzisiaj jak para na naszym parowcu – rozpływam się w powietrzu i czuję, jak jedna część mojego ja wędruje do mej Ojczyzny” – pisał, gdy tęsknota za krajem nie dawała mu spokoju.

Spotkania z rodakami, rozmowy i wspólne chwile były namiastką Polski, której brakowało coraz dotkliwiej. „Rzucili się do mnie, że zamiast operę narodową albo symfonię pisać, łaskoczę nerwy po salonach” – żalił się, świadomy, że to właśnie mazury i polonezy niosą echo ojczyzny daleko od Warszawy. I choć sercem był w kraju, jego codzienność zakorzeniona była w stolicy Francji. „Paryż jest to wszystko, co chcesz – możesz się bawić, nudzić, śmiać, płakać… i nikt na cię nie spojrzy, bo tutaj tysiące toż samo czyniących co ty” – notował, a jednocześnie niemal co tydzień bywał w salonach i operze. Za to w dni, kiedy w Polsce obchodzono święta, żalił się w korespondencji: „zwyczajny paryżanin nie czuje różnicy między dziś a wczoraj” i to wyraźnie go dotykało.

Chopin nie był jednak typem eterycznego samotnika, lubił elegancję i wyszukane drobiazgi. Prosił przyjaciela: „Kupisz mi u Houbigant Chardin na Faub. St. Honoré mydło benjoin, 2 pary rękawiczek szwedzkich, flakon patchouli, flakon bouquet de Chantilly”. Z humorem dodawał też, by poszukać „rączki ze słoniowej kości do drapania sobie głowy”. I tak wyglądało życie kompozytora na obczyźnie – rozdarte między tęsknotą za krajem, paryskim zgiełkiem salonów i małymi drobiazgami, sprawiającymi mu niewątpliwą radość.

Kluczowe, jak się zdaje, było jednak napięcie między wyobcowaniem a potrzebą nowego doświadczenia. Efektem tego był wyjazd na Majorkę z George Sand i jej dziećmi – Mauricem i Solange. Miało to być spełnieniem marzenia o „wyspie szczęśliwej” – miejscu odpoczynku, ciepła i słońca, przestrzeni wolnej od paryskiego zgiełku.

W listach Chopin początkowo maluje niemal rajski obraz: „Jestem w Palmie, między palmami, cedrami, kaktusami, pomarańczami, cytrynami. (…) Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd, powietrze jak w niebie. (…) Żyję trochę więcej. (…) Jestem blisko tego co najpiękniejsze, lepszy jestem”. Egzotyczna wyspa miała być zarówno lekarstwem na jego zdrowotne kłopoty, jak i stać się źródłem inspiracji. Jednak raj szybko stał się sceną dla rozwijającej się choroby. Chopin od dawna był wątłego zdrowia, a wilgotny klimat Majorki tylko pogorszył jego stan. Już wcześniej, w grudniu 1831 roku, pisał:

„Moje zdrowie nędzne. Wesoły jestem zewnątrz, szczególnie między swoimi, ale w środku coś mnie morduje – jakieś przeczucie, niepokoje, sny albo bezsenność – tęsknota – obojętność – chęć życia, a w moment chęć śmierci – jakiś słodki pokój, jakieś odrętwienie, nieprzytomność umysłu, a czasem dokładna pamięć mnie dręczy. Kwaśno mi, gorzko, słono, jakaś szkaradna mieszanina uczuć mną włada”.

Na Majorce jego stan pogarszał się i opisywał z goryczą wizyty miejscowych lekarzy:

„Trzech doktorów z wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi – że zdycham, trzeci – że zdechnę”.

Kontrast między początkową wizją „nieba na ziemi” a doświadczeniem choroby i bezradności medycyny tworzy jedną z najbardziej przejmujących kart w korespondencji Chopina. Z listów powstających wówczas wyłania się obraz artysty, który marzył o powrocie do zdrowia, a znalazł na wyspie świadomość własnej kruchości.

