
Upolitycznianie poprzez zarzut upolitycznienia
Krzyk, że Kościół jest upolityczniony, służy wystraszeniu niektórych, a wzmocnieniu innych – pisze Dariusz KOWALCZYK SJ
Za PRL-u władza próbowała dyskredytować księży, takich jak Jerzy Popiełuszko, zarzucając im politykierstwo i działalność antypaństwową. Jednocześnie ta sama władza wzmacniała różnych „księży patriotów”, którzy publicznie lub skrycie jej się wysługiwali. Po upadku PRL-u postkomunistyczne i lewicowo-liberalne media straszyły, że „byli czerwoni, a teraz przyszli czarni”, i że grozi nam państwo wyznaniowe. Co prawda takie zagrożenie nigdy nie istniało, ale nie o opisywanie rzeczywistości tutaj chodziło, lecz o propagandę, która działała na rzecz starej i nowej lewicy. Jednocześnie wspierani byli księża „otwarci” i „rozumiejący demokrację”. Suflowano też myśl, że Jan Paweł II oczywiście jest wybitnym Polakiem, ale nie rozumie wymogów nowoczesnego państwa. Stąd rozprawiano o papieskich kremówkach, ale pomijano istotę nauczania papieża Polaka.
Dzisiaj państwem wyznaniowym zasadniczo już się nie straszy, ale raz po raz ktoś wyraża zatroskanie, iż głównym problemem Kościoła w Polsce jest jego upolitycznienie. Zarzut ten bywa formułowany z zewnątrz i z wewnątrz wspólnoty Kościoła. Podkreśla się przy tym, że Kościół, który chce wspierać demokrację, nie może mieszać się w spory polityczne, bo w przeciwnym razie będzie tracił wiernych. Sądzę jednak, że narzekanie na upolitycznienie Kościoła w Polsce jest w gruncie rzeczy zawoalowanym działaniem na rzecz przyjęcia przez Kościół dyskursu liberalno-lewicowego, czyli na rzecz upolitycznienia.
Tak naprawdę nie chodzi o to, że duchowni lub media katolickie wypowiadają się na tematy społeczno-polityczne. Chodzi o to, w jaki sposób się wypowiadają.
Rzekome upolitycznienie dotyczy tego wszystkiego, co oceniane jest jako niepostępowe, konserwatywne, narodowe itp. Zupełnie inne kryteria przykładane są do duchownych i kościelnych instytucji zaangażowanych na rzecz projektów liberalno-lewicowych. I tak za naganne mieszanie się do polityki zostaje uznana krytyka modnych dziś idei, jak np. gender/LGBT, radykalny ekologizm, skrajny feminizm, aborcjonizm i eutanazizm. Popieranie zaś tych idei albo przynajmniej ich „życzliwe rozumienie” nie byłoby politykowaniem, ale otwartością, umiłowaniem demokracji, obroną praw człowieka, szacunkiem dla inaczej myślących. Krzyk, że Kościół jest upolityczniony, służy zatem wystraszeniu niektórych, a wzmocnieniu innych.
Przypomina się tutaj esej Tolerancja represywna, napisany przez Herberta Marcuse’a. Ten niemiecki neomarksista, ideolog Nowej Lewicy, wyróżnił tolerancję słuszną, wyzwalającą, rewolucyjną, niesłuszną i burżuazyjną. „Wyzwalająca tolerancja oznaczałaby zatem nietolerancję wobec prawicy i tolerancję dla ruchów lewicowych” – twierdzi Marcuse. Analogicznie byłoby z upolitycznieniem Kościoła. Godne potępienia upolitycznienie polegałoby na trwaniu na pozycjach konserwatywnych, tradycyjnych. Ale już wspieranie liberalno-lewicowej rewolucji byłoby po prostu wyrazem rozumienia ducha dziejów, działaniem na rzecz dobra ludzkości. Byli „księża patrioci”, są „księża otwarci”. Nie zarzuca się im bynajmniej upolitycznienia.
