Wybory prezydenckie 2025 bedą kosztowały 550 mln zł

Szef Krajowego Biura Wyborczego dr Rafał Tkacz przekazał, że przed wyborami prezydenckimi 2025 r. powstanie ponad 32 tys. obwodowych komisji, w tym 511 za granicą. Jak dodał, szacowany koszt wyborów to 550 mln zł. Szef KBW odniósł się również do procedury głosowania oraz możliwych zmian w Kodeksie wyborczym.
Sonia Otfinowska i Nina Leszczyńska: Do pierwszej tury wyborów prezydenckich został niecały miesiąc. Co jest najtrudniejsze w całym tym przedsięwzięciu i jak wygląda współpraca z samorządami, które odpowiadają chociażby za przygotowanie lokali wyborczych?
Rafał Tkacz: Współpraca wygląda bardzo dobrze, na razie nie mamy większych problemów. Choć specyfika głosowania sprawia, że wybory prezydenckie oceniane są jako „łatwiejsze” niż chociażby samorządowe. Wcześniej Krajowe Biuro Wyborcze, pod nadzorem Państwowej Komisji Wyborczej, miało bardzo istotne wyzwanie sprawdzenia wymaganej liczby 100 tysięcy podpisów potrzebnych do rejestracji każdej z kandydatur.
Przed nami kolejne – czyli ukonstytuowanie ponad 32 tys. obwodowych komisji wyborczych, w tym rekordowej liczby 511 komisji za granicą. Zasiądzie w nich łącznie ponad 260 tysięcy członków. Na ten moment w kraju są one już właściwie skompletowane, teraz będziemy czekać na przeszkolenie członków komisji.
Warto tutaj wspomnieć, że to właśnie oni, czyli obywatele, tak naprawdę organizują te wybory. PKW występuje tylko jako organ nadzorczy. Dlatego też sprzeciwiam się za każdym razem, gdy słyszę dość powszechny zwrot „siedzenie w komisji” – bo to nie siedzenie, a ciężka praca.
W poprzednich latach słychać było o problemach ze skompletowaniem pełnych składów. Teraz już ich nie ma?
Rafał Tkacz: Nie mamy informacji, żeby któraś z komisji nie miała wystarczającej liczby członków. Przypominam przy tym, że w pierwszej kolejności członków do komisji zgłaszają komitety wyborcze, ale też wszędzie tam, gdzie nie wykorzystają one swojego limitu, można zgłosić się indywidualnie. Dodatkowe osoby do uzupełnienia składów – co najmniej do minimalnego składu, a najlepiej do maksymalnego – wybierają komisarze wyborczy.
Jak to wygląda, jeśli chodzi o podział na komitety? Który zgłosił najwięcej?
Rafał Tkacz: Największą liczbę kandydatów do komisji w kraju, bo ponad 36 tysięcy, zgłosił komitet Rafała Trzaskowskiego. Niewiele mniej – ponad 35 tysięcy kandydatów zgłosił komitet Karola Nawrockiego, a ponad 30 tysięcy komitet Szymona Hołowni.
Na organizację i przeprowadzenie wyborów prezydenckich w 2020 r. wydano ponad 304 mln zł, przy czym ta kwota obejmowała również przygotowania do wyborów korespondencyjnych, do których ostatecznie nie doszło. W 2015 r. było to ponad 174 mln zł. Ile będą kosztować wybory w tym roku?
Rafał Tkacz: Wstępna kwota, bo oczywiście na tym etapie nie mówimy jeszcze o wydatkach, to 550 mln zł.
Skąd aż taki wzrost? To głównie wzrost kosztów pracy?
Rafał Tkacz: Tak, przede wszystkim mówimy tutaj o wzroście diet. Wtedy, kiedy mieliśmy problemy ze skompletowaniem składów obwodowych komisji wyborczych, były one wyraźnie niższe. Obecnie dla przewodniczącego komisji przewidziana jest dieta w wysokości 700 zł, dla zastępcy – 600 zł, a dla szeregowego członka – 500 zł. W przypadku drugiej tury mówimy o 3/4 tych kwot. Wreszcie możemy powiedzieć, że dieta jest adekwatna do tej pracy, którą wykonują członkowie komisji, co przełożyło się też na zainteresowanie jej wykonywaniem.
