Jakub KRUPA: "Procenty nieprawdy. Polacy w Wielkiej Brytanii"

"Procenty nieprawdy. Polacy w Wielkiej Brytanii"

Photo of Jakub KRUPA

Jakub KRUPA

Socjolog zajmujący się problemem tożsamości i zachowań politycznych, komentator polityki europejskiej, absolwent i analityk London School of Economics and Political Science, stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.

zobacz inne teksty Autora

współpraca Adam Malczak

Wielka Brytania: kraj, w którym co trzecia osoba skończyła sześćdziesiąt pięć lat, 30% to czarnoskórzy lub Azjaci, tyle samo jest samotnych rodziców. 15% dziewczynek poniżej 16 roku życia jest w ciąży. Co czwarty mieszkaniec to Muzułmanin, co trzeci – imigrant. Bezrobocie przekracza 20%.

Myślicie, że to zgodne z faktami? Oczywiście, że nie. Ale jakie to ma znaczenie, skoro Brytyjczycy w to wierzą?

Powyższe liczby to wyniki badania pracowni Ipsos Mori i Royal Statistical Society, w którym badano przekonania Brytyjczyków na temat społeczeństwa i państwa w jakim żyją. W rzeczywistości jednak:

  • tylko 16% mieszkańców przekroczyło 65. rok życia (o połowę mniej niż w powszechnym mniemaniu);
  • czarnoskórych i Azjatów jest 10% (trzy razy mniej)
  • samotni rodzice to tylko 3% populacji (dziesięć razy mniej)
  • w ciąży jest 0,5% nastolatek (30! razy mniej)
  • co dwudziesty mieszkaniec Wielkiej Brytanii to Muzułmanin (pięć razy mniej)
  • co siódmy to imigrant (ponad dwa razy mniej)
  • bezrobocie to tylko 8% (dwa i pół raza mniej)

Podobnie jest z Polakami lub, szerzej, „wschodnioeuropejskimi imigrantami”. Polaków jest w Wielkiej Brytanii – według różnych szacunków – od 500 tysięcy do 1,5 miliona. Według spisu powszechnego z 2011 roku na Wyspach mieszka niespełna 600 tysięcy Polaków; z kolei aż 1,2 miliona uzyskało w jakimś momencie numer NINo – coś pomiędzy polskimi numerami PESEL i NIP, niezbędny do rozliczeń podatkowych i uzyskiwania wsparcia socjalnego. To nie więcej niż 1-2% ogólnej populacji Wielkiej Brytanii.

Gdyby jednak wykonać badania sprawdzające jaka część dyskursu poświęcona jest naszym rodakom, moglibyśmy się mocno zdziwić. Prawicowe Daily Mail, Daily Telegraph i Daily Express prześcigają się w donoszeniu o coraz to dziwniejszych lub bardziej przerażających sytuacjach dotyczących polskiej mniejszości na Wyspach: o przypadkach zjedzonych łabędzi (!); o tym, jak polskie prywatne kliniki robią konkurencję narodowej służbie zdrowia, a Polacy zabierają prace Brytyjczykom; o kolejnych wyjątkowo brutalnych morderstwach lub gwałtach, często o motywie zarobkowym, i oczywiście najczęściej na samych Brytyjczykach (innym razem w ramach „wschodnioeuropejskich porachunków”).

poles apart

Grafika: The Economist

Od niedawna gorzej mają Rumuni i Bułgarzy, którzy stali się nowym straszakiem dla brytyjskiej opinii publicznej. Poziom natężenia kampanii niechęci wobec nich tuż przed otwarciem granic 1 stycznia 2014 jest wyższy niż kiedykolwiek w przypadku Polaków.

