Powstanie Warszawskie 1944 w dokumentach IPN (6): Gustav Davidhazy, SS Dirlewanger

Gustav Davidhazy, SS Dirlewanger

Od Redakcji: We współpracy z Instytutem Pamięci Narodowej proponujemy Państwu dokumenty niezwykłe: zapis Powstania Warszawskiego 1944 z archiwów służb specjalnych. Zbiór unikatowych dokumentów dotyczących Powstania Warszawskiego 1944 r. i późniejszych losów powstańców pochodzi z zasobu archiwalnego IPN oraz z Centralnego Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Zostały wytworzone przez służby specjalne III Rzeszy Niemieckiej, „polskie” organy bezpieczeństwa publicznego oraz sowieckie służby specjalne. Są to meldunki, protokoły przesłuchań, ale także protokoły posiedzeń sądowych w procesach przeciwko zbrodniarzom wojennym odpowiedzialnym za likwidację powstania.


 

30 czerwca 1947, Salzburg. Protokół przesłuchania żołnierza
Brygady Szturmowej SS „Dirlewanger” Gustava Davidhazy’ego

Polska Misja Wojskowa Badania Niemieckich Zbrodni Wojennych
(Polish Military Mission for Investigation of War Crimes
in Europe Attached to War Crimes Group USFET
A[rmy] P[ost] O[ffice] US Army)

[…] W roku 1940 z pewnych względów musiałem opuścić szkołę kadecką i udałem się do Niemiec. Brat mój był już w Niemczech i był oficerem nie mieckich sił zbrojnych. Ja sam znałem wówczas Niemcy tylko z opowiadania, ale to, co wiedziałem o Niemczech, odpowiadało moim poglądom.

Po początkowych trudnościach ze strony władz niemieckich udało mi się otrzymać pracę i zostałem zatrudniony w firmie budowy dróg w Karyntii.

Dnia 15 maja 1942 r. przybyłem na wojskowy plac ćwiczeń w Dębicy. Był to plac ćwiczeń oddziałów SS. Po okresie wyszkolenia pełniłem służbę wartownika w komendanturze garnizonu i przy przejeździe kolejowym. Była to zwykła służba wartownicza i nie miała nic wspólnego z nadzorowaniem więźniów. W Dębicy byłem do 9 grudnia 1942 r. W dniu 9 grudnia 1942 r. zdezerterowałem i zostałem schwytany w dniu 12 XII 1942 r. oraz przewieziony do Krosna, skąd odstawiono mnie do Dębicy 16 XII. Stąd przybyłem do Krakowa 28 XII. Dnia 5 kwietnia 1943 r. skazany zostałem na 7 lat ciężkiego więzienia. Po odsiedzeniu aresztu, początkowo w różnych więzieniach w Krakowie, zostałem dnia 27 IX 1943 r. przewieziony do Dachau.

Tam pozostałem do końca listopada 1943 r., następnie przybyłem do Allach, do obozu karnego Waffen SS, gdzie przebywałem do 28 lipca 1944 r. W tym dniu zostałem zwolniony i przydzielony do pułku specjalnego Dirlewangera.

Do mojej jednostki dostałem się 7 sierpnia 1944 r. w Warszawie. Brałem udział w walkach w Warszawie do dnia 24 sierpnia 1944 r.

W tym dniu zostałem ranny. Leczenie w szpitalu trwało do 2 grudnia 1944 r. Następnie dostałem rozkaz [wy]marszu do mojej jednostki i znalazłem ją mniej więcej po tygodniu w Słowacji. Wraz z brygadą szturmową Dirlewangera, przez krótki czas z pewną jednostką Wehrmachtu i wreszcie z 8 pułkiem policji SS brałem udział w walkach na froncie wschodnim, na różnych odcinkach frontowych aż do chwili wzięcia mnie do niewoli w dniu 27 kwietnia 1945 r. Dnia 20 sierpnia 1945 r. zostałem zwolniony z niewoli rosyjskiej i przez Niemcy dostałem się do Austrii, gdzie przypadkowo zostałem aresztowany przez żandarmerię austriacką w dniu 15 kwietnia 1946 r. Moje zeznania złożone przed amerykańskim oficerem CIC w Badgastein w dniu 15 kwietnia, o ile nie są zgodne z moimi dzisiejszymi zapodaniami, są nieprawdziwe. Stwierdzam, że w Dębicy nie dopuściłem się wobec Polaków i Żydów żadnych maltretowań i wykroczeń. Co się zaś tyczy mojego udziału w walkach brygady Dirlewangera podczas powstania w Warszawie, to jestem gotów dokonać ich szczegółowego opisu.