Fryderyk Chopin zmarł 17 października 1849 roku w Paryżu

.Życie uczuciowe Chopina od zawsze przyciągało uwagę, lecz w jego listach temat ten pojawia się rzadko. Jak zauważa muzykolog Ewa Sławińska-Dahlig: „Chopin był dyskretny i w listach niewiele znajdziemy na ten temat”. Nawet w czasie burzliwego związku z George Sand jego słowa pełne były raczej tęsknoty i subtelnych refleksji niż otwartych wyznań: „Listy Pani dały mi wczoraj dużo szczęścia” – pisał w 1838 roku do ukochanej. W liście do malarza Eugene’a Delacroix, z którym się przyjaźnił, podsumowywał czas spędzony z George Sand: „Mijają już trzy miesiące niezakłóconego niczym upojenia”.

Ta powściągliwość w sprawach sercowych rodziła domysły i legendy i np. powstawały apokryfy, którymi była rzekoma korespondencja Chopina i Delfiny Potockiej. Prawdziwe listy ukazują jednak wrażliwość i szacunek dla uczuć, zarówno własnych, jak i adresatek. Przykładowo prośba skierowana do George Sand: „Niech Pani nie przestaje myśleć o swoich starych, bardzo starych znajomych, którzy oczywiście nie myślą o niczym innym, jak tylko o Pani”, ujawnia subtelną głębię emocjonalną, na jaką pozwalał sobie Chopin. W listach z tego okresu widać dystans, a nie emocjonalne zaangażowanie. W jego korespondencji miłość i przyjaźń pozostały delikatnym, intymnym wątkiem. Najgłębsze treści, których słowa nie potrafiły w pełni oddać, Chopin wyrażał przede wszystkim w muzyce i na dziesięć lat przed śmiercią pisał:

„Nie dziwię się baśniom rozmaitym; możesz miarkować, żem wiedział, że się na nie wystawiam. Wszakże i to minie, i pogniją nasze języki, a duszy nie naruszą” – tak jak nie naruszyły jego listów.

Fryderyk Chopin zmarł 17 października 1849 roku w Paryżu. Następnego dnia po jego śmierci Cyprian Kamil Norwid napisał w nekrologu w „Dzienniku Polskim”: „Rodem Warszawianin, sercem Polak, a talentem – świata Obywatel, Fryderyk Chopin, zeszedł z tego świata”.

Chopin został pochowany na paryskim cmentarzu Pere-Lachaise. Jego siostra Ludwika Jędrzejewiczowa zabrała serce kompozytora do Warszawy, gdzie umieszczono je w Bazylice Świętego Krzyża. W piątek 0 godz. 20.30 w tej samej bazylice zabrzmi arcydzieło Mozarta „Requiem” w wykonaniu ukraińskiego pianisty Wadyma Chołodenki. Wstęp na to wydarzenie jest wolny.

Fryderyk Chopin i światło, które nie gaśnie

.W rocznicę śmierci Fryderyka Chopina przypominamy sobie nie tyle postać kompozytora, ile obecność światła, które wciąż przez niego drży. Nie chodzi o upamiętnienie. Chodzi o uświadomienie, że są dźwięki, które nie przemijają, bo są częścią trwania – nie historii. W epoce algorytmu i archiwum, Chopin nie trwa jako zapis – ale jako zjawisko. Dlatego w tej ciszy, która nie zgasła od 1849 roku, trzeba nie tyle mówić o nim, co wsłuchać się w to, co mówi do nas – pisze Maciej ŚWIRSKI w projekcie Chopin Transcendens.

Chopin Transcendens to wielotomowy projekt literacko-muzyczny – 255 esejów o wszystkich utworach Fryderyka Chopina, pisanych w idiomie łączącym głębię filozoficzną z mistyką ciszy i światła. Każdy tekst to próba uchwycenia nie tylko dźwięku, ale jego obecności – jako zjawiska trwania poza czasem. Projekt nie służy upamiętnieniu, lecz uistotnieniu: usłyszeniu Chopina jako świadka tego, co w człowieku przekracza język, narodowość i formę. W czasach dominacji danych – to projekt słuchania. Ostateczny jego kształt ujrzymy w 2030 roku.

