Sosna z Sarajewa została zasadzona w Oświęcimiu. Towarzyszą jej drzewa z Hiroszimy, Kijowa i Dachau

Sosna z Sarajewa, stolicy Bośni i Hercegowiny, została posadzona w Alei Drzew Pamięci w oświęcimskiej dzielnicy Zasole – podała rzecznik magistratu w Oświęcimiu Katarzyna Kwiecień. W tym miejscu rosną już drzewa z Dachau, Guerniki, Hiroszimy i Kijowa.
„Dla nas sosna z Sarajewa to nie tylko drzewo, ale żywy świadek odporności”
.Zdaniem prezydenta Oświęcimia Janusza Chwieruta, drzewa, które rosną w Alei – lipa z Dachau, dąb z Guerniki, miłorząb z Hiroszimy i kasztanowiec z Kijowa, są symbolami nadziei, siły i przetrwania.
Przypomniał, że Bośnia i Hercegowina, gdy odzyskała niepodległość, została napadnięta przez Serbię. – 30 lat temu ta tragedia działa się na oczach świata. Wydawało się, że po doświadczeniach II wojny światowej, po doświadczeniach Auschwitz, takie tragedie, jak w Sarajewie czy Srebrenicy, nigdy w Europie się nie wydarzą. Życie pokazało coś innego. To, co działo się w Bośni i Hercegowinie, dziś dzieje się w Ukrainie” – powiedział Chwierut.
Zastępca burmistrza Sarajewa Predrag Puharić mówił, że jego miasto przez cztery lata żyło pod ostrzałem snajperów, w zimnie i głodzie. Zginęły tysiące ludzi. Niemniej nie porzuciło ono swej tożsamości – miasta koegzystencji, miejsca spotkania kultur i wyznań, miasta olimpijskiego, znanego z otwartości i gościnności.
– Dla nas sosna z Sarajewa to nie tylko drzewo, ale żywy świadek odporności. Będzie rosła, jak Sarajewo, poranione, ale żywe. (…) Jej korzenie w ziemi oświęcimskiej połączą naszą historię z przeszłością Guerniki, Hiroszimy, Kijowa i Dachau. Sadząc to drzewo potwierdzamy przyrzeczenie, które łączy nas ponad granicami i pokoleniami: uczyć młode pokolenia, że pamięć jest fundamentem pokoju” – powiedział Predrag Puharić.
Park, którego częścią jest aleja, położony jest w pobliżu byłego niemieckiego obozu Auschwitz.
Był kiedyś pewien kraj. Nazywał się Jugosławia
.Historia wojny w Jugosławii pokazuje, jak łatwo z wykorzystaniem zewnętrznych czynników i mediów rozniecić nienawiść. Nie można oczywiście porównywać Polski z dawną Jugosławią, ale wojna w Jugosławii powinna być dla nas lekcją – pisze Dominika ĆOSIĆ.
Trzydzieści lat temu zdawałam w moim rodzimym Krakowie egzaminy do liceum i to na tyle mnie pochłaniało, że początkowo tylko kątem oka zauważyłam w telewizji czołgi jugosłowiańskie zmierzające do Słowenii. W ciągu następnych dni i tygodni dotarło do mnie jednak, że w Jugosławii, mojej drugiej ojczyźnie, zaczyna się wojna. To było tak nieprawdopodobne, że trudno było w to uwierzyć.
Kiedy byłam dzieckiem, mówiłam o sobie, że jestem pół Polką, pół Jugosłowianką („Ja sam pola Poljakinja, pola Jugoslovenka” – powtarzałam w Belgradzie), a teraz na moich oczach Jugosławia przestawała istnieć. I to jak. Wojna, która kojarzyła mi się w Europie z drugą wojną światową i rozdziałem definitywnie zamkniętym, wybuchła w kraju jeszcze dekadę wcześniej nazywanym przez Polaków „małą Ameryką”. Wtedy, w 1991 roku, nie rozumiałam jeszcze wszystkiego, jednak wewnętrzny niepokój i niezgoda na wojnę były tak silne, że wpłynęły na mój wybór kierunku studiów i w pewnym sensie drogę zawodową. Wybrałam slawistykę na UJ, bo liczyłam na to, że dzięki znajomości historii i literatury zrozumiem przyczyny tej wojny. W dużej mierze tak się stało, zrozumiałam uwarunkowania i zaszłości historyczne, poniekąd także wpływ uwarunkowań zewnętrznych.