Oczywiście: przesadą byłoby powiedzenie, że we wszystkich pojawiających się zarzutach nie ma prawdy. Liczna imigracja po wejściu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku połączona z konserwatywną „starą emigracją” stworzyła – patrząc w poniekąd krzywdzącym uogólnieniu – wybuchową mieszankę sentymentu, odrzucenia, tęsknoty za własnym krajem i przedziwnego typu obawy przed mitycznym „innym”. Zorganizowani w gettoidalnych grupach w wybranych miejscach kraju – głównie w północno-wschodnim i zachodnim Londynie oraz mniejszych miastach, m.in. Birmingham, Southampton i Coventry, często integrują się z lokalną wspólnotą jedynie w stopniu wymaganym do przeżycia. Ich angielski jest na poziomie pozwalającym na podstawową komunikację i pracę, którą – to podkreślają sami Brytyjczycy – wykonują zazwyczaj sumiennie, ale w wolnych chwilach pozostają zamknięci w swoim świecie.

Przyjechali tu w konkretnym celu i ten cel realizują. Przesyłają pieniądze z powrotem, budują domy, zbierają na marzenia. Rzeczywistość – a w niej pobyt w Wielkiej Brytanii – jest tylko narzędziem.

Nieprzyzwyczajeni do multikulturalizmu, funkcjonują w nim, bo muszą, ale pozostają krytyczni i nieufni. Pracują w barach, restauracjach (ciężko znaleźć lokal w centrum Londynu, gdzie nie będzie chociaż jednego Polaka w zespole), sklepach, magazynach, warsztatach, na budowach.  Kiedy szukają kogoś do spędzenia wolnego czasu, wyjścia na spacer, randkę, grilla – szukają wśród Polaków. Facebookowe grupy organizujące Polaków w Londynie i innych dużych miastach Wielkiej Brytanii pełne są ogłoszeń osób poszukujących „swojego” towarzystwa. Zderzeni z innością, nie potrafiąc odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest dla nich polskość i bycie Polakiem, tworzą swoje własne mutacje. Enklawy, w których nie muszą się z tymi pytaniami mierzyć. To nie czyni ich w żaden sposób gorszymi – daleki jestem od wartościowania – ale pokazuje, że brak pewnych odpowiedzi na poziomie krajowym; odpowiedzi, które ci emigranci powinni mieć jeszcze przed wyjazdem z kraju, zostawia pole do rozwoju niepewności i lęku. Czasami rozwiązywanych alienacją; czasami nienawiścią i rasizmem; czasami funkcjonalną frustracją; czasami używkami. A czasami po prostu mają innych w nosie. Przyjechali tu w konkretnym celu i ten cel realizują. Przesyłają pieniądze z powrotem, budują domy, zbierają na marzenia. Rzeczywistość – a w niej pobyt w Wielkiej Brytanii – jest tylko narzędziem. To chyba największa grupa.

Ale bez wątpienia, to tylko fragment pełnego obrazu. Spora – jak duża, trudno szacować – grupa Polaków próbuje się zasymilować do brytyjskiego społeczeństwa. Czasami twórczo przetwarzają swoją polskość, wplatając ją w ciągły dialog z brytyjską tożsamością i – w przypadku Londynu – z globalnym duchem tego miasta. Czasami zadają sobie pytania o to, co znaczy bycie Polakiem w zestawieniu z byciem Brytyjczykiem, Niemcem, Francuzem, Nigeryjczykiem, Chińczykiem czy Banglijczykiem; czy pierogi to powód do wstydu, a może kulinarnej zabawy; czy polskie wąsy są przaśne, czy tak samo lokalnie urocze, jak francuskie bereciki. Potrafią cieszyć się tym, co swoje – i promować to, stając się najlepszymi polskimi ambasadorami – ale też z uwagą i szacunkiem próbować i poznawać „innego”.

Czasami, po prostu, uznają, że są Polakami, ale nie przywiązują do tego większej uwagi. Polskość nie jest dla nich jest ucieczką przed „innym”, ale też nie jednoznacznym określeniem siebie, raczej po prostu krajem pochodzenia. Geograficznym punktem odniesienia. Są stamtąd, więc nie mówią tak perfekcyjnie po angielsku, ale też w sumie nie mają z tym większego problemu ani z tego powodu kompleksu. Może zaproszą na pierogi, pogadają o Polakach grających w Premier League, po pijaku wspomną parę razy o wojnie. Tak wyszło, są Polakami.

