Ewa FABIAN: Autor non sequitur - czyli o sądowych przywilejach autorów

Autor non sequitur - czyli o sądowych przywilejach autorów

Photo of Ewa FABIAN

Ewa FABIAN

Warszawska adwokat, entuzjastka nowych technologii, alumna Politechniki Warszawskiej, międzynarodowych kancelarii prawniczych i Instytutu Arbitrażowego SCC w Sztokholmie.

zobacz inne teksty Autorki

Polska jest w Unii Europejskiej już od wielu lat, ale niektóre korzyści z tego wynikające przechodzą niezauważone. Tak jest między innymi z możliwością dochodzenia w Polsce praw autorów w sporach z zagranicznymi stronami internetowymi.

W Polsce na razie trudno o orzeczenie, w którym polski sąd wypowiadałby się o naruszeniu praw fotografa przez umieszczenie zdjęcia w Internecie przez firmę z siedzibą w innym państwie Unii. Szkoda, bo prawo UE właściwie pozwala artystom na lokalne pozywanie za naruszenie praw do stworzonych przez nich utworów, choć z pewnymi ograniczeniami. Ograniczeniem nie jest jednak znajomość prawa obcego (typowe w takich sprawach będzie stosowanie polskiej ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych), ale specyficzne, „terytorialne” rozumienie szkody.

Architekturografia

Trybunał Sprawiedliwości UE wypowiedział się o możliwości pozwania w kraju zamieszkania fotografa m.in. w wyroku z 22 stycznia 2015 r.[1] Pytanie do Trybunału Sprawiedliwości skierował wiedeński sąd gospodarczy w wyniku sprawy wszczętej przez fotografkę architektury Pez Hejduk. Autorka wykonała zdjęcia dzieł austriackiego architekta Georga W. Reinberga, zezwalając na ich pokazanie na konferencji prowadzonej przez EnergieAgentur GmbH zarejestrowaną w Niemczech. Nie objęła jednak zezwoleniem umieszczenia zdjęć na stronie internetowej niemieckiej spółki.

.Trybunał Sprawiedliwości musiał zdecydować, czy fotografka mogła pozwać niemiecką spółkę przed sądem gospodarczym w Wiedniu, czy też musiała fatygować w tej sprawie sąd niemiecki w Düsseldorfie, właściwy dla niemieckiej spółki. Typowe jest pozywanie przed sądem obejmującym swoim zasięgiem terytorialnym siedzibę czy miejsce od zamieszkania tego, kto miał naruszyć prawo, a nie tego, czyje prawo miało zostać naruszone. Zasada ta sięga czasów starożytnych – łac. actor sequitur forum rei (powód idzie za miejscem sądu pozwanego).

Oczywiście, wygodniej dla artysty fotografa jest pozwać wysyłając pismo do sądu w swoim miejscu zamieszkania. Pojawienie się na ewentualnej rozprawie jest wówczas kwestią krótkiej wycieczki do gmachu „własnego” sądu, a nie międzynarodowej podróży czy pozostawienia wszystkiego „tamtejszemu” pełnomocnikowi, z którym kontaktujemy się mailowo i telefonicznie. W przypadku Niemiec i Austrii bariera terytorialna, finansowa i językowa nie jest może znaczna. Jednak można sobie wyobrazić sytuację, kiedy skorzystanie z opcji lokalnego sądownictwa może mieć duże znaczenie. Powiedzmy hipotetycznie, że mieszkający w Tallinie estoński artysta próbuje dochodzić sprawiedliwości od firmy zarejestrowanej w Irlandii. Gdyby możliwe było pozwanie wyłącznie według miejsca siedziby spółki, estoński artysta powinien zwrócić się do irlandzkiego adwokata (barristera). I to najlepiej takiego, który mówi po estońsku i zna estońskie prawo…

Sąd autora, sąd poszkodowanego

Trybunał Sprawiedliwości uznał w 2015 r., na podstawie przepisów rozporządzenia regulującego w UE kwestie jurysdykcyjne, że możliwe jest pozwanie za naruszenie praw autorskich w Internecie w „sądzie autora”, a nie wyłącznie w „sądzie naruszyciela” (te niefachowe określenia wymyśliłam na użytek artykułu). Jednak, jak stwierdzono w wyroku, sąd autora rozpatruje sprawę tylko z punktu widzenia szkody wyrządzonej na terytorium państwa autora. Mówiąc prościej, w hipotetycznej sytuacji autora z Tallina i irlandzkiej spółki, estoński artysta może dochodzić naprawienia szkody w Estonii, ale tylko w zakresie szkody wyrządzonej artyście przez irlandzką spółkę na terenie Estonii.

Trybunał Sprawiedliwości wydał wcześniej jeszcze inne wyroki, z których wynika, że jeśli dana treść jest możliwa do wyświetlenia w Internecie w różnych państwach członkowskich, skutki naruszenia prawa „jest w stanie najlepiej ocenić sąd miejsca, w którym znajduje się ośrodek życiowych interesów poszkodowanego”.[2] Takie podejście jest korzystne dla autora, bo daje kolejny argument za tym, by sprawę zbadał jego lokalny sąd – jako „sąd poszkodowanego”, potencjalnie najlepiej rozumiejący jego sytuację.

