"Żółty szalik mocnego anioła"
Zanosi się na narodowy spór, który film jest bardziej „pijacki”? „Żółty szalik” z Gajosem czy „Pod mocnym aniołem” z Więckiewiczem? Nie wchodzę w tę dyskusję, bo to tak, jakby postawić na ringu boksera wagi koguciej i kazać mu się lać z zawodnikiem wagi ciężkiej. I jeden i drugi mogą być mistrzami w swoich kategoriach, ale jaki miałaby sens potyczka między nimi.
„Żółty szalik” to chlanie, rzekłbym, eleganckie. Owszem, z napadami delirki, z postanowieniami poprawy i dającymi się przewidzieć powrotami do nałogu, ale pozbawione tego, czego Smarzowski w mocnym aniele nie poskąpił. Ekskrementów, wymiocin, przekleństw i seksu.
Nie wiem, co na to Pilch, ale film wali między oczy. I publiczność tak też się czuje, im dłużej ogląda zapijaczonego Więckiewicza. Z początku śmiechy jak na dobrej komedii. No bo kogo z nas nie śmieszy pijak? Komu z nas nie zdarzyło się zostać bohaterem jakiejś towarzyskiej anegdotki, w której alkohol nie był bez znaczenia?
Ale kilka obrazków z oddziału deliryków krakowskiego psychiatryka w Kobierzynie gasi te uśmiechy. Opowieści pacjentów, zagranych przez „smarzowskich” aktorów (jak choćby Preis czy Jakubik) walą w łeb bez znieczulenia. I sala cichnie. Aż słychać jak wódka wlewa się do gardeł filmowych pijaków, a potem buzuje we krwi. Już nawet nie śmieszy to, że podczas zakładowej imprezki personel medyczny oddziału deliryków nie siedzi bynajmniej o suchym pysku.
Słyszałem opinie, że film się momentami wlecze, że nie ma tej wartkości, co „Wesele”, „Dom zły” czy „Drogówka”. Może i nie ma, ale przecież takie jest życie pijaka. Niespieszne i powtarzalne. Chlanie, coraz większe chlanie, chlanie na umór, łóżko z pasami, odwykówka, seanse AA, powrót do domu z mocnym postanowieniem, że już nigdy, sklep z wódą lub bar, chlanie, i tak dalej…
Dla mnie ta filmowa wersja Pilcha ma jeszcze wartość dodaną – Kraków. Wanna, w której pierze mocno już pijany główny bohater, szafa, do której się załatwia i łóżko, na którym się dusi wymiocinami stoją w mieszkaniu na krakowskim Zwierzyńcu. Filmowy bar „Pod mocnym aniołem” w narożnej kamienicy to „Cafe Szafe”, w której piszący te słowa świętował kilka lat temu z klasą dwudziestą rocznicę matury (nie będę ukrywał, nie piliśmy tylko lemoniady). Stamtąd o rzut beretem do Rynku, na Wawel czy stadion Cracovii, o którą zresztą pyta pan Jurek taksówkarza wracając po kolejnym odwyku.
Wracając do cichnącej kinowej sali – w tym wyciszeniu dobrze było słychać miarowy oddech siedzącego obok mnie widza. Do kina wpadł z kolegami, lekko już „zrobiony”, żeby widać lepiej zrozumieć rozterki bohatera. Z początku trochę dokazywał, żywo reagował, śmieszyło go prawie wszystko. Aż, umęczon swoim stanem, zasnął w połowie filmu. Podejrzewam, że prosto z kina wpadł do pobliskiej knajpy, gdzie wódka i piwo po cztery złote. Żyć nie umierać!
Robert Feluś