To jest wszystko.

(—) Dawidhazy Gustav

Do tego protokołu załączone jest moje własnoręcznie napisane przeze mnie zeznanie. Zeznanie to podpisałem na każdej stronicy i dziś w obecności majora W. Czechowskiego opatrzyłem własnoręcznym podpisem. Wszystkie te dane napisałem zgodnie z prawdą. W związku z tymi wypadkami prowadziłem swego czasu dokładny dziennik, który zginął mi w czasie pobytu w niewoli rosyjskiej.

(—) Dawidhazy Gustav

Zameldowałem się na placówce przy ul. Wolskiej u oficera Wehrmachtu celem dalszego skierowania mnie do jednostki, w której miałem się zaopatrzyć w broń. Skierowano mnie o kilka domów dalej, gdzie leżała zmagazynowana amunicja pułku specjalnego. Tam przyjął mnie jeden SS Sturmann, nawiasem mówiąc więzień obozu karnego SS, a więc znajomy z dawnych czasów.

Skład amunicji znajdował się na placu parkowym przed małą kaplicą. Ten Sturmann zmusił mnie do wzięcia ze stosu broni karabinu, ładownicy, amunicji oraz kilku granatów ręcznych. Nie mogłem sobie z nim poradzić, gdyż stale popijał wódkę. Było to krótko po południu.

Musiałem czekać na samochód ciężarowy, by dostać się na pierwsze pozycje, gdyż droga ta w wielu miejscach znajdowała się pod ogniem krzyżowym wyborowych strzelców AK. Dla zabicia czasu aż do zapadnięcia zmroku udałem się na przechadzkę. Za kaplicą znajdował się szpital pod kierownictwem polskich lekarzy i sióstr. Kilka wozów sanitarnych stało, odjeżdżało lub przywoziło rannych. Przypatrywałem się temu przez dłuższy czas. Większość z nich otrzymała postrzały w głowę lub brzuch. Wśród nich znajdowały się oddziały SS, kozacy, policjanci, żołnierze Wehrmachtu oraz lotnicy. Wkrótce miałem tego przyglądania się dosyć i poszedłem dalej. Dokąd bym nie spojrzał, wszędzie były ślady okrutnego zniszczenia. Tu spalony szkielet żelazny wozu tramwajowego, kilka metrów dalej padlina na wpół spalonego konia, szczątki zburzonego lub sczerniałego od ognia muru, rozkład, zniszczenie, morowe powietrze…

Poszedłem do jednego długiego domu, który przed pewnym jeszcze czasem był obozem. Dom ten nie był wypalony. W pewnym biurze ujrzałem zeszyt w niemieckim języku. Przeczytałem go. Był to opis zamordowania 12 tysięcy polskich oficerów w lasach Katynia. Po co ten wieczny rozlew krwi? Żaden naród w świecie, jak właśnie Polska, nie poniósł w ciągu stuleci tylu ofiar. Pewnego razu czytałem o bohaterskich walkach Poniatowskiego, Kościuszki i innych osobistości, które walczyły tylko i wyłącznie o swą wolność, ba, nawet w wypadku Bema, który złożył z siebie ofiarę, za wolność obcego, również uciemiężonego państwa. Co zaś działo się tutaj? Oto potomkowie dawno zmarłych, lecz nie zapomnianych bojowników o wolność zgromadzili się, by położyć kres wieloletniemu uciskowi. Walka aż do zwycięstwa albo zagłada.