Do głosowania w wyborach uprawnionych jest blisko 29 mln osób. Wiadomo, że wykorzystanie wszystkich kart jest mało prawdopodobne, ale czy zawsze drukuje się ich tyle, ile jest uprawnionych wyborców?
Rafał Tkacz: Tak, zgodnie z uchwałą Państwowej Komisji Wyborczej drukujemy 100 proc. kart do głosowania, choć oczywiście nie dzielimy ich w 100 proc. między komisje. Mamy rezerwy gminne, z których – w razie potrzeby – możemy te karty dowozić do lokali, za co odpowiedzialne są samorządy. Chodzi o to, żeby uniknąć takich sytuacji jak ta we wrocławskim Jagodnie, gdzie tych kart podobno przez pewien czas brakowało.
Obecnie prowadzimy meldunki przedwyborcze, które pokazują, gdzie wzrasta zapotrzebowanie na karty. W pewnych miejscach zweryfikowaliśmy wcześniejsze szacunki, zwiększając ich stan – to np. kurorty, o których wiemy, że wyborcy mogą przybyć tam tłumnie. Jeśli zaś chodzi o nadwyżki kart, to oczywiście po wyborach są one niszczone.
A ile w tym roku kosztować będzie druk kart do głosowania?
Rafał Tkacz: Mając na uwadze kwotę wskazaną w jednym z poprzednich pytań, myślę, że nieco zaskoczę. Za karty do głosowania zapłacimy nieco ponad 6 milionów.
Ciekawe z punktu widzenia organizacji głosowania wydają się nietypowe lokale wyborcze, tworzone np. w szpitalach, więzieniach czy na statkach morskich. Mógłby powiedzieć Pan o tym coś więcej?
Rafał Tkacz: Obwody w szpitalach, domach pomocy społecznej, aresztach śledczych, zakładach karnych czy domach studenckich nazywane są tzw. obwodami odrębnymi. W tym roku takich obwodów będzie 1812.
Staramy dostosować się do specyfiki tych miejsc – np. w szpitalach istnieje możliwość głosowania za pomocą urny pomocniczej. Wtedy komisja zrobi przerwę w trakcie „głównego” głosowania, a część jej członków wraz ze spisem wyborców i z dodatkową urną „przechodzi się” po łóżkach szpitalnych, odbierając głosy od wyborców, którzy nie mogą ich opuścić.
Jeśli chodzi o statki morskie, to w tym roku utworzono pięć takich komisji, przy czym cztery to są tak naprawdę platformy wiertnicze Orlenu, w związku z czym prawdziwy statek mamy de facto tylko jeden.
Na przestrzeni lat mocno przyspieszyła procedura liczenia głosów. W 2015 r. oficjalny wynik wyborów prezydenckich został podany dzień po nich, ok. godz. 18. W 2020 r. prawie 100 proc. głosów zliczonych było już do godz. 8 rano. Czy w tym roku będzie podobnie? I co najmocniej wpłynęło na proces usprawnienia liczenia głosów?
Rafał Tkacz: Na pewno dużym usprawnieniem było uruchomienie systemu elektronicznego, do którego wprowadzane są wszystkie dane. Dzięki temu komisje wyższego rzędu od razu widzą protokoły, mają możliwość szybszego wyłapywania błędów. Pracę zdecydowanie przyspieszyło też wprowadzenie komputerów do tych obwodowych komisji wyborczych, w których jeszcze ich nie było. Apeluję więc do wszystkich władz lokalnych, aby w miarę możliwości wyposażyły komisje w komputery.
W kwestii ostatecznych wyników wyborów najuczciwiej byłoby powiedzieć, że podamy je wtedy, kiedy ostatnia komisja zliczy swoje głosy. Niestety wystarczy, że jedna komisja, kolokwialnie mówiąc, „przyśnie”, i cały proces od razu się opóźnia. Gdy byłem dyrektorem delegatury KBW w Opolu, zazwyczaj mówiłem, że te wyniki spokojnie będą nad ranem po dniu głosowania. Teraz, gdy chodzi o cały kraj, podchodzę do kwestii ostrożniej.