Kiedy w 2017 roku niektórzy duchowni zaangażowali się w dyskusję o zaproponowanych przez PiS zmianach w sądownictwie i kiedy potem entuzjastycznie wyrażali się o wecie prezydenta, to media liberalno-lewicowe żadną miarą nie oskarżyły ich o mieszanie się do polityki. Mówiono raczej o wspólnej odpowiedzialności za praworządność. Co więcej, warszawski Klub Inteligencji Katolickiej, znany z niechęci do prawicy i sympatii do obecnej opozycji, wystosował wcześniej list, w którym prosił biskupów o „pilne zajęcie zdecydowanego stanowiska w sprawie prób zmian ustrojowych, stanowiska wynikającego z chrześcijańskiej wizji praw człowieka i przysługującej mu wolności”. W liście wyrażone jest przekonanie, że zajęcie przez Konferencję Episkopatu Polski jasnego stanowiska, oczywiście przeciwnego reformie sądownictwa, będzie z wielkim pożytkiem dla „naszej Ojczyzny i naszego Kościoła”. No cóż! Ci sami ludzie w innych okolicznościach biją na alarm, że Kościół w Polsce jest upolityczniony. Można by się oburzać, że to orwellowskie dwójmyślenie, mentalność Kalego, obłuda. A to „tylko” echo marksistowsko-leninowskiej koncepcji prawdy i słuszności.
Kościół w Polsce niczego nikomu nie narzuca. Zresztą nie ma takich możliwości. Może i powinien natomiast brać udział w różnego rodzaju demokratycznych debatach, które dotyczą dobra wspólnego. Wszak głoszenie Ewangelii, sprawowanie sakramentów i prowadzenie dzieł caritas w żadnej mierze nie stoi w sprzeczności z wyrażaniem opinii na temat społeczno-politycznych kwestii, tym bardziej kiedy mają one wyraźny wymiar moralny. Wręcz przeciwnie! Oczywiście nigdy nie uniknie się tutaj pewnych napięć. Kościół bowiem tworzą ludzie, którzy mają różne poglądy. A nauka katolicka nie we wszystkim jest jednoznaczna i precyzyjna. Niejednokrotnie dopuszcza różnienie się, które w praktyce nie zawsze bywa piękne.
Kard. Carlo Maria Martini stwierdził, że „Kościół jest do tyłu o 200 lat”. Ci, którzy uznali te słowa za prorocze, chcą przyspieszenia. Tyle że w praktyce zdają się niekiedy proponować to, co już dawno wprowadzono w niektórych wspólnotach protestanckich. Raczej z marnym skutkiem z punktu widzenia żywej wiary w Jezusa Chrystusa.
Walka z rzekomym upolitycznieniem Kościoła ma często na celu postępowe przyspieszenie, które paradoksalnie miałoby się dokonać m.in. poprzez zbliżenie do polityki, tyle że liberalno-lewicowej.
Są Kościoły lokalne na Zachodzie, które nie potrafią już mówić z głębi Ewangelii, Ojców Kościoła, Tradycji i wielowiekowego nauczania Magisterium. Próbują natomiast przypodobać się pewnym środowiskom poprzez podporządkowywanie się agendom ONZ i UE, w tym tzw. walce o prawa człowieka, nawet jeśli owe agendy zaliczają do nich aborcję i małżeństwa nieheteronormatywne.
Trudno zaprzeczyć, że w historii Kościoła nie brakowało przypadków rzeczywistego, niedobrego upolitycznienia. Choć w ocenie poszczególnych sytuacji nie wolno gubić kontekstu historycznego, często tak różnego od naszych czasów. Dziś jednak w Polsce sojusz Kościoła z obecną władzą to problem cynicznie lub naiwnie wykreowany, tak jak wykreowane zostało przekonanie o zagrożeniu demokracji i praworządności.
.Tymczasem potrzeba nam więcej duchownych, którzy potrafiliby, tak jak robili to Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła, nauczać z pasją o sprawach nieba, nie gubiąc spraw ziemskich, w tym szeroko rozumianej polityki.
Dariusz Kowalczyk SJ
Tekst opublikowany w nr 20 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].