Wolno szedłem wzdłuż ulic, wszędzie widziałem ten sam obraz totalnego zniszczenia. Każdy dom stał się tu polem walki. Niesamowitą ciszę przerywał od czasu do czasu jakiś wystrzał lub też wycie miotaczy. Skulonego na rogu ulicy, uderzył mnie nigdy nie oglądany obraz. Pod murem domu leżało kilka trupów. Niektóre [zwłoki] zupełnie zwęglone, inne tylko na wpół spalone – niemi świadkowie bezlitosnych działań. Przy niektórych (zwłokach) kłębiło się robactwo i muchy. Musiały one całymi dniami być wystawione na upał, jednak nie było nikogo, kto by je pogrzebał. Byłoby rzeczą okropną widzieć, jak ci ludzie, którzy być może nie brali udziału w walkach, zostali tutaj spaleni i służyli jako żer robactwu. Kto jednak powinien za to kiedyś ponieść odpowiedzialność? Nie ma usprawiedliwienia dla takich okrucieństw.

Następnego dnia rano nie mogłem się dostać do pierwszych linii, musiałem jednak być w pogotowiu. Zabrałem swoje rzeczy, wskoczyłem na wóz, który jadąc z wielką szybkością pragnął umknąć kulom AK. Kilkakrotnie utknęliśmy, wóz był również ostrzelany, jednakże przedostaliśmy się. Przy pewnym dużym budynku kierowca zatrzymał się. „Tu się zameldujesz.” – powiedział. „Stary jest również tutaj.” – zawołał za mną w chwili, gdy już wchodziłem do domu. Pod [określeniem] „Stary” miał na myśli okropnego SS-Oberführera Dirlewangera.

Zameldowałem się u pewnego oficera, który wkrótce potem wysłał mnie do 1 szturmowej kompanii pierwszego batalionu. „Ty będziesz obsługiwał karabin maszynowy w 3 grupie.” – powiedział mi dowódca kompanii.

Udałem się do grupy. Razem ze mną liczyła [ona] 9 ludzi. Wrażenie, jakie robili, nie było najlepsze. Kilku leżało na ziemi, inni grali w karty lub palili, obok każdego znajdowało się naczynie lub szklanka z winem albo wódką. Nieporządek, brud i złe powietrze – nic, co by mi mogło sprawić przyjemność. Kompania miał przerwę w boju, jednak stale oczekiwano alarmu. Dlatego musiałem pozostać przy grupie. Moje zajęcie ograniczało się do obserwacji innych, którzy nie zwracali na mnie żadnej uwagi. Pozostawaliśmy już dwa dni, gdy nastąpił alarm, który jednak wkrótce potem został odwołany.

Ponownie przysłuchiwałem się rozmowom innych. Było rzeczą mało atrakcyjną przysłuchiwać się ciągłym epitetom tych innych. Siedmiu z nich to byli przestępcy kryminalni raz lub kilkakrotnie karani, wszyscy mieli za sobą 5- lub 8-letni pobyt w obozie koncentracyjnym. Tylko jeden nie był przestępcą. By wykorzystać czas, oglądałem  powierzony mi karabin maszynowy i zajmowałem się nim.

Pewnego poranka uderzono na alarm. W szybkim tempie skierowano się do środka miasta. „Dla wzmocnienia” – nazywało się to. Zluzowane kompanie, zmęczone i brudne, szły nam naprzeciw. „Kompania szturmowa X jest wykończona!”, „Szef padł również!”, „Morderczy opór!” – słyszałem takie i tym podobne okrzyki.

Rozlegały się pojedyncze wystrzały. Na jednym dużym placu przyjął nas silny ogień karabinów maszynowych i pistoletów maszynowych. Byli ranni. Odprawiono ich na tyły. Dalej naprzód!