Czasami spotyka się jeszcze innych: takich, którzy polskości się wypierają. Wstydzą się mówić po polsku w miejscach publicznych, w karkołomny sposób maskują polski akcent i z ulgą przyjmują, kiedy ktoś nie wnika skąd są, ewentualnie enigmatycznie skrywając się za „byciem Europejczykiem”, cokolwiek to znaczy. Kiedy wreszcie przyznają się do pochodzenia z Polski, mówią to z lekkim zażenowaniem, jakby czuli się „mniej”, „gorzej”, „niżej”. Razi ich ta „wschodniość”, „dzikość”, „inność”, ten cały pieprzony „powrót” do Europy, jakbyśmy byli jakimiś dzikusami. I, cholera, ciągle są myleni z Rosjanami. Mróz, niedźwiedzie. Wódka. Lepiej tego nie zaczynać. „Polska, gdzieś tam, transformacja, sukces jakiś tam. Dobra, opowiedz co u Ciebie”.

Opisuję te wszystkie dylematy nie bez powodu. Paradoksalnie, to one stoją gdzieś u podstaw całej dyskusji o imigracji w Wielkiej Brytanii.

Kiedy w 2004 roku wraz z wejściem do Unii Europejskiej Polacy uzyskali prawo do pracy na części rynków krajów Unii Europejskiej, odpowiedź na pytanie o esencję polskości była co najmniej tak samo niejasna jak dzisiaj. Wyjeżdżali ci, którzy przegrali na transformacyjnej ruletce; ci, którzy liczyli, że tam łatwiej będzie dogonić marzenia; ci, którzy swobodnie przeliczali kurs funta na swoje marzenia. Dla nich Wielka Brytania była ucieleśnieniem marzeń o Zachodzie. Krajem Davida Beckhama, uśmiechu Hugh Granta, Love Actually, radości, dobrobytu. Lepszego życia.

W tym samym czasie Polacy stanowili nieco większą zagadkę dla Brytyjczyków. Byli przybyszami z innego świata, ze Wschodu. Co gorsze, byli – jak nazwał to Mrożek – „na Wschód od Zachodu i na Zachód od Wschodu”; z regionu, który, za Miłoszem, mógł być równie dobrze oznaczany „tam, gdzie żyją lwy”. Coś jak Rosja, ale nie do końca. Podobno walczyli kiedyś po brytyjskiej stronie podczas wojny, ale to było dawno i byli znani z tego, że latali jak wariaci. Spora część z nich pozostała w Wielkiej Brytanii, często wchodząc w związki z tutejszymi i takowymi się stając. Jan stawał się Johnem, Grzegorz – Gregorym, Jakub – Jamesem. Jak pisze Ewa Winnicka w znakomitej książce „Londyńczycy”, musieli zderzać się z hierarchią, z porządkiem, z tradycją, z samotnością. Między 1939 a 1947 roku przybyło ich ponad 200 tysięcy. Jak to ujął jeden z bohaterów książki Winnickiej, „wylądowali na Marsie i żeby przeżyć, musieli założyć tam Polskę”.

W 2004 Polski zakładać nie musieli. Czuli się jak u siebie, uwierzyli w całkowity powrót do Europy. Powiedziano im: jesteście Europą. Więc zachłysnęli się i pojechali.

Polska niepewność i kompleksy, strach małego kraju – zgodnie z definicją Kundery, że „mały naród to taki, którego istnienie może zostać w każdej chwili zakwestionowane, który może zniknąć i o tym wie” – ale też zuchwałość poszukiwacza złota zderzyły się z imperialnym dziedzictwem i kulturowym miszmaszem Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy byli przyzwyczajeni do pewnej dozy multikulturalizmu: od lat gościli przybyszy ze swoich kolonii albo „włóczęgów i łowców przygód, których przyciągało wielkie miasto”, jak niegdyś (odnosząc się do Wiednia) o podobnych przybłędach historii pisał Węgier Sandor Marai. Polacy pozostawali jednak dla nich pewnego rodzaju przedstawicielami Orientu – jak zaznaczał Norman Davies w „Między wschodem a zachodem” – stąd ich obraz był (jest?) podatny na uprzedzenia i wypaczenia.

