Jan ŚLIWA: Drang nach Osten. Niemiecka ekspansja na wschód

Drang nach Osten. Niemiecka ekspansja na wschód

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Jak stwierdził Adolf Hitler: „Chcemy ziemi, a nie ludzi”. Pierwszym krokiem było odrąbanie narodowi głowy – szybka i systematyczna eksterminacja inteligencji i działaczy patriotycznych (Intelligenzaktion). Ale nie wszystko od razu. Polacy byli trzymani przy życiu nie z miłości, lecz dlatego, że byli jeszcze potrzebni – pisze Jan ŚLIWA

.Od setek lat naturalnym kierunkiem ekspansji Niemców był Wschód. W porównaniu z Zachodem mniejsza była tam gęstość zaludnienia, słabsze były organizmy państwowe. Łatwiej też było ludy Wschodu przedstawiać jako barbarzyńców, zwłaszcza przed przyjęciem przez nie chrześcijaństwa. Nierozsądni Prusowie pozostali poganami, ich ziemie zostały więc bez skrupułów skolonizowane przez zakon krzyżacki. Ekspansja dokonywała się nie tylko ogniem i mieczem. Wielu rzemieślników i kupców przybywało do miast. Władcy sprowadzali niemieckich osadników – do Siedmiogrodu, nad Wołgę, a nawet do hiszpańskiej Andaluzji, gdzie do dziś występują niebieskoocy blondyni, z których niektórzy nazywają się Alemán.

Takie zaludnianie obcych terenów ma rozmaite konsekwencje. Daje poczucie, że wszystko, co tam powstało, naprawdę stworzyliśmy my, niemieccy nosiciele kultury (Kulturträger). Również tereny osadnictwa postrzegane są jako niemieckie. Pomagają w tym podrasowane mapy, gdzie obszary niemieckiej ludności i języka przedstawiane są nie jako wyspy, lecz jako obszar ciągły. Czyli w istocie to wszystko jest nasze.

Gdy kraje te, jak Polska czy Czechosłowacja, stają się niepodległe i akcentują własną kulturę, prowadzi to do napięć. Gdy konflikt narasta, Niemcy traktowani są (często słusznie) jako piąta kolumna, co prowadzi do represji. Gdy nadchodzi niemiecka okupacja, zwłaszcza tak brutalna jak hitlerowska, wielu Niemców korzysta z okazji, by poużywać sobie na lokalnej ludności. Gdy losy wojny się odwracają, wahadło wychyla się w przeciwną stronę i w strachu przed „czerwonym Iwanem” Niemcy uciekają sami lub są do tego zmuszeni. A wielcy tego świata, ze szczególnym uwzględnieniem Stalina, tak ustawiają granice, żeby konflikt się tlił przez dekady i żeby zawsze można było go rozniecić.

Niemcy – wyższa kultura?

.Nie da się zaprzeczyć, że Niemcy mają na swoim koncie wiele osiągnięć światowej klasy. Niemiecka kultura i nauka osiągnęła w XIX wieku szczytowy poziom. Na kontynencie dominowały niemieckie filozofia (z ideami mądrymi i głupimi), muzyka, nauka i technika. Zwłaszcza pod koniec wieku, podczas tzw. drugiej rewolucji przemysłowej, niemiecka chemia (Bayer, BASF), elektrotechnika (Siemens) i metalurgia (Krupp, Benz, Diesel) stały się globalnym punktem odniesienia. Na uniwersytetach zastępy biologów czy filologów działały z niemiecką precyzją. Na temat ich prac często ironizowano, choć pod ironią był respekt: „Krótki wstęp do asyriologii, 10 tomów”. Pojęcia psychologiczne, jak Angst (strach) czy Weltanschauung(światopogląd), trafiły do światowego języka nauki. Japońska terminologia medyczna po części pochodzi z niemieckiego: kuranke (Kranke) – pacjent, noirōze (Neurose). To na niemieckich uniwersytetach tworzono podstawy współczesnej fizyki, Oppenheimer studiował w Getyndze. Dlatego też (przed epoką szaleństw) Niemcy budziły respekt. Na niemieckich uniwersytetach studiowało wielu Żydów, stąd w odradzającej Polsce ciążyli kulturalnie do Niemiec. Ta wiara w „niemiecką wyższą kulturę” okazała się potem dla nich zabójcza.

Jak się w tej konkurencji plasuje Polska? XIX wiek to walka, męczeństwo i wywózki na Syberię. Ten stracony wiek był kolosalnym ciosem dla Polski. To właśnie był okres, gdy narody Europy budowały swoją potęgę w nauce, technice i przemyśle. A Polacy stawiali kosy na sztorc. To nie krytyka: walka o odzyskanie państwa była ważna, to właśnie brak państwa blokował rozwój kraju i jednostek. Ignacy Domeyko tworzył górnictwo w Chile, Ernest Malinowski budował koleje w Peru. Paweł Edmund Strzelecki badał Australię, ale dla Anglii. Sam mając niewymawialne nazwisko, nadał tam najwyższej górze niewymawialną nazwę Mount Kościuszko. Niech wiedzą. A Maria Curie-Skłodowska, pracując we Francji, nazwała swój pierwiastek polonem, dała tym znak, że jeszcze jesteśmy. Po odrodzeniu Polski wielu wierzyło, że wreszcie będą mogli wykorzystać swoje talenty dla wzmocnienia niepodległej ojczyzny.