Wreszcie osiągnęliśmy bramę pałacu Brühla. Kilka nurkowców przeleciało z łoskotem w kierunku południowo-zachodnim, zrzucając swoje ciężkie bomby w odległości zaledwie 100 m. Zabrzęczały okna, niektóre uległy [po]łamaniu, odłamki i kamienie dolatywały aż do nas. Wkrótce nadeszły inne jednostki. Przydzielono kwatery. Wspaniała ta budowla uniknęła zniszczenia, z wyjątkiem kilku uderzeń od granatnika. Wewnątrz jednak panował wielki nieład – obrazy, lustra i meble nosiły wyraźne ślady umyślnego niszczenia. Wszystkie znalezione tam rzeczy, które okazały się niezdatne do użytku, zostały wyrzucone przez okno.

Pod wieczór uspokoiło się. Poszedłem do przyległego parku i usiadłem na ławce. Panował tutaj głęboki spokój. Czym ja się stałem? Jak to się stało? Ucieczka z Dębicy, pomoc Polaków, nauczyciel w Rymanowie, aresztowanie, Montelupich (więzienie gestapo w Krakowie – przyp[is] aut[ora]), okrucieństwa, wyrok, ponowna przeszkoda w ucieczce. „Ty świnio, ty węgierska!” – krzyczał do mnie urzędnik SD, zamykając drzwi celi; następnie Dachau, niekończące się karne ćwiczenia lub ciężka praca z wodnistą zupą ze zgniłej brukwi. „A teraz pokaż, co ty możesz!”. Teraz strzelaj do ludzi, którzy umożliwili ci ucieczkę, którzy byli do ciebie życzliwie usposobieni! Jakie to życie jest niesprawiedliwe. „Nikt nie umknie, kto w przeciągu kilku dni znajdzie się w krzyżowym ogniu AK”, – powiedział wczoraj jeden ranny. Dziś rano już nie żył.

Niech to się prędko stanie. Jeśli już ma tak być, to niech stanie się to całkowicie. Przy wydawaniu rozkazu powiedziano: „Potrzebujemy 14 ochotników”. Zmuszono mnie do wystąpienia naprzód.

„Jaka to robota?” – pomyślałem. W pokoju szefa dowiedziałem się wówczas, o co chodzi. „A więc wszystko jest jasne.” – zakończył szef swe oświadczenie. „Opróżnić kieszenie, 1 karabin maszynowy z bębnem, poza tym tylko pistolety, stopy owinąć szmatami. O [godz.] 23 ustawić się na dziedzińcu. Odmaszerować!”. Nigdy nie brałem udziału w walce wręcz, ale wnet było dla mnie rzeczą jasną, że takie akcje graniczą z szaleństwem.

Napisałem szybko jeszcze jeden list i uzupełniłem swój pamiętnik. W dużych odstępach, gęsiego, doszliśmy aż do pierwszych pozycji. Stąd postępowaliśmy naprzód z wielkim trudem, szukając ciągle osłony. Po dłuższej chwili w naszym polu widzenia ukazała się barykada. Przed nią chodził wartownik tam i z powrotem. Musieliśmy przejść trzy barykady, aby dostać się do urzędu telekomunikacyjnego. Czołgałem się naprzód. Nagle z bardzo bliskiej odległości, z okna, dano ognia z pistoletu maszynowego. Wkrótce błysnęło ze wszystkich stron. „Do tyłu!” – zabrzmiał rozkaz. Zacząłem wycofywać się. Przede mną jeden zajęczał. „Postrzał w nogę, w udo, wybuch” – wyszeptał on jeszcze. Udało mi się przebić.

Niektórzy jeszcze dołączyli do mnie. Policzyłem ich. Wraz z szefem pozostało nas ośmiu ludzi. Ale kogo to obchodzi! Wszak uzupełnień jest dosyć! Wszak obozy koncentracyjne i ciężkie więzienia były jeszcze pełne! Wszak nie odgrywa żadnej roli, ilu ludzi polegnie przy takiej akcji! Rezultat: ani jednego strzału, a sześć trupów.