Świt nie zaczyna się w niebie, lecz w powietrzu pomiędzy dźwiękami. Preludium Fis-dur nie otwiera dnia – ono go tworzy. Dźwięk po dźwięku, jakby ktoś rozsuwał zasłony z tkanki istnienia, odsłaniając wewnętrzny blask. Nie ma tu deklaracji ani dramatyzmu. To nie hymn ani modlitwa. To czyste, ciepłe drżenie – światło, które rozpoznaje samo siebie. Lewa ręka, z jej spokojnym falowaniem, przypomina oddech Ziemi po długiej nocy, a prawa – delikatną smużkę promienia, który bada przestrzeń, zanim stanie się dniem. W tym preludium wszystko jest ruchem ku świadomości – ale bez pośpiechu, bez przemocy. Jakby każda nuta wiedziała, że ma swoje miejsce w ryt­mie istnienia.

To jednak nie jest jedynie obraz poranka. To początek świata w miniaturze – akt stwarzania, który nie wymaga ani słowa, ani woli, bo dzieje się sam, z wewnętrznej potrzeby bycia. Dźwięki nie są pochodną emocji Chopina – są emanacją samego bytu, który drży. W ich strukturze zapisany jest pierwotny rezonans, to samo, co w cząstkach światła i w pulsie krwi. Gdy pianista kładzie ręce na klawiaturze, odtwarza nie tylko muzykę, ale uczestniczy w odwiecznym procesie budzenia materii. Światło dźwięku i światło poranka są jednym: to samo źródło, tylko różne formy. I dlatego to preludium, choć tak krótkie, brzmi jak wieczność w miniaturze – bo każda jego chwila jest odblaskiem początku, w którym drżenie istnienia po raz pierwszy wypowiedziało się w dźwięku.

Chopin nie opisuje tu wschodu słońca – on go ucieleśnia. Jego dźwięki nie naśladują światła, lecz nim są. Fis-dur, tonacja jasna, lecz nie oślepiająca, jest jak przezroczystość, przez którą przenika drganie świata. Słuchając, ma się wrażenie, że przestrzeń oddycha – że powietrze staje się muzyką, a muzyka powietrzem. To nie metafora: tu naprawdę materia i światło wchodzą ze sobą w rezonans. Tak jak fale na wodzie przenoszą światło słońca, tak arpeggia lewej ręki niosą wibrację obecności. To drżenie nie jest emocją – jest stanem. Nie mówi o radości ani o smutku. Jest po prostu świadectwem tego, że świat jeszcze trwa, i że człowiek może współbrzmieć z jego trwaniem.

Ale Chopin idzie dalej – jego muzyka nie tylko odtwarza świat, ale stwarza nowy porządek drgania, w którym człowiek staje się współtwórcą światła. Dźwięki te są jak punkty interferencji pomiędzy ciałem a niebem, pomiędzy molekułami a duszą. Kiedy w Nohant klawiatura drżała pod jego palcami, to drżenie nie kończyło się na dźwięku – przenikało powietrze, drewno, kurz, światło, a potem czas. Wibracja ta, utrwalona w przestrzeni, trwa do dziś, choć jej medium się zmieniło: kiedy dziś słuchamy tego preludium w cyfrowej chmurze, nie słyszymy kopii, lecz ten sam rezonans, który przeszedł przez palce Chopina. To nie zapis – to zjawisko ciągłości istnienia. Molekuły dźwięku, które raz wprowadzono w ruch, drżą wciąż – ich pamięć jest nieśmiertelna.