W marcowym wywiadzie w „Dzienniku Gazecie Prawnej” przyznał Pan, że jest Pan zwolennikiem ograniczenia ciszy wyborczej, wspominał Pan również o problemie z tzw. prekampanią. Dlaczego, mimo że oba tematy wracają, wciąż nie ma zmian w prawie?
Rafał Tkacz Według politologów kampania zaczyna się kolejnego dnia po wyborach, według Kodeksu wyborczego wraz z zarządzeniem kolejnych wyborów, więc już tutaj mamy istotną różnicę. Moim zdaniem należałoby zastan:owić się nad uregulowaniem tej kwestii, natomiast to już należy do kompetencji ustawodawcy.
Na pewno ten czas po wyborach prezydenckich, który przynajmniej na razie zapowiada się jako okres niewyborczy, będzie dobrym momentem, by porozmawiać o tym, co jest w przepisach, a nie do końca działa, a czego w nich nie ma, a być powinno.
Według mnie warto byłoby „przewietrzyć” Kodeks wyborczy, który powstawał przecież już dawno temu. Przepisy powinny uwzględnić nowy kontekst medialny wraz z ogromną rolą, jaką odgrywają w nim media społecznościowe. Właśnie dlatego skłaniam się ku temu, aby cisza wyborcza obowiązywała tylko w czasie otwarcia lokali wyborczych. Nie wyobrażam sobie, żebym w drodze do lokalu otrzymywał od kogoś jakieś ulotki wyborcze, ale utrzymywanie ciszy wyborczej w przeddzień głosowania w dobie internetu wydaje się być przeżytkiem.
Jak widzi Pan rolę KBW w popularyzacji podstawowej wiedzy wśród młodych osób na temat wyborów?
Rafał Tkacz: Myślę, że najlepszym pomysłem jest po prostu trafienie z odpowiednim przekazem do szkół. W Opolu w jednej z placówek co najmniej osiem razy przeprowadzałem wybory do samorządu uczniowskiego na wzór tego, jak przeprowadza się wybory powszechne.
Naprawdę mieliśmy przezroczystą urnę, zawsze przywoziłem też plomby, które przy próbie zdarcia z urny zmieniają swój kolor. Były spisy wyborców, czyli spisy uczniów, którzy obowiązkowo brali udział w głosowaniu z legitymacją szkolną. Chciałbym, żeby jak najwięcej młodych osób mogło wziąć udział w takiej zabawie, która tak naprawdę jest formą edukacji obywatelskiej.
Wielokrotnie podkreślał Pan, że Krajowe Biuro Wyborcze przede wszystkim zajmuje się organizacją wyborów i nie chce być wikłane w polityczny spór, który wybuchł wokół PKW przede wszystkim w związku z kwestią uznawalności orzeczeń Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN. Nie wydaje się Panu jednak, że to trochę walka z wiatrakami, bo sprawa będzie wracać jak bumerang np. przy każdym proteście wyborczym?
Rafał Tkacz: Mam nadzieję, że nie jest to walka z wiatrakami i że mimo trudnej sytuacji Krajowe Biuro Wyborcze wykaże się apolitycznością od początku do końca, a decyzje Państwowej Komisji Wyborczej będą słuszne i zgodne z przepisami.
Rozmawiały Sonia Otfinowska i Nina Leszczyńska/PAP
Dawid demokracji kontra Goliat autorytaryzmu
.Starotestamentowy Dawid pokonał Goliata za pomocą procy i pięciu kamieni. Tymczasem ukraińskie kamienie występują w różnych formach i pochodzą z różnych miejsc. Niektóre z nich są produkowane na Ukrainie, tak jak drony morskie, a inne pochodzą z zagranicy, jak to jest chociażby w przypadku amerykańskich i brytyjskich pocisków rakietowych. Sama proca została jednak wykonana na Ukrainie i kontynuując tę metaforę, powiedziałbym, że składa się ona głównie z ukraińskich przekonań oraz przywiązania do idei wolności, niepodległości oraz demokracji.