Alarm! W przeciągu 10 minut ustawić się na podwórzu!” – zabrzmiał rozkaz. Była 4.30 tego samego ranka. Strasznymi, okrężnymi drogami szło się w kierunku Dworca Gdańskiego. Przy pewnym magazynie zaopatrzeniowym SS poza gettem zatrzymaliśmy się. „Atakujemy o godz. 9.” – powiedział szef. Czekaliśmy aż do godziny 11, gdy nastąpiło odwołanie ataku.

Wszedłem do budynku. Niezliczona ilość konserw leżała porozrzucana, na torze kolejowym stał na wpół spalony pociąg towarowy. Załadowany był cukrem. Cała przestrzeń dookoła pociągu była czarna od spalonego cukru. Również polegli (żołnierze) AK leżeli dookoła w mundurach lub bez mundurów.

Około godz. 16 odmaszerowano ogrodami w kierunku północnym. O godz. 19 rozpoczął się atak. Położony obok całkowicie zburzonej bombami remizy tramwajowej blok domów miał zostać zdobyty. Cała kompania, a więc trzy grupy, zaatakowała. Zanim osiągnęliśmy mury domów, z powodu silnego ognia poległo sześciu ludzi. Pomiędzy nimi był również szef kompanii. Kilka minut później padł również dowódca mojej grupy. Ja zostałem jego następcą. Grupa liczyła jeszcze pięciu ludzi.

Aż do wieczora trwała walka o narożny dom. Po zbombardowaniu najbliższych domów przez kilka nurkowców zapanował spokój. W ciągu nocy ubezpieczaliśmy zdobyty dom. Całą noc panował spokój, jedynie nie ustawało wycie miotaczy dymnych1 (Nebelwerfer). Następnego ranka nadeszła nowa kompania. Nas zluzowano, potem przyszli jeńcy. Widziałem postacie drżące z głodu, niedostatków i strachu. Niektórzy z nich ledwo trzymali się na nogach. Byli to przeważnie starzy mężczyźni i wyrostki. Zmęczonymi oczyma patrzyli na nas. Żaden nie żalił się. Patrzyli tępo w nieznaną sobie przyszłość. Moralne zwycięstwo było bez wątpienia po ich stronie.

Z prowadzonych rozmów dowiedziałem się, że cały blok broniło trzech ludzi z AK. Dwóch z nich widziałem. Obaj zostali przez wybuchy bomb rozszarpani nie do poznania. Nie znaleziono żadnej broni. „Jeńcy” zostali odprowadzeni do tyłu i zgromadzeni. W jednej wielkiej hali, której dach był podziurawiony na sito odłamkami, ustawiła się pewna liczba jeńców. Urzędnicy SD rozpytywali niektórych z nich. Niektórzy z moich „kolegów” zabrali bezbronnym przedmioty wartościowe. Obok stali także oficerowie, jednakże tego nie widzieli.

W ostatnim szeregu stał starszy mężczyzna wśród dwóch chłopców. Wskazywano na nich. „To jest książę ze swoimi synami.” – mówiono. Dumnie, z podniesioną głową spoglądał na wpatrzone weń postacie esesmanów. Nagle jeden oficer odłączył się od pozostałych i przystąpił do Polaka. Nie zamienił z nim ani słowa, tylko zmierzył go spojrzeniem z góry na dół, następnie odszedł. Po kilku sekundach powrócił i ściągnął jednemu z chłopców pierścień z palca. Oniemiałem ze zdumienia.

Po południu przemaszerowaliśmy obok zburzonego getta. O powstaniu w kwietniu [19]43 r.2 wiedziałem tylko ze słyszenia. To, co tam widziałem, przeszło wszelkie wyobrażenia. Gruz i stosy cegieł, a pomiędzy nimi kilka żelaznych dźwigarów – oto, co pozostało po całej dzielnicy światowej wielkości miasta. W czasie marszu na kwaterę posłano mnie do pewnej placówki Wehrmachtu. Po drodze musiałem przejść koło kwatery azerbejdżańskich kozaków. Już z daleka słyszałem głośny, monotonny śpiew pijanych.

