Samuel Goldwyn – warszawiak, który podbił Hollywood

31 stycznia 1974 r. w Los Angeles zmarł Samuel Goldwyn – pochodzący z Warszawy producent filmowy, współzałożyciel wytwórni MGM. „Mógłbym opowiedzieć całą historię amerykańskiego kina poprzez jego życie i karierę” – mówił Andrew Scott Berg, autor wydanej w 1989 r. książki „Goldwyn: A Biography”.
Samuel Goldwyn i jego historia
.”W tym biznesie jeden pożera drugiego, a mnie nikt nie pożre” – miał powiedzieć, kiedy stał się niezależnym producentem. Wyprodukował dziesiątki filmów, w tym „Najlepsze lata naszego życia” (1946) w reż. Wiliama Wylera nagrodzone ośmioma Oscarami.
Urodził się w Warszawie, jako Szmul Gelbfisz, najstarszy z szóstki dzieci Hanny i Aarona Dawida Gelbfiszów. Oficjalnie przyjmuje się, że przyszedł na świat 17 sierpnia 1879 r., on sam utrzymywał, że urodził się w roku 1882. Takich niejasności jest w jego życiorysie więcej.
W domu panowała bieda. Ośmioosobowa rodzina mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu w dzielnicy żydowskiej. Mały Szmul musiał dzielić łóżko z dwójką rodzeństwa.
„Dorastał w bardzo ubogiej rodzinie. Trudno uwierzyć, że później stał się jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych producentów filmowych w Hollywood” – pisał w 2008 r. na łamach „Rzeczpospolitej” Szewach Weiss.
28 grudnia 1895 r. bracia Lumiere organizują pierwszy w historii komercyjny pokaz kinowy. Wydarzenie zorganizowane w piwnicy paryskiej Grand Café, uznaje się za narodziny kina. Zaprezentowano wówczas dziesięć krótkich filmów, w tym „Wyjście robotników z fabryki” (1895). W tym samym roku szesnastoletni Gelbfisz opuszcza Warszawę udając się w pieszą podróż do znajomych matki w Hamburgu. Tam dostaje pracę przy wyrobie rękawiczek u rodziny Liebglidów. Szybko jednak obiera sobie nowy cel i udaje się do ciotki w Birmingham.
W Anglii początkowo pracował jako czeladnik u kowala, potem sprzedawał gąbki. Imperium Królowej Wiktorii nie spełnia jednak oczekiwań młodego chasydzkiego chłopaka. Postanawia wybrać się za ocean do Stanów Zjednoczonych, które od kilku dekad przyjmują miliony emigrantów z Europy – pojawia się tam pod koniec 1898 r. Nie do końca wiadomo, jak się do tych Stanów dostał. Najbardziej prawdopodobne wydaje, że – jako tym razem już Sam Goldberg – na statku Labrador, który 26 listopada 1898 roku wypłynął z Liverpoolu do kanadyjskiego Halifaxu.
„Wiele lat później, pytany przy różnych okazjach o to, jak dotarł do Stanów, Goldwyn dawał sprzeczne odpowiedzi. Opowiadał na przykład, jak siedział na ławce w Liverpoolu i płakał, kiedy nieznajomy przechodzień zlitował się nad jego losem i kupił mu bilet na statek do Nowego Jorku – czytamy w książce Andrzeja Krakowskiego „Pollywood. Jak stworzyliśmy Hollywood” (2011). „Chciałbym zobaczyć tę ławkę i spotkać tego szczodrego nieznajomego! Najtańszy bilet transatlantycki był wtedy równowartością kilkumiesięcznych zarobków” – napisał Krakowski.
W USA, jako Samuel Goldfish, trafił do Gloversville w stanie Nowy Jork. Wydaje się to nieprzypadkowe, bowiem miasto słynęło z produkcji rękawiczek, na czym znał się jeszcze z Hamburga. Dość szybko pokonuje kolejne szczeble kariery i w 1906 r. zostaje dyrektorem sprzedaży w Elite Glove Company – jednej z największych firm w branży. Dla wielu imigrantów byłoby to zapewne spełnieniem marzeń, ale dla Goldfisha to dopiero początek drogi.
„Nie ma co się dziwić, że z taką zdolnością do konfabulacji Goldwyn szybko zrobił karierę w marketingu i handlu. Zarobione pieniądze lokował dobrze, choć trochę nietypowo. Jak większość świeżych emigrantów nie ufał bankom” – czytamy w „Pollywood…”. Zdaniem Krakowskiego, najbardziej prawdopodobna była – i okazała się pomocną w dalszej karierze Goldwyna – znajomość z pochodzącym z Grodna Meierem Suchowlańskim, który – jako Meyer Lansky – był legendą gangsterskiej Ameryki tamtych czasów. To właśnie na Lanskym wzorowana była, zagrana przez Lee Strasberga rola Hymana Rotha w drugiej części „Ojca chrzestnego” (1974) – Lansky zresztą zadzwonił do Strasberga po premierze filmu gratulując udanego występu.