Stawiam tezę, że gdyby nie wojna, pierwszy statek księżycowy wystartowałby z kosmodromu pod Stalową Wolą, z Kowalskim i Silbersteinem na pokładzie. Potem jednak przyszła wojna i naukowców aresztowano lub wybito, a potencjalni nobliści karmili wszy. A komu się udało umknąć, ten tworzył amerykańską naukę i technikę. Po wojnie nastąpiło pół wieku ogólnej niemożności, a potem energię tłumiła postkomunistyczna hydra. Nie chodzi o konkretnych ludzi, lecz o mentalność: lepsze są intrygi i łapówki niż przedsiębiorczość i innowacyjność. Na szczęście nie jest tak do końca, niemniej Polska wciąż przypomina śpiącego, spętanego olbrzyma.

Do tego Niemcy, oparte na kadrach wywodzących się z NSDAP, otrzymały po wojnie ofertę awansu w ramach wspólnoty Zachodu, plan Marshalla i moralną „białą kamizelkę” (weisse Weste). A rakietę na Księżyc z przylądka Kennedy’ego na Florydzie wysłała ekipa oparta na konstruktorach V1 i V2, pod kierownictwem ex-Sturmbannführera SS Wernhera von Brauna. Wszystko to powoduje, że obiektywne porównanie zdolności Polaków i Niemców jest trudne.

Kolonizacja Afryki, kolonizacja Polski

.W XVII wieku, gdy swoje imperia budowały Hiszpania, Portugalia, Holandia, Anglia i Francja, zarówno Polska, jak i Niemcy przeżywały ciężkie czasy. Polska targana była serią wojen – z Kozakami, Szwedami i Turkami. Niemcy z kolei bili się z innymi Niemcami. Religijna wojna trzydziestoletnia katastrofalnie wyniszczyła kraj. Do podziału kolonialnego tortu Niemcy się więc spóźniły. Bismarck zresztą uważał, że koszty są wyższe niż zyski: „Moja mapa Afryki leży w Europie. Tu leży Rosja, tu Francja, a my jesteśmy w środku”. Za cesarza Wilhelma II (1888–1918) nastawienie się zmieniło i Niemcy dostały parę nie najgorszych kawałków w Afryce (Togo, Tanganika, Kamerun, Namibia). Podkreślmy – kolonializm nie był wtedy niczym wstydliwym. Misja cywilizacyjna była czymś oczywistym – „brzemię białego człowieka”. I jeżeli Melchior Wańkowicz pisał o polskich planach kolonialnych, stała za tym chęć dołączenia do wiodących demokracji Zachodu. W praktyce utrzymanie kolonii wymagało brutalnej siły, jak w przypadku tłumienia powstania Herero i Nama w Namibii, uznawanego obecnie za ludobójstwo i przymiarkę do Holocaustu. Pamiętajmy, że wzorcowe demokracje nie wyglądają tu lepiej.

Przytoczona powyżej opinia Bismarcka była wyrazem napięcia między marzeniem o światowym mocarstwie a chęcią ekspansji lokalnej. Wielu (w tym później Hitler) uważało, że szukanie szczęścia w obcych kulturowo i klimatycznie okolicach jest szkodliwe. Od romantyzmu egzystował ideał Niemca bliskiego naturze, związanego z ojczystym lasem, jak Las Teutoburski, gdzie Hermann/Arminiusz pokonał legiony rzymskie i obronił swój lud przed obcymi wpływami. Stąd marzenie o swojskiej przestrzeni życiowej, przytulnej Heimat, wyznaczonej granicą wegetacji buka – aż po Ural. Trochę daleko? Owszem, najpierw trzeba te tereny zdobyć i wyczyścić. Zagrożeniem jest bowiem zepsucie niemieckiej krwi poprzez mieszanie się z rasami niższymi. W Afryce powstało pojęcie Verkafferung, czyli sprowadzenie Niemców przez ich lekkomyślne mieszanie się z tubylcami do poziomu niecywilizowanych „kafrów”. Jego odpowiednikiem w podbitej Polsce było Verpolung, czyli spolszczenie. Ciekawe jest nastawienie niemieckich dominatorów do polskiej kobiety. Z jednej strony występuje obraz kobiety pięknej, egzotycznej, zmysłowej, niezepsutej cywilizacją, półdzikiej. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza w latach 90. XIX w., staje się ona zagrożeniem. Jest nosicielką polskości, fanatyczną nacjonalistką, której głównym dążeniem jest wolność jej narodu. Niemiecki autor (Treitschke) pisze, że Polacy i Niemcy się nienawidzą, ale jednak się żenią. Ale matka pozostaje Polką i w tym leży problem. Niemcy są według niego ludem o najmniejszej sile wewnętrznej odporności, zwłaszcza w porównaniu z Polakami.

Stąd problemem było, jak Polaków germanizować. Niemcy chcieli Polaków zintegrować, by swoją energią wzmacniali państwo pruskie, a potem niemieckie. Jednak metody siłowe, zakaz używania polskiego języka, a zwłaszcza antykatolicki Kulturkampf, były przeciwskuteczne. Przemoc konsolidowała