.Jednak z powodu terytorialnego rozumienia szkody przez TSUE argumentuje się – jak w sprawie Pez Hejduk – że witryna nie jest przeznaczona dla odbiorców w państwie autora, choć można ją tam wyświetlać. W najgorszym razie, naruszenie prawa w „państwie naruszyciela” będzie zupełnie neutralne w „państwie autora”. Jednak czy na pewno? W epoce cyfrowej, kiedy zdjęcia stockowe docierają potencjalnie do wszystkich komputerów i smartfonów na świecie, czy nieotrzymanie wynagrodzenia przez autora zdjęcia można jeszcze traktować terytorialnie? Sądy będą musiały sobie poradzić z tym i innymi wyzwaniami nowej gospodarki, a treść wyroku w sprawie Pez Hejduk może im w tym pomóc, choć nie na wszystkie pytania odpowiada.

W związku z płynną dyskusją o przydatności prawa autorskiego w obecnym kształcie, trudno przewidzieć, jak będzie ono wyglądało za pięć, dziesięć czy, dajmy na to, 70 lat. Po ogłoszeniu przez Komisję Europejską nowych propozycji zmian w prawie autorskim w UE we wrześniu 2016 r. te dyskusje tylko przybrały na sile.

Przywileje słabszego

W omówionych wyrokach TSUE pobrzmiewa w pewnym sensie „duch Traktatu” UE. To przecież prawo Unii Europejskiej wprowadziło wiele możliwości ochrony konsumenta, ubezpieczonego, pracownika jako słabszych stron umowy. Przywilej polega między innymi właśnie na możliwości pozywania w państwie zamieszkania. W przypadku autora i naruszającej jego prawa dużej firmy, zajmującej się np. nieruchomościami, faktycznie często istnieje podobna dysproporcja. Wydany 8 września 2016 r. wyrok TSUE w sprawie GS Media BV (C-160/15), również dotyczący prawa autorskiego, każe uznać, że w sporze z podmiotem wykorzystującym utwory w celach komercyjnych autor podlega wzmocnionej ochronie. Jednak okazuje się, że dotyczy to nie tylko typowych przypadków naruszeń (umieszczenie dzieła, np. fotografii, bezpośrednio na stronie internetowej), ale także umieszczenia na stronie linku („hiperłącza”) do chronionego utworu.

.Polskie prawo autorskie traktuje autora jak osobę zasługującą na szczególną ochronę. Wiele przepisów napisano tak, żeby zabezpieczyć jego interesy, a nie na przykład interesy zamawiającego dzieło. Ustawa wymaga, aby wyraźnie przenieść na nabywcę to czy inne konkretnie określone prawo, wyraźnie objąć wynagrodzeniem określone sposoby korzystania z utworu czy prawo własności egzemplarza. W szczególny sposób („wieczyście”) chroni więź autora z utworem, na przykład prawo oznaczania utworu swoim nazwiskiem. Do niedawna pozwalało nawet na uzyskanie trzykrotności stosownego wynagrodzenia, kiedy naruszenie prawa autorskiego było zawinione[3] (obecnie ustawa umożliwia kalkulację odszkodowania już tylko przez podanie dwukrotności stosownego wynagrodzenia).

Wcześniej pisałam o tym, że terytorialne rozumienie szkody może niekoniecznie spełniać potrzeby gospodarki cyfrowej. Tymczasem prawo autorskie, na podstawie którego dochodzimy ochrony, jest jak najbardziej terytorialne. Polskie prawo za twórców uznaje m.in. obywateli Polski (oraz obywateli innych państw UE), autorów dzieł opublikowanych po raz pierwszy w Polsce, autorów dzieł opublikowanych po raz pierwszy w języku polskim. Z kolei w Unii, w sprawach z elementem transgranicznym dotyczących naruszenia prawa własności intelektualnej niewynikającego z umowy, stosuje się prawo państwa, na podstawie którego dochodzi się ochrony.[4] Obywatel polski może stosować „swoje” prawo autorskie w razie jego naruszenia przez podmiot zagraniczny. Także obywatel innego państwa UE, który mieszka w Polsce i woli lokalnie zająć się sprawą utworu, do którego posiada prawa, może zdecydować się na zastosowanie polskiego prawa autorskiego.

Prawo unijne i orzeczenia TSUE są często krytykowane. Nieraz słusznie, żadne prawo nie jest przecież doskonałe, co nie zmienia faktu, że sądy muszą jakoś je stosować. Warto jednak korzystać z tego, co – no właśnie – jest dla nas korzystne.

Ewa Fabian

[1] Wyrok TSUE z 22 stycznia 2015 r., C-441/13, Pez Hejduk/EnergieAgentur.NRW GmbH, teza (warto dodać, że sędzią sprawozdawcą w tej sprawie był prof. Marek Safjan).

[2] Wyrok TSUE z 3 października 2013 r., C-170/12, Peter Pinckney/KDG Mediatech AG, p. 36; wyrok TSUE z 25 października 2011 r., C‑509/09 i C‑161/10, eDate Advertising i Martinez, p. 48.

[3] Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 23 czerwca 2015 r., SK 32/14.

[4] Rozporządzenie (WE) nr 864/2007 Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 11 lipca 2007 r. dotyczące prawa właściwego dla zobowiązań pozaumownych („Rzym II”), Dz.Urz.UE.L Nr 199, str. 40, art. 8.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 września 2016
Fot. Shuterstock