To właśnie demokracja jest kluczową wartością, której Ukraińcy bronią. Wielu z nas było przekonanych, że historia dobiegła końca wraz z upadkiem Muru Berlińskiego – jeśli nie w rozumieniu Francisa Fukuyamy – interpretującego to wydarzenie jako triumf demokracji liberalnej będącej formą nowego dominującego porządku politycznego – to w znaczeniu zakończenia rywalizacji wielkich mocarstw, opierającej się na inwazjach i szeroko zakrojonych działaniach militarnych, po których następowały aneksje terytorialne. Już wcześniej jednak istniały wyraźne oznaki zupełnie odmiennego trendu. Tymi oznakami były wojna w Czeczenii, wojna w dawnej Jugosławii, a następnie Afganistan i Irak. Woleliśmy jednak je ignorować.
Wzrost populizmu i autorytarnych reżimów czy tendencje autorytarne w krajach demokratycznych również sugerowały podobieństwa do lat 30. XX wieku. Ale i te przesłanki były ignorowane. Upadek ZSRR był daleki od powszechnego triumfu demokracji – jak to sobie wyobrażano w 1991 roku. Okazał się on zwycięstwem różnego rodzaju nacjonalistów, demokratów. Charakter i ideologia nowych partii przejmujących władzę w dawnych postsowieckich państwach różniły się znacząco między sobą w zależności od każdej byłej republiki. W niektórych z nich do władzy dochodziły najbardziej konserwatywne elementy elity byłego ZSRR, które konsolidowały władzę.
Demokracja odniosła pełny sukces w przestrzeni terytorialnej dawnego Związku Radzieckiego jedynie w państwach bałtyckich, gdzie okazała się trwalsza i bardziej odporna na naciski autorytarne niż nawet w niektórych krajach byłego bloku wschodniego. Mam tu na myśli Węgry, a w pewnym stopniu także i Polskę. Demokracja w formie konkurencyjnych wyborów przetrwała na Ukrainie, w Mołdawii, w Gruzji, w Armenii i w pewnym stopniu w Kirgistanie, który jest pod tym kątem wyjątkiem wśród państw Azji Środkowej. Demokracja nie rozwinęła się jednak w pozostałej części tego regionu, wliczywszy Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan i Tadżykistan. Białoruś osunęła się w stronę autorytaryzmu w połowie lat 90., po wyborze Aleksandra Łukaszenki na prezydenta tego kraju. Jego reżim stał się cyfrową dyktaturą w 2020 r., kiedy to Łukaszenka posłużył się nieograniczoną przemocą w celu stłumienia pokojowych demonstracji, które zostały zorganizowane jako forma protestu przeciwko masowym fałszerstwom wyborczym, których dopuścił się białoruski rząd, aby utrzymać Łukaszenkę u władzy.
Wsąsiedniej Rosji, będącej pod koniec lat 80. i na początku lat 90. ostoją demokracji dla bardziej konserwatywnych republik, autorytaryzm zaczął nabierać na sile po politycznym kryzysie, jaki dotknął ten kraj jesienią 1993 r. – to właśnie wówczas na ulicach Moskwy miało miejsce największe starcie zbrojne, jakiego to miasto doświadczyło od czasu obu rewolucji z 1917 r. Rankiem 4 października 1993 r. 6 czołgów T-60 elitarnej 2. Gwardyjskiej Tamańskiej Dywizji Zmechanizowanej im. M. Kalinina zajęło pozycje na moście Nowy Arbat, który przebiega przez rzekę Moskwa oraz prowadzi do budynku rosyjskiego parlamentu znanego jako Biały Dom. Około godziny 9.00 czołgi otworzyły ogień, celując w piętra, gdzie znajdowały się biura kierownictwa parlamentarnego.
Dla ówczesnego prezydenta Borysa Jelcyna była to druga bitwa o Biały Dom – obydwie rozegrały się w ciągu dwóch lat. W sierpniu 1991 roku, podczas nieudanego puczu twardogłowych, Jelcyn przewodził obronie tego budynku, za sprawą czego Biały Dom stał się symbolem rosyjskiej demokracji. Dwa lata później, w 1993 r., sytuacja wyglądała jednak zgoła inaczej. Wówczas to właśnie Jelcyn dowodził wojskami rządowymi szturmującymi dokładnie ten sam budynek parlamentu, który w sierpniu 1991 r. był przez niego wraz z jego najbliższymi współpracownikami broniony. Jelcyn wygrał oba te starcia, ale rosyjska demokracja, ocalona przed sowieckimi czołgami w sierpniu 1991 roku, została niemal całkowicie zniszczona przez rosyjskie czołgi w październiku 1993 roku.