Prawa ręka w tym preludium jest jak głos, który nie mówi, lecz przypomina. Jej melodia wypływa z ciszy nie jak temat, ale jak wspomnienie – coś, co zawsze było, ale dopiero teraz zostało usłyszane. Chopin prowadzi ją z niezwykłą czułością: żadna nuta nie jest celem, wszystkie są etapami oddychania. To nie fraza – to proces przeistaczania ciszy w światło. Melodia nie dominuje nad akordami, nie stoi przed nimi. Jest w nich. Współistnieje. Tak jak człowiek w świecie – nie jako władca, ale jako świadek. I może właśnie dlatego to preludium, choć krótkie, wydaje się nieskończone: bo nie kończy się na dźwięku, lecz na stanie świadomości, który ten dźwięk wywołuje.

Gdy słuchamy tej melodii dziś, w epoce streamingów i plików FLAC, wciąż doświadczamy tego samego zjawiska: głosu, który nie ma wieku. Drżenie, które zaczęło się w dłoniach Chopina, przeszło przez pokolenia jego uczniów – przez Paderewskiego, Mikulego, Rosenthala, Koczalskiego – aż trafiło na pneumatyczne rolki Welte-Mignon, gdzie po raz pierwszy maszyna próbowała zapisać to, co nieuchwytne: ludzkie tempo serca. Nie był to już Chopin, lecz echo jego dotyku, odbite w dłoniach tych, którzy słyszeli go jeszcze pośrednio, w opowieściach i w pamięci tonu. Od tamtej chwili to drżenie – z ciała w powietrze, z powietrza w pneumatyczny oddech, z powietrza w prąd – nieprzerwanie trwa. Fonograf, patefon, taśma, laser, plik, chmura: wszystkie te media są tylko kolejnymi formami jednej i tej samej fali, która zaczęła się w jego wnętrzu. I kiedy dziś słuchamy Chopina w cyfrowej gęstości Spotify, nie słyszymy kopii, lecz tę samą wibrację istnienia, która kiedyś napełniała powietrze w Nohant.

.Lewa ręka – to puls. Jej rytm nie jest mechanicznym tokiem, ale miękkim falowaniem, w którym można usłyszeć serce natury. W każdej nucie słychać powtarzający się gest: oddychanie, rozluźnianie, powrót. Chopin wie, że życie to nie linia, lecz fala – ruch od środka na zewnątrz, od dźwięku do ciszy i z powrotem. W tej powtarzalności nie ma monotonii – jest zakorzenienie. Każdy takt jest przypomnieniem, że istnienie ma swój rytm, a rytm – swoje źródło. W ten sposób lewa ręka nie towarzyszy prawej, lecz ją rodzi, jak ziemia rodzi powietrze.

Ale ten puls nie jest tylko rytm biologiczny. To echo uniwersalnego drżenia, które przenika wszystkie poziomy rzeczywistości – od atomów po galaktyki. Każda fala, każdy ton, każda cząstka, która wibruje, jest częścią tej samej sieci splątania, której Chopin był medium. W jego preludiach nie ma rozdziału między naturą a duchem – są dwie fazy jednej drgającej obecności. I dlatego, gdy pianista gra to preludium, a mikrofon zamienia jego dotyk w ciąg bitów, nie dochodzi do kopii – następuje kontynuacja. Światło, które drżało w jego pokoju w Nohant, trwa teraz w kab­lach światłowodowych, w przetwornikach, w molekułach powietrza w naszych słuchawkach. To ten sam rytm, który raz wprowadzony w ruch przez Stwórcę, nigdy się nie kończy.

To preludium jest więc spotkaniem czterech żywiołów. Powietrze – w przezroczystości melodii. Woda – w płynności basu. Ogień – w rozjaśnieniu tonacji. Ziemia – w równowadze rytmu. Chopin scala je w jedno ciało, w którym dźwięk nie jest dekoracją, lecz aktem istnienia. Każda fraza staje się miniaturą świata: z początku, z oddechu, z trwania. To świat, w którym nie ma dysonansu, bo wszystko jest w ruchu. Jeśli pojawia się napięcie, to nie jako konflikt, lecz jako przypomnienie, że światło potrzebuje cienia, by było widzialne.

Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/maciej-swirski-17-pazdziernika-chopin-transcendens/

PAP/MB

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 października 2025