W tym miejscu w świat idei wchodzi polityka. W 2004 Polakom od dłuższego już czasu, a na pewno od kampanii przedakcesyjnej, wmawiano, że są pełnymi Europejczykami. Że nie mają się czego wstydzić; że nie potrzebują wprowadzenia; że Europa z zapartym tchem oczekuje ich powrotu (Havel polemizowałby z tym określeniem) do „Europy”, rozumianej jako Zachód. Jednocześnie nikt chyba nie potrafił realnie ocenić ilu Polaków mogłoby przemieścić się z Polski na Wyspy. Ostrożne prognozy mówiły o kilkunastu, kilkudziesięciu tysiącach. Przybyło wielokrotnie więcej, najwięcej od czasu Hugenotów.

Rządząca wówczas Partia Pracy uznała najwyraźniej, że pośród tych wszystkich imigrantów w Wielkiej Brytanii Polacy nie powinni się przesadnie wyróżniać. Wszak Europejczycy, wszyscy jesteśmy z jednej rodziny, nie ma zagrożenia Islamem, a i konserwatywni katolicy, więc nie powinni przysporzyć problemów. Polski rząd, słaniający się na nogach i wykończony samym biegiem do Europy w obliczu swoich krajowych problemów, nie miał czasu ani siły zastanowić się stylem wejścia na metę. A może zachłysnął się sukcesem, biegł do mety i z czystej arogancji nie zauważył przeszkody za zakrętem, uznając, że samo „bycie w Europie” będzie wystarczającą tarczą chroniącą przed problemami? Ciężko rozstrzygnąć; tym bardziej, że trudno stwierdzić, czy nawet gdyby mógł, zająłby się tym tematem. Idea wolnego rynku i niezawodności swobodnych przepływów wewnątrz Unii wydawała się być nienaruszalna, a Polska nie miała żadnej polityki migracyjnej, nawet na swój własny użytek, wobec Ukraińców czy Białorusinów widzących swój Londyn w Warszawie.

„Multikulturalizm” to było Słowo. Kluczowe dla europejskiej polityki, kluczowe w wierze w budowanie nowej, zjednoczonej Europy. Być może ta intelektualna arogancja stała za tym, że politycy po obu stronach postanowili, że niepotrzebne są kurtuazyjne wieczorki zapoznawcze dla obu narodów. Dogadają się. Albo nie.

Polski rząd, słaniający się na nogach i wykończony samym biegiem do Europy w obliczu swoich krajowych problemów, nie miał czasu ani siły zastanowić się stylem wejścia na metę. A może zachłysnął się sukcesem, biegł do mety i z czystej arogancji nie zauważył przeszkody za zakrętem, uznając, że samo „bycie w Europie” będzie wystarczającą tarczą chroniącą przed problemami?

A można było inaczej. Można było zbudować polskie instytucje w Londynie, blisko współpracujące z rządem Jej Królewskiej Mości, gotowe do wsparcia i obsługi przybyszy ze Wschodu. Można było wtedy ich zagospodarować: zorganizować kursy angielskiego, wsparcie w procedurach legalizacyjnych i poszukiwaniu pracy, w rozwiązywaniu problemów społecznych, zaproponować plan na czas wolny, włączając w życie Wielkiej Brytanii. Będąc dalekim od hierarchicznych porównań pomiędzy „lepszym, bardziej nowoczesnym” a „gorszym, dzikim” narodem, nazwałbym ten proces „oswojeniem”. I to oswojeniem obustronnym – próbując wprowadzić pierogi do brytyjskich pubów; pokazać, co jest ważne dla Polaków, przedstawić polską kulturę, wytłumaczyć polską historię. Wreszcie: wytłumaczyć statystycznie i merytorycznie, że nie ma podstaw do obaw, wypracowując jednocześnie odpowiednie rozwiązania w zakresie świadczeń socjalnych i rozwiązań podatkowych (nie zostawiając szarej strefy, w której przez lata później będą funkcjonowały firmy specjalizujące się w pomaganiu w korzystnym rozliczeniu dochodów na Wyspach, aby nie płacić podwójnego opodatkowania).