Gdy zbliżyłem się, dostrzegłem pewną liczbę młodych dziewcząt. Kilka z nich brutalni nomadowie zapędzili do domów. Okrutny śmiech innych towarzyszył tej dziesiątce. Jeszcze długo brzmiał w mych uszach rozpaczliwy krzyk tych nieszczęsnych, zagwałconych na śmierć.

Dnia 23 [sierpnia] wieczorem nastąpił alarm. „Zabrać wszystko. Nie wracamy już tutaj.” Byłem z tego zadowolony. Tym razem szło się w kierunku Wisły. Było ciemno na oko wykol. Przechodziło się, jak to już często bywało, obok wypalonych tramwajów. Wszędzie ten sam rozpaczliwy widok.

Po 30 minutach marszu przybył do nas łącznik, który prowadził nas dalej. Pełzaliśmy przez wielkie bloki kamienne. Tu musiały mieć miejsce potężne detonacje. Wszystko było zburzone. I tu miał miejsce ostrzał. Po długim czołganiu się przez ruiny przyszliśmy do wielkiego domu. Zluzowaliśmy kozaków. Stracili oni 80% swego stanu. Pewien podoficer, Niemiec, następująco zobrazował sytuację: „Aż do pierwszego piętra jest bezpiecznie. Na drugim piętrze trzeba postawić posterunek, albowiem poddasze jest jeszcze dostępne dla AK. Szybem windowym Polacy opuszczają się nocą w dół i rzucają granaty. Palenie tutaj nocą papierosów jest rzeczą ryzykowną”. Taka była sytuacja. Zaciągnąłem straż w korytarzu na drugim piętrze.

Usiadłem na krześle i zasnąłem twardo i mocno aż do godz…. (nieczytelne) rano, kiedy przyszła zmiana. Noc upłynęła bez wystrzału. Około godziny 8 weszliśmy do piwnic, które wydawały się być jeszcze najbezpieczniejsze jako „teren posuwania się naprzód”. Mieliśmy zająć boczne skrzydło zamku. Po kilku niepotrzebnych wysadzeniach w powietrze przez saperów zaczęło się. Osiągnęliśmy drugie piętro. Poprzez skoncentrowany krzyżowy ogień, poprzez labirynt izb i przejść AK (posuwając się – przyp[is] aut[ora]), mieliśmy w pierwszych minutach kilka strat. Mojemu koledze z obsługi karabinu maszynowego pocisk wybuchowy przedziurawił głowę. Wziąłem karabin maszynowy, jednakże z powodu kurzu i dymu mało co widziałem. Doszedłszy do jakichś drzwi, otrzymałem silne uderzenie w prawą nogę. Upadłem. Z powodu dużego upływu krwi byłem za słaby, aby się wycofać. Tylko jeszcze jeden człowiek pozostał cały. Karabin maszynowy zawiódł. Około południa wyczołgałem się z powrotem.

Poprzez labirynt korytarzy, poprzez rumowisko i poprzez szczątki murów przedstawiałem pewny cel dla każdego strzelca. Kilka metrów obok mnie przebiegł oddziałek miotaczy płomieni. Dwóch z niego padło. Do mnie nikt nie strzelał. Było to dla mnie wzniosłym uczuciem mieć świadomość, że AK nie strzela do żadnego rannego, nawet i wówczas, gdy nosi on znienawidzony mundur SS. Był to czyn szlachetny, a jednak bojowy a-(Es war eine Edle, u[nd] doch-a kämpferische Tat) – tzn. godny żołnierza.

Zrzut ekranu 2014-07-28 (godz. 22.17.55)W krótkim czasie potem wóz sanitarny zajechał przed szpital polski, znajdujący się za małą kaplicą. Teraz ja byłem jednym z takich, jakim się przed dwoma tygodniami przyglądałem. Pewien przyjazny lekarz zadał mi kilka pytań: „Czy jest pan Niemcem? Nie – odpowiedziałem – Węgrem”.

Popatrzył mi długo w oczy i podał mi rękę.

(—) Dawidhazy Gustav

Tekst pochodzi ze zbioru Powstanie Warszawskie 1944 w dokumentach z archiwów służb specjalnychwyd IPN

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 lipca 2014