Wilhelm Brasse «wyszedł z obozu z poranioną duszą i te blizny nigdy się nie zagoiły»

Wilhem Brasse

Wilhelm Brasse pomaga nam poznać samych siebie. W takim miejscu jak Auschwitz człowiek był poddany najcięższym próbom, które przetrącały człowieczeństwo, ale też je umacniały – powiedziała Anna Dobrowolska, publicystka i producentka filmowa, autorka książki „Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego”. O losach Polaka powstaje także film fabularny z międzynarodową obsadą i światową dystrybucją.

Rozmowa z Anną Dobrowolską

Anna Dobrowolska – autorka, publicystka i producentka filmowa. W 2006 roku zrealizowała film dokumentalny „Portrecista”, który był wielokrotnie nagradzany w kraju i na świecie. W oparciu na nim w 2022 roku nakładem Wydawnictwa ZNAK ukazała się powieść dokumentalna jej autorstwa pt. „Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego”. Wraz z Leonardo DiCaprio wyprodukowała dla Netflixa dokument „Walka, życie i utracona sztuka Szukalskiego”. Obecnie pracuje nad filmem fabularnym o Wilhelmie Brasse, realizowanym w koprodukcji międzynarodowej, ze światową dystrybucją.

Anna Nartowska: Słyszymy o Wilhelmie Brasse i o tym, że był portrecistą z Auschwitz. Niemiecko brzmiące nazwisko sprawia, że pierwsze skojarzenie, jakie się pojawia to albo że był niemieckim Żydem, albo jednym z niemieckich oprawców. Kim zatem właściwie był Wilhelm Brasse?

Anna Dobrowolska: Wilhelm Brasse miał 22 lata, kiedy zaczęła się wojna. Był więc młodym chłopakiem, który wchodził w dorosłość i swoje życie zawodowe. Jego ciotka miała zakład fotograficzny w Katowicach i przyjęła go na praktyki. Tam, pod okiem jednego z pracowników, wykwalifikował się na profesjonalnego portrecistę. Fotografie w tamtym czasie były wykonywane w inny sposób – ich retusz był skomplikowanym procesem i to wymagało zmysłu artystycznego. Brasse go miał. Szybko nauczył się zawodu, a przed zakładem fotograficznym, w którym pracował ustawiały się długie kolejki, zwłaszcza kobiet. Wiedziały, że na zdjęciu wykonanym przez Wilhelma Brasse będą wyglądały świetnie. On traktował swoją pracę jak sztukę, nie był wyrobnikiem. Był artystą.

Anna Nartowska: Przyszedł 1 września 1939…

Anna Dobrowolska: I wtedy Brasse dowiaduje się z ukrytego radia, że na Węgrzech jest możliwość wstąpienia do polskiego wojska i wspólnie z kolegami próbuje się tam przedostać. Zostaje złapany przez Łemków w Bieszczadach, zadenuncjowany i oddany do niemieckiej jednostki. Trafia do więzienia w Tarnowie, jak wielu, którzy byli w pierwszych transportach do Auschwitz. Drugim tarnowskim transportem zostaje przewieziony do obozu.

Anna Nartowska: Do obozu, w którym wtedy tworzą się szczeble zarządzania całą niemiecką machiną zła. Jak Brasse odnalazł się w tej skrajnie trudnej rzeczywistości?

Anna Dobrowolska: Pamiętajmy, że na początku w Auschwitz śmierć nie była jeszcze codziennością. Przez pierwsze 15 miesięcy funkcjonowania to było więzienie dla polskich więźniów politycznych, a potem stało się miejscem Zagłady, miejscem Holocaustu, które na Zachodzie obecnie postrzegane jest tylko w tym wymiarze. A byli tam przedstawiciele wielu narodowości świata. Brasse jest wyjątkowym świadkiem historii pod wieloma względami, ale także z tego powodu, że znał Auschwitz – największą ikonę zła XX wieku – od samego początku, aż do samego końca. I to znał ją z perspektywy, którą rzadko poznawali inni więźniowie.

Anna Nartowska: Brasse trafił do obozu w sierpniu 1940 roku. Co działo się z nim dalej?

Anna Dobrowolska: Przez kilka pierwszych miesięcy pracował jako zwykły więzień, także w tych najcięższych komandach np. w budowlanym. Tam szanse na przeżycie były niezwykle niskie. Ciężka fizyczna praca pod gołym niebem, małe porcje żywieniowe, zmienna pogoda powodowały, że średnio więźniowie przeżywali w takich warunkach trzy miesiące. Brassemu ktoś podszepnął, że musi znaleźć pracę pod dachem i wtedy będzie miał szanse na przeżycie. To jednak nie było proste, bo wśród więźniów tworzyły się już wtedy grupy, w których obowiązywała określona hierarchia i przebicie się wymagało sprytu, a także znajomości.