Tego wszystkiego nie było. Było sporo nieufności, trudnych początków, wzajemnego dystansu i niezrozumienia. Wcześniej opisane pytania o tożsamość wróciły ze zdwojoną siłą: kim jestem, jaki jestem wobec Brytyjczyków, jaka jest między nami relacja? Pojedyncze sukcesy intelektualistów jak Kołakowski, Bauman, Pełczyński, nie znajdowały przełożenia na emocje polskiej „ulicy”. Tym bardziej, że uruchomiły się wszystkie historyczne zaszłości: że nie pomogli, zdradzili, mają moralne zobowiązanie wobec nas, bo gdyby nie ta zdrada, dziś nie musielibyśmy przyjeżdżać, a oni jeszcze nas nie rozumieją. Kompleksy, że nie jesteśmy tu elitą, a hydraulikami, budowlańcami, ogrodnikami, jakby z jakiegoś niejasnego powodu czyniło to z nas ludzi „niższych”, „gorszych”, mniej godnych szacunku, poddanych wobec możnego Pana, który łaskawie nas przyjmuje.

Ten model działał także u tych, którym się udało, którzy dostali etaty w światowych korporacjach, instytucjach naukowych, na kierowniczych stanowiskach. Gonili, bo bali się konsekwencji niedogonienia – bycie „gdzieś” było dla nich byciem z hydraulikami. Koniecznie chcieli sobie udowodnić, że oni są lepsi, oni są „bardziej”, oni są prawie „swoi” dla Brytyjczyków, bojąc się niekończącego się stygmatyzowania jako „innego”. Dla wielu Polaków emigracja wówczas stała się także koniecznością udowodnienia sobie swojej wartości – nie tylko sobie, ale też samym Brytyjczykom. Jeśli ci nie chcieli słuchać, arogancko uważali Polaków w większości za „niewykwalifikowanych pracowników fizycznych” – trudno było o szacunek w drugą stronę. Dla wielu, ich krucha tożsamość została poturbowana. Polskie białe kołnierzyki były w tym procesie brutalnie zrównane brudnym farbą kombinezonom malarskim, zatrudnionym w nieskończonej ilości polskich firm, w większości pod tą samą, nieprzypadkową nazwą: „White Eagle”.

(Dlaczego nie, powiedzmy, Kowalski’s? Albo Paintpol albo jakakolwiek inna zabawna cośpol nazwa, którą znamy z polskich lat 90., kiedy firmy zabawnie naśladujące angielskie nazwy przez łączenie sylab mnożyły się w Polsce? Co takiego zachęcało ich do sięgania po ten wyjątkowy symbol Orła Białego? Co chcieli zaznaczyć? Dlaczego firmy i sklepy oznaczali flagami, jak prawie żadna inna mniejszość, jakby chcąc oznaczyć swoje terytorium?)

Pytania o tożsamość wróciły ze zdwojoną siłą: kim jestem, jaki jestem wobec Brytyjczyków, jaka jest między nami relacja? Pojedyncze sukcesy intelektualistów jak Kołakowski, Bauman, Pełczyński, nie znajdowały przełożenia na emocje polskiej „ulicy”. Tym bardziej, że uruchomiły się wszystkie historyczne zaszłości: że nie pomogli, zdradzili, mają moralne zobowiązanie wobec nas, bo gdyby nie ta zdrada, dziś nie musielibyśmy przyjeżdżać, a oni jeszcze nas nie rozumieją.