Po prawie 10-letniej przerwie zaczęłam ponownie jeździć do byłej Jugosławii, całej. Przez ostatnich dwadzieścia kilka lat w pociągach nocnych na różnych trasach, w autobusach, samolotach, hotelach i prywatnych kwaterach spędziłam kawałek życia. Zawsze poznawałam ludzi i ich historie, nierzadko dramatyczne, dzięki którym widziałam, jak wojna wpływała na życie zwykłych ludzi. Odwiedziłam miejsca, które stały się najbardziej wymownymi i tragicznymi symbolami z Vukovarem i Sarajewem na czele.
To Sarajewo najbardziej obrazuje dramat jugosłowiański. W 1984 roku, cztery lata po śmierci marszałka Tity, gdy okazało się, że dobrobyt minionych lat był na kredyt i Jugosławia powoli zaczynała trzeszczeć w szwach, to tu odbyła się olimpiada zimowa. Ze względu na topniejący budżet mieszkańcy Sarajewa sami zrobili dodatkową zbiórkę na sfinansowanie igrzysk. Wybudowano m.in. stadion olimpijski i hotele. Zaledwie niespełna 10 lat później stadion pełnił już funkcję kostnicy i cmentarza – bo nie było gdzie chować zabitych, a w hotelach na miejscu dziennikarzy sportowych pojawili się korespondenci wojenni. Dziś ten stadion-cmentarz wciąż wywołuje wielkie wrażenie – rzędy białych nagrobków, na które patrzy się z góry, z miejsc dla widowni.
A dodajmy jeszcze, że to dawne Sarajewo, w którym urodzili się Goran Bregović i Emir Kusturica, było miastem eklektycznym, w którym obok sąsiadowały ze sobą cerkwie prawosławne, meczety, kościoły katolickie i synagogi, mieszały się religie, narodowości i kultury, tworząc tygiel bałkański w najlepszym tego słowa znaczeniu. Teraz Sarajewo jest głównie muzułmańskie, i to w tej bardziej radykalnej, wahabickiej postaci.
Pod koniec lat 80. EWG prowadziła rozmowy akcesyjne z Jugosławią i jak mówili mi dyplomaci w Brukseli, Jugosławia była wtedy lepiej przygotowana do wejścia do EWG niż Polska. Co by się stało, gdyby te rozmowy przyśpieszyły i zaowocowały akcesją? Czy doszłoby do wojny i rozpadu? Na pewno znacznie zmniejszyłoby to taki rozwój sytuacji, bo i samej Jugosławii, i wspólnocie europejskiej nie zależałoby na rozpadzie i wojnie. A jak teraz wyglądałaby UE, gdyby życie potoczyło się według alternatywnego scenariusza? Byłby silny blok krajów w naszej części Europy z Polską, Rumunią i właśnie Jugosławią na czele, który mógłby stanowić balans dla tandemu niemiecko-francuskiego.
Niestety, bez dyskretnego i bardziej otwartego zaangażowania wielkich światowych graczy wojna w Jugosławii nie byłaby tak krwawa i długotrwała. Niemcy, które wspierały Chorwację i Słowenię, Rosja i częściowo Francja wspierające Serbię, Turcja i Arabia Saudyjska wspierające bośniackich muzułmanów grały swoją własną grę, toczyły walkę o strefę wpływów, a miejscowa ludność była tylko instrumentem i mięsem armatnim.
Historia wojny w Jugosławii pokazuje także, jak łatwo z wykorzystaniem zewnętrznych czynników i mediów rozniecić nienawiść. Nie można oczywiście porównywać Polski z dawną Jugosławią, ale wojna w Jugosławii powinna być dla nas lekcją.
Dla mnie ta wojna, mimo że w czasie jej najciemniejszych dni byłam w Polsce, do tej pory jest traumą i bolesną raną. Choć na poziomie intelektualnym rozumiem jej przyczyny, przebieg i konsekwencje, to emocjonalnie wciąż nie mogę się pogodzić z tym, że na moich oczach moja druga ojczyzna rozpadła się w proch i stała się symbolem przelanej krwi i okrucieństwa. Dopiero teraz, 30 lat po wybuchu wojny, jestem w stanie się z tym częściowo zmierzyć.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/dominika-cosic-byl-kiedys-pewien-kraj-nazywal-sie-jugoslawia/
PAP/MB