Anna Nartowska: Jak zatem Brassemu się udało?

Anna Dobrowolska: Pewnego razu poznał niezwykłego człowieka – Otto Küsela. Był jednym z pierwszych trzydziestu więźniów KL Auschwitz – niemieckich przestępców przywiezionych do Oświęcimia z KL Sachsenhausen w Oranienburgu pod Berlinem. Trafił tam w 1937 roku, skazany za kradzieże. W Auschwitz dostał numer 2. W obozowej hierarchii stał na bardzo wysokim szczeblu. Został bowiem szefem Arbeitsdienstu, jak określano biuro wydziału IIIa, obozowego wydziału zatrudnienia. To on decydował, gdzie konkretny więzień ma pracować. Wtedy, kiedy obozowa struktura zależności się tworzyła, posiadał w zasadzie władzę nieograniczoną. Küsel wyróżniał się na tle innych Niemców. Uwielbiał Polaków i wielokrotnie im pomagał. To on przyczynił się do tego, że Brasse dostał pracę w specjalnym komandzie rozpoznawczym Wydziału Politycznego Gestapo (Komando Erkennungsdienst), którym kierował Bernhard Walter.

Anna Nartowska: Co ostatecznie zadecydowało o tym, że to właśnie Wilhelm Brasse stał się głównym fotografem w Auschwitz?

Anna Dobrowolska: Na pewno ważna przy tym była znajomość niemieckiego i to, że potrafił w sposób profesjonalny po niemiecku opowiadać o swoim fachu i o tym, co i jak robi. Dlatego, podczas rekrutacji, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, został wybrany spośród innych pięciu więźniów, którzy też się starali o tę pracę. Ale to, co było decydujące, to przede wszystkim fakt, że był świetnym, świadomym swoich umiejętności fachowcem.

Anna Nartowska: Korzenie austriackie nie dały mu okazji, żeby wydostać się z obozu?

Anna Dobrowolska: Jego dziadek był Austriakiem, a ojciec, choć urodził się w Polsce, miał austriacką krew – to prawda. Ale ojciec zadawał się tylko z Polakami, a matka była Polką – katoliczką w pełnym tego słowa znaczeniu i z synami rozmawiała tylko po polsku. W świat języka niemieckiego małego Wilhelma wprowadzali zatem mężczyźni, co dla młodego chłopaka zapewne miało duże znaczenie, kojarzyło się z oparciem, siłą i męskością właśnie. Ale Brasse zawsze podkreślał, że nigdy wcześniej tak bardzo jak w Auschwitz nie czuł się Polakiem. Trzykrotnie odmawiał podpisania najpierw tzw. palcówki, czyli wpisu na listę, gdzie łatwo można było potwierdzić niemieckie pochodzenie, a potem dwukrotnie volkslisty. W prosty sposób mógł wyrwać się z piekła, ale tego nie zrobił. Mówił, że nie byłby w stanie spojrzeć w oczy ani sobie, ani nikomu innemu.

Anna Nartowska: Brasse wykonywał fotografie obozowe więźniów do samego końca istnienia obozu.

Anna Dobrowolska: Fotografował tam naprawdę wszystko i przez to był nieprzeciętnym świadkiem historii. Mało kto wie, że taki fotograf miał pełne ręce roboty. Bywało, że do obozu podstawiali całe transporty, co oznaczało, że przez całą noc musiał wykonać ponad tysiąc zdjęć. Na zrobienie jednego zdjęcia w trzech pozycjach miał około minuty. Patrzył w oczy przerażonych ludzi – kobiet, dzieci, starców, którzy nie wiedzieli, co ich czeka. Fotografował eksperymenty medyczne Mengele, ale także inne obszary obozowego życia, obozowego koszmaru.

Anna Nartowska: Jak Brasse poradził sobie z obozową traumą?

Anna Dobrowolska: Należał do grupy, którą można określić mianem „nosicieli tajemnicy”. To byli ludzie, którzy wiedzieli o wiele więcej i mogli tę prawdę wynieść na zewnątrz. Brasse zawsze opowiadał i mówił to w filmie dokumentalnym z 2006 roku „Portrecista”, którego reżyserem jest mój mąż i partner w biznesie – Irek Dobrowolski – że przez te wszystkie lata miał sen, w którym ucieka i zostaje złapany. Dopiero po tym dokumencie i obejrzeniu go powiedział, że koszmary ustały. Potrzebował oczyszczenia i uwolnienia tajemnicy.

Anna Nartowska: Ile fotografii wykonał Brasse przez cały okres przebywania w obozie?