Dla kolejnych ekip politycznych zmiana polityki byłaby zbyt skomplikowana. Tym bardziej, że działania naprawcze potrzebowałyby lat oczekiwania na efekty i bliskiej współpracy z Polską, w której rok po wejściu do Unii Europejskiej rządziło Prawo i Sprawiedliwość, poniekąd dumne z odmienności Polaków. Tony Blair i Gordon Brown trzymali się, choć mniej pewnie po zamachach z 7 lipca 2005 – koncepcji multikulturalizmu, a po zmianie warty w 2010 roku David Cameron i Konserwatyści nie chcieli użyć miękkich narzędzi polityki migracyjnej utożsamianych z Partią Pracy, by nie narazić się na zarzuty programowej zdrady. Donald Tusk, następca braci Kaczyńskich w Polsce, miał z kolei jedną odpowiedź na wszystkie pytania: „modernizację”. Koncept, którego konkretne znaczenie z dzisiejszej perspektywy wydaje się być niemożliwe do określenie i zakłada jakąś formę cywilizacyjnego przeskoku, który ściągnie emigrantów z powrotem (wielu skutecznie – pytanie, czy to rzeczona „modernizacja” czy też tęsknota za krajem i pierwsze fale kryzysu ekonomicznego połączone ze sprawną retoryką nowego rządu).

Polacy stali się wizytówką „Big Bang”, wielkiego rozszerzenia Unii Europejskiej w 2004 roku. Od tej pory za każdym razem, kiedy wspominana jest nowa fala migracji, w domyśle chodzi o Polaków. Także czysto z pragmatycznych powodów: mniejsze kraje, jak Słowacja, Czechy, Słowenia, Węgry nie budziły wśród Brytyjczyków jednoznacznych skojarzeń, zlewały im się w ramach „nowych, dziwnych krajów”. Polska, jako największy z nowych członków Unii i sprawca największego zamieszania, stał się głównym „innym”. Od wtedy, każdy incydent, problem lub kontrowersja z udziałem „wschodnioeuropejczyków” obciążała także (głównie?) Polaków. Odpowiadali za patologie i wpadki swoje, ale też innych przedstawicieli Europy Środkowo-Wschodniej. W jakiś wykrzywiony sposób, wymarzone przez wielu polskich polityków przywództwo regionalne tutaj się ziściło, ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami.

Zbiegło się to też w czasie ze zmianą europejskiego paradygmatu. Sygnał do odwrotu dała w 2010 roku Angela Merkel, która w swoim słynnym poczdamskim wystąpieniu przyznała, że polityka multikulturalizmu „kompletnie zawiodła”. Jej komunikat był jednak pełen niuansów, gospodarczego pragmatyzmu i chłodnej kalkulacji zysków i strat. Merkel mówiła o potrzebie większej integracji niemieckich imigrantów, o konieczności nauki języka. Pół roku później w jej ślady David Cameron. Z tym, że lider Torysów nie ograniczał się do subtelnej analizy i próby rozwiązania problemu, ale wysypał etykietyki. Multikulturalizm trafił w towarzystwo terroryzmu, ekstremizmu, fundamentalizmu, przyczyn całego zła i brytyjskiego nieszczęścia: rosnącego bezrobocia, poczucia zagrożenia globalną wojną z terroryzmem, powszechnej niepewności i lęku. „Bliscy” i „Europejscy” Polacy, choć nie wprost, zostali postawieni w szeregu z przybyszami z dalekiego Wschodu lub z Afryki. Byli „inni”, byli obcy, byli intruzami. To był kolejny moment, w którym – tym razem jednostronnie – Europa Środkowo-Wschodnia z Polską na czele mogła wypracować komunikacyjny „plan B”, wspierający asymilację w Wielkiej Brytanii i mocno akcentujący różnice wobec innych beneficjentów multikulturalizmu.

Nie zrobiono tego. Polityką migracyjną nie wygrywa się wyborów.

Jednocześnie kolejne fale antyeuropejskiego sentymentu i kryzysu zmieniały nastawienie do całości projektu integracji europejskiej. Wcześniejsze zamieszanie z Konstytucją dla Europy i Traktatem Lizbońskim (jego wielokrotnym głosowaniem i kontrowersjami dotyczącymi zapisów dot. symboli i tożsamości) dodały energii partiom, które już uprzednio, choć mając raczej marginalne znaczenie, wprost kwestionowały politykę Unii Europejskiej i jej legitymizację w procesach demokratycznych.