W grudniu 1993 roku rosyjscy obywatele zagłosowali za nową konstytucją opracowaną przez prezydenta Borysa Jelcyna. „Nie będę zaprzeczał, że uprawnienia prezydenta zostały rzeczywiście wzmocnione za sprawą nowej konstytucji” – mówił Borys Jelcyn. Jednocześnie bronił tego rozwiązania, mówiąc: „A czego innego byście chcieli w kraju, który przez wieki przywykł do carów i wodzów; w kraju, w którym nie ukształtowały się jeszcze dobrze zdefiniowane grupy interesów, a ich liderzy nie zostali wyłonieni; w kraju, w którym brak jest normalnych politycznych mechanizmów równowagi, a nihilizm względem prawa panuje powszechnie? W takim kraju można byłoby postawić głównie na parlament, ale trwałby on zaledwie pół roku, jeśli nie krócej, gdyż ludzie szybko zaczęliby się domagać dyktatora. Taki dyktator, zapewniam was, szybko się znajdzie – może właśnie jeszcze w tym parlamencie”.
Jelcyn tym samym wówczas twierdził, że Rosja nie jest gotowa na demokrację, oraz przedstawiał siebie jako zbawcę chroniącego kraj przed jeszcze gorszą dyktaturą. Miał rację, a większość z nas, która pokładała wielkie nadzieje w rosyjskiej demokracji na początku lat 90., myliła się. Jelcyn miał rację, bo kraj, który w ciągu stuleci czy choćby dekad nie miał żadnych doświadczeń z demokracją, nie mógł od 1991 r. stać się z dnia na dzień demokracją. Wszystkie te wygórowane oczekiwania, panujące na Zachodzie czy w samej Rosji oraz innych postsowieckich republikach, opierały się na złudzeniach.
Wprowadzenie nowej, rzeczywiście autorytarnej konstytucji tylko przyspieszyło powrót Rosji do przeszłości, od której to rzekomo uciekła po stłumieniu puczu w Moskwie z sierpnia 1991 roku. Jelcyn wierzył, że ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek wybrać swojego następcę. Proces wyboru prezydenta, znany jako operacja „Następca”, wyniósł do władzy byłego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarza Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej – Władimira Putina. Dobrze wiemy, co wydarzyło się później.
Ukraina zmagała się z podobnymi wyzwaniami dotyczącymi przetrwania demokracji, a także z kryzysem gospodarczym, który ogarnął cały obszar byłego Związku Radzieckiego. Obrała jednak inną drogę rozwoju niż Rosja. W połowie lat 90. obydwa państwa rozeszły się w dwóch różnych kierunkach rozwoju politycznego. Rosja z każdym rokiem stawała się coraz bardziej autorytarna, a Ukraina pozostała krajem demokratycznym – i to pomimo podejmowanych ze strony głowy państwa prób, by zaprowadzić na Ukrainie model rosyjski, który opiera się na zupełnym podporządkowaniu parlamentu prezydentowi. Na to, że Rosja i Ukraina obrały odmienne ścieżki rozwoju politycznego, co ostatecznie miało ogromny wpływ na relacje pomiędzy tymi dwoma dawnymi głównymi partnerami w ramach ZSRR, wpłynęły rozmaite czynniki.
Według jednego z profesorów nauk politycznych „Ukraina stała się najbardziej demokratycznym krajem we Wspólnocie Niepodległych Państw w erze postzimnowojennej. Na drodze wyborów przeszła przez cztery zmiany władzy, rozwijała dynamicznie media i wielokrotnie doświadczała masowych ruchów politycznych dążących do zmian. Korzenie zaskakującego pluralizmu politycznego panującego na Ukrainie tkwiły w niedostatecznym stopniu rozwoju partii rządzących, słabym charakterze autorytaryzmu w tym kraju, a także w silnych podziałach narodowych pomiędzy wschodnią a zachodnią częścią kraju. W efekcie liderzy partii rządzących mieli niewielką zdolność do utrzymywania sojuszników w ryzach, manipulowania procesami wyborczymi, pozbawiania przeciwników zasobów czy brutalnego tłumienia opozycji”.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/prof-serhij-plochij-dawid-demokracji-kontra-goliat-autorytaryzmu/
PAP/MB