W 1910 r. – wciąż jeszcze jako Goldfish – Samuel przeniósł się do Nowego Jorku. Będąc już majętnym człowiekiem, zastanawiał się w co zainwestować swoje pieniądze. Ostatecznie wybór padł na kino. Trzy lata później wraz z Jesse Lasky’m nawiązali współpracę z reżyserem Cecilem B. DeMillem, której efektem był, uznawany za pierwszy fabularny nakręcony w Hollywood, niemy film „Mąż Indianki” (1914).
„Mąż Indianki był filmem przełomowym pod wieloma względami. Był dłuższy niż dotychczasowe jednoaktówki, trwał ponad godzinę, miał 264 sceny i wielowątkową narrację. Akcja zręcznie przechodziła z Anglii przez Nowy Jork aż na dziki zachód. W scenariuszu pojawiły się zróżnicowane postacie, a sam film odważnie krzyżował różne gatunki: western i romans” – napisał Andrzej Krakowski.
Jak powstało studio Metro-Goldwyn-Mayer
.Dwa lata później Goldfish zrezygnował ze współpracy z Lasky’m i związał się z braćmi Selwyn. Ich firma została nazwana Goldwyn Pictures – pierwszy człon nazwy powstał z połączenia nazwisk wspólników. Wkrótce jednak Goldfish oficjalnie zmienił nazwisko po raz ostatni, stając się Samuelem Goldwynem, przy okazji „przejmując” dla siebie nazwę wspólnej firmy.
To właśnie dla Goldwyn Pictures powstało zaprojektowane w 1917 r. przez Howarda Dietza, słynne intro i logo z ryczącym, owiniętym taśmą filmową lwem. Będące obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli na świecie. W 1923 r. Goldwyn opuścił firmę i sprzedał swoje udziały – prawdopodobnie z powodu konfliktów ze wspólnikami, którym doskwierała „nieobecność” w nazwie wspólnego przedsięwzięcia.
Niedługo później Goldwyn Pictures przekształciło się w Metro-Goldwyn-Mayer (MGM) – studio, które w czasach świetności współpracowało z największymi gwiazdami kina, takimi jak: Clark Gable, Greta Garbo, Buster Keaton, James Stewart i Elvis Presley. Goldwyn działał już jako niezależny producent w ramach Samuel Goldwyn Studio. Jego nazwisko jednak znaczyło tyle, że ciągle istniało również w nazwie MGM.
Powszechnie znany był władczy charakter Goldwyna. „Był obecny na każdym planie. Nigdy nie było wątpliwości, kto ma ostatnie słowo” – pisał amerykański krytyk Vincent Canby.
„Goldwyn był perfekcjonistą, człowiekiem o tytanicznym temperamencie, którego wielkim talentem była umiejętność zebrania do każdej ze swoich produkcji najlepszych scenarzystów, reżyserów, operatorów i innych rzemieślników” – ocenił w 1974 r. na łamach „New York Timesa” Albin Krebs. „Od czasu, gdy został niezależnym producentem, pan Goldwyn był znany z szacunku, jakim darzył twórczy talent. Rozpieszczał aktorów, scenarzystów i reżyserów, ale gdy czuł, że nie produkują tego, czego od nich oczekiwał, zmieniał taktykę i obrzucał ich inwektywami” – napisał.
„Należy także podkreślić, że jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Hollywood miał do siebie duży dystans i nawet będąc już bogatym człowiekiem, bardzo szanował swoją pracę i wykonywał ją z największym zaangażowaniem” – pisał Szewach Weiss.
Samuel Goldwyn produkował filmy do końca lat 50-tych, łącznie mając na swoim koncie 139 tytułów. Współpracował z najlepszymi aktorami i reżyserami swoich czasów. Jego filmy otrzymały 48 nominacji do nagrody Oscara, zdobywając 10 najważniejszych w świecie filmowym statuetek. Ostatnim wyprodukowanym przez niego filmem był odważny z uwagi na dyskryminację rasową musical „Porgy i Bess”(1959).
„Mógłbym opowiedzieć całą historię amerykańskiego kina poprzez jego życie i karierę” – powiedział cytowany w „The Washington Post” Andrew Scott Berg, autor wydanej w 1989 r. książki „Goldwyn: A Biography”.
Historię, która zaczęła się w chwili gdy szesnastoletni chłopak – po śmierci ojca – na piechotę opuścił Warszawę, udając się w podróż za swoimi marzeniami. Teatr, w którym ogłaszane są nominacje do Oscarów nosi dziś jego imię.
O sile kina w dobie streamingu
.Czy seanse w kinach należą już do przeszłości? Takie pytanie zadawał na łamach Wszystko co Najważniejsze Wiesław KOT, krytyk filmowy, który w swoim artykule zastanawia się nad przeszłością i przyszłością branży filmowej.