To ciekawy proces, którego wizytówką w przypadku Wielkiej Brytanii stał się Nigel Farage – wygadany były bankier z City, który od 15 lat będąc europosłem (!) jest głównym głosem antyeuropejskiej retoryki na Wyspach. Partia, którą Farage reprezentuje – UK Independent Party, UKIP – jest brytyjskim odpowiednikiem Jobbiku, nacjonalistycznej partii na Węgrzech, która wykorzystując nastroje społeczne i upadek lewicy, zmusiła dotychczas raczej centrycznego Viktora Orbana do przejścia na bardziej prawicowe pozycje. Podobnie UKIP: od czasu Traktatu z Maastricht krytyczny wobec Unii Europejskiej, ze szczególnym naciskiem na Traktat Lizboński i brak obiecanego referendum potwierdzającego przyjęcie dokumentu. Tradycyjnie sceptyczna wobec kontynentalnej Europy Wielka Brytania, z narastającym sentymentem anty-unijnym jeszcze z lat 80., nie mogła wybaczyć Brukseli federalistycznych prób odgórnej integracji i konstrukcji tożsamości europejskiej. W wyniku jednoznacznego rozwoju Unii Europejskiej w kierunku ściśle zintegrowanej federacji, partie takie jak UKIP czy francuski Front Narodowy rosły w siłę.

Cameron nie ograniczał się do subtelnej analizy i próby rozwiązania problemu, ale wysypał etykietyki. Multikulturalizm trafił w towarzystwo terroryzmu, ekstremizmu, fundamentalizmu, przyczyn całego zła i brytyjskiego nieszczęścia: rosnącego bezrobocia, poczucia zagrożenia globalną wojną z terroryzmem, powszechnej niepewności i lęku. „Bliscy” i „Europejscy” Polacy, choć nie wprost, zostali postawieni w szeregu z przybyszami z dalekiego Wschodu lub z Afryki.

Jednym z przykładów „unijnej patologii” – obok Traktatu Lizbońskiego i strefy euro – stał się dla UKIP i Farage’a wolny przepływ osób i wynikające z niego prawa do świadczeń socjalnych. Wykorzystując strach, niepewność gospodarczą i widoczne w mainstreamie odrzucenie multikulturalizmu, partii udało się nadać negatywny spin dla całego zjawiska migracji. Znaczenie przestawało mieć, czy imigranci wykonują ważne, nawet jeśli nieskomplikowane, prace lub to, czy przynoszą korzyść dla gospodarki. Zagospodarowując częściowo język lewicy, UKIP – a wraz z nim przestraszeni Konserwatyści – używali prostego języka polityki tożsamościowej, gdzie „ciężko pracujący Brytyjczycy” zderzali się z „nieuczciwymi imigrantami”, którzy „nadużywali gościnności”. Trauma po zamachach z 2005 roku, gdy zamachowcy okazali się być Brytyjczykami, „kretami” wewnątrz organizmu, wsparta trudną sytuacją gospodarczą, koniecznością cięć budżetowych i antyeuropejskim sentymentem doprowadziła do tego, że najprościej było uderzyć w rzekomo korzystających z przywilejów socjalnych przybyszy z kontynentu. Ta kampania – podsycana przez prawicowe media jak Daily Mail, Daily Express, Daily Telegraph, a ostatnio nawet państwowe BBC – trwa do dziś.

Większość relacji to podręcznikowe przykłady działania wykluczenia i stygmatyzacji w psychologii społecznej. Do tego stopnia, że swoją własną decyzję o otwarciu rynku dla pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej bez okresów przejściowych krytykuje nawet Partia Pracy – były minister spraw wewnętrznych Jack Straw nazwał ją „spektakularną pomyłką”. (A może zrobił to tylko dlatego, że akurat Wielka Brytania mierzyła się z potencjalną falą imigrantów z Rumunii i Bułgarii, który od 1 stycznia 2014 roku mogą pracować na Wyspach i Straw nie chciał, aby wyborcy dalej łączyli to ze zgodą lewicy na nieograniczony napływ siły roboczej? Dziś, według badań, już 40% wyborców Partii Pracy ma problem z wpływem imigrantów na gospodarkę przy 36% wciąż przekonanych o pozytywnym bilansie tego zjawiska).