Anna Dobrowolska: Około pięćdziesiąt tysięcy. Dzięki Wilhelmowi Brasse i jego przyjacielowi Bronisławowi Jureczkowi zachowało się ponad czterdzieści tysięcy z nich. Nie wykonali oni ostatniego rozkazu swojego szefa Bernharda Waltera, który uciekając kazał spalić zdjęcia. Brasse wiedział, że są wykonane na niepalnym materiale. Wiedział też, że jak poupycha je ciasno w piecu, który zaleje wodą, tak szybko nie spłoną i będzie szansa, że znaczna część się zachowa. Część ukryli też między podwójnymi drzwiami i zabili deskami. Ta akcja wiązała się z olbrzymim ryzykiem, bo nie wiedzieli przecież, czy ich szef nie wróci, a za niewykonanie rozkazu groziła im pewna śmierć.

Anna Nartowska: Co Brasse robił po wojnie?

Anna Dobrowolska: Mimo że – mówiąc żargonem obozowym – skombinował sobie sprzęt fotograficzny, który potem mógłby być podstawą wznowienia działalności, nie wrócił już do zawodu. Miał w pamięci przerażone oczy dzieci. Przykładał aparat do oka i obrazy z przeszłości wracały.

Anna Nartowska: Rozmawiamy przy okazji wydania książki, powieści dokumentalnej, pod tytułem „Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego”, której jest pani autorką. Ale podróż z Wilhelmem Brasee – zarówno pani, jak i Irka Dobrowolskiego – trwa już wiele lat.

Anna Dobrowolska: Najpierw była przyjaźń – przyjaźń Irka z Wilhelmem Brasse, która trwała od lat 90. Irek namówił go, by jego relacje stały się podstawą filmu dokumentalnego, który powstał w 2006 roku i został bardzo dobrze przyjęty. Po kilku latach pracy – w 2013 roku – traktując wypowiedź pana Wilhelma jako główną relację i wplatając wszędzie tam, gdzie relacje innych więźniów ją wzbogacały o ważne szczegóły czyniąc obraz rzeczywistości obozowej pełnym, wydałam album, a teraz pojawiała się książka. Metoda powieści dokumentalnej, którą wykorzystałam, jest moim zdaniem niezwykle oryginalna jeśli mówimy o literaturze faktu. To tak naprawdę odpowiednio skomponowany zbiór fragmentów relacji więźniów. Moja ingerencja polegała na tym, że dobierałam je do głównej opowieści pana Brasse i z mikrohistorii widzianej oczami więźniów, tworzył się obraz całości. Największą satysfakcją było znajdowanie tych fragmentów, które odnosiły się dokładnie wprost do relacji Wilhelma Brasse i ją potwierdzały.

Anna Nartowska: Teraz trwają prace nad filmem fabularnym, opartym na życiu Wilhelma Brasse. To będzie międzynarodowa produkcja?

Anna Dobrowolska: Dla nas jako filmowców to była naturalna droga, że powstanie film fabularny. Pracowaliśmy kilka lat nad dobrym scenariuszem, którego autorem jest Irek Dobrowolski i Stephen Cooper. Po naszych wcześniejszych doświadczeniach w pracy z partnerami z Hollywood zależało nam na tym, żeby przedstawić im kolejny, odpowiednio atrakcyjny projekt, który z jednej strony pokaże fragment prawdziwej historii naszego kraju, a z drugiej strony będzie jak najbardziej pożądany przez światowego widza, co w efekcie przełoży się na jego finansowanie. Do tego dążymy.

Anna Nartowska: Zapytam prowokacyjnie – za sprawą czego historia Wilhelma Brasse może zaistnieć w Hollywood?

Anna Dobrowolska: On pomaga nam poznać samych siebie. To największe zadanie człowieka. W takim miejscu jak Auschwitz człowiek był poddany najcięższym próbom, które przetrącały człowieczeństwo, ale też je umacniały. Byli tam straszni ludzie, którzy byli wcielonymi diabłami, ale były też wcielone anioły. Są ludzie, którzy nigdy się nie sprzedali i których szlachetność, właśnie w takich okolicznościach, wypłynęła na wierzch.

Anna Nartowska: Przed tym filmem stoi też wyzwanie mówienia o polskiej historii?

Anna Dobrowolska: Nie możemy mieć klapek na oczach. Ważne jest podkreślenie, że nie był to polski obóz koncentracyjny, tylko niemiecki. Jest też potrzeba mówienia o tym, że Polacy byli pierwszymi więźniami Auschwitz, a potem tam ginęli. To się często nie przebija do świadomości ludzi na Zachodzie. Ludzie dziś uczą się obrazami i ten obraz musi być prawdziwy. Nie może zakłamywać historii. Chcemy, żeby świat przyjął, jaka jest prawda o tamtych wydarzeniach. Wilhelm Brasse wyszedł z obozu z poranioną duszą i te blizny nigdy się nie zagoiły. Uważam, że ta historia jest kwintesencją zła XX wieku.

Rozmawiała Anna Nartowska (PAP)

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 grudnia 2022