„Kino jako wiodąca instytucja prezentująca filmy straciło pozycję lidera i już się nie podniesie – twierdzą analitycy rynku. Dlaczego? Bo widzowie w trakcie przymusowego kilkumiesięcznego zamknięcia przekonali się, że odbiór filmu z ogromnego, pokojowego ekranu (plus efekty kina domowego) niewiele ustępuje warunkom, które oferują multipleksy. No i zadziałało przyzwyczajenie bycia u siebie: oglądania z własnej kanapy, z ulubioną przekąską w łapie. W dodatku można przerwać seans w dowolnym momencie, komentować go głośno i w ulubionym towarzystwie. Zresztą taki kumplowski styl odbioru od dawna lansowały same multipleksy – na własną zgubę. Zamiast foteli instalowały kanapy (często dwuosobowe!), a przed seansem zachęcały do kupna chipsów i coli. A teraz jeszcze na korzyść pokazów domowych zadziałało przyzwyczajenie” – zastanawia się autor.
Co więcej, te tendencje rysowały się zresztą wyraźnie już na parę lat przed pandemią. Netflix trzy, dwa lata wcześniej produkował już filmy pełnometrażowe i omijając premiery kinowe, umieszczał je od razu na własnej platformie cyfrowej. Od razu przeznaczał je do oglądania w domu, z pominięciem kina. I jeszcze dla filmu, którego nie pokazywał w kinach, domagał się równych praw na festiwalach (np. w Cannes). Było z tym trochę awantur, ale w sumie uznano tego dziwacznego producenta za niegroźnego harcownika. A tymczasem pandemia – zupełnie niespodziewanie – ustawiła Netflix na pozycji lidera dalszego rozwoju kina jako takiego.
„Wszystko to niesie jednak i skutki dla filmu jako sztuki. Otóż platformy, stawiając na zysk, oferują najchętniej repertuar dla całej rodziny, a więc artystycznie uśredniony, dość ściśle sformatowany. Bliski przeciętnej produkcji telewizyjnej. Kierują do realizacji scenariusze trochę na takiej zasadzie, na jakiej powstają kolejne tomiki serii powieści do damskiej torebki, np. Harlequin. Indywidualny styl twórcy filmowego, jego oryginalne widzenie świata są tu raczej przeszkodą niż zaletą. Widz oglądający z własnej kanapy o wiele rzadziej niż widz kinowy oczekuje poruszających rewelacji artystycznych, nie życzy sobie eksperymentów, domaga się za to rozrywki – raczej telewizyjnej niż kinowej” – zaznacza krytyk.
Autor zaznacza też, że widownia filmowa zawsze broniła się przed „uzwyczajnieniem” seansu filmowego, przed zbytnim przybliżeniem go do „telewizyjnego oglądactwa”. Wolała, żeby ta dwugodzinna opowieść była czasem na swój sposób wyjątkowym. Oto dowody. Nie udał się eksperyment wprowadzenia swego rodzaju połączeń telefonicznych w trakcie seansu kinowego. Nowojorskie kino „Stand” w 1914 roku zaproponowało widzom, że w trakcie seansu będzie za nich odbierać telefony. Trzeba było tylko zorientować biletera, w którym mniej więcej sektorze siedzi „wydzwaniany” widz. Bileter odbierał wiadomość i w trakcie seansu wykrzykiwał ją mniej więcej w kierunku, gdzie siedział widz. Tym samym wiadomość stawała się publiczna. Pół biedy, gdy zawierała pozdrowienia od cioci. Gorzej, gdy kochanka uprzedzała tą drogą, że spóźni się na randkę. Albo gdy wspólnik podawał szczegóły kontraktu opiewającego na tysiące dolarów. Eksperyment z telefonami w kinie nie wytrzymał jednego sezonu.
„Nie powiodły się próby połączenia seansu filmowego z wyszynkiem alkoholowym. Choć eksperyment wystartował wcześnie. Już w roku 1908 w Berlinie kina wabiły piwoszy drobnym, ale bardzo praktycznym urządzeniem. Na oparciu fotela w niższym rzędzie instalowano rodzaj tacki. Na niej widz z wyższego rzędu stawiał kufel z piwem. Pierwszym, najwyżej drugim. Bo już trzecie lokował najczęściej na głowie widza siedzącego poniżej. Wybuchały awantury i wynalazku zaniechano. Praktyka zweryfikowała negatywnie także wynalazek australijski. Otóż część widowni oddzielano tam od reszty dźwiękoszczelną szklaną taflą. W sektorze za taflą zasiadali notoryczni pijacy albo ci widzowie, którzy zamierzali się upić, mając film na podglądzie. Jednak orgie pijackie okazywały się tak silną konkurencją dla tego, co pokazywano na ekranie, że szklaną przegrodę zlikwidowano” – dodaje autor.