Ile w tej kampanii prawdy? Niewiele. Wszelkie statystyki pokazują, że zjawisko imigracji, szczególnie tej z Europy Środkowo-Europejskiej ma zdecydowanie korzystny dla Brytyjczyków bilans. Jak wynika z badań Centrum Badań i Analizy nad Migracją na University College London, imigranci, którzy przybyli do Wielkiej Brytanii po 1999 roku prawie dwa razy rzadziej korzystają z zasiłków i zapomóg socjalnych niż Brytyjczycy, a wpłacili do kasy o 34% więcej niż z niej pobrali (dla porównania, Brytyjczycy mają bilans ujemny, -11%). Co ciekawe, imigranci są również w większości… lepiej wykształceni – 32% z nich ma wyższe wykształcenie – dyplom uniwersytecki – przy zaledwie 21% Brytyjczyków.

Ktoś powie: kluczowe są tu krytyczne, rzucające się w oczy przypadki niesłusznego poboru świadczeń, które zapewniają imigrantom złą prasę. Nie da się zaprzeczyć, że zjawisko istnieje i dotyczy także Polaków, którzy sporadycznie posuwają się do manipulacji dokumentami lub niejasnych zeznań, aby uzyskać możliwie największe świadczenia na czas ciąży, dla nowo urodzonego dziecka, utrzymanie domu czy w ramach zasiłku dla bezrobotnych. O jakich liczbach jednak mówimy, w skali całego społeczeństwa (a więc nie tylko wobec Polaków, którzy stanowią – przypominam ok. 1-2% populacji Wielkiej Brytanii – i innych imigrantów)?

Brytyjczycy wierzą, że o ogromnych. Badania pokazują, że według opinii publicznej z całego budżetu na pomoc społeczną aż 41% idzie na zasiłki dla bezrobotnych, a 27% tego samego budżetu jest wydawane na wyłudzone zasiłki. Prawdziwe cyfry jednak to odpowiednio 3% (niespełna 14 razy mniej) i 0,7% (35! razy mniej). Dla porównania na same zasiłki dla osób niepełnosprawnych przeznaczono 8%, na emerytury – blisko 50% (co nie przeszkadza prawie co czwartemu Brytyjczykowi wierzyć, że państwo wydaje więcej na zasiłek dla bezrobotnych niż na emerytury, podczas gdy realnie jest to 15 razy mniej).

Albo jeszcze inaczej, nadajmy tym liczbom konkretny wymiar. Tzw. benefit fraud – w skali kraju – szacuje się na 1,2 miliarda funtów. Dla porównania, 16 miliardów funtów rocznie, które mogłoby trafić do osób realnie uprawnionych do różnego rodzaju przywilejów, zostaje w kasie państwa z racji braku zgłoszeń. Z kolei podatki niezapłacone, niezebrane lub zwyczajnie ukryte szacuje się od 30 do 120 miliardów funtów. Jeśli mają Państwo jakieś wątpliwości, sprawców wyłudzeń socjalnych ściga armia 3000 urzędników, zaś tych, którzy nie zapłacili podatków – 300.

Czy zatem anty-imigrancka, a w tym anty-polska, retoryka populistycznych polityków i mediów, a wraz z nimi ogromnej grupy Brytyjczyków mają oparcie w faktach? Nie. Ale jakie to ma znaczenie, dopóki oni w to wierzą?

Co gorsza, nie przeszkodziliśmy im w to uwierzyć.

Jakub Krupa

Współpraca: Adam Malczak, aktywista społeczny i komentator, student King’s College w Londynie zainteresowany współczesną historią i polityką europejską. Pasjonat mediów społecznościowych i ich roli w procesach demokratycznych. Prezes Stowarzyszenia Narodów Zjednoczonych w Polsce.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 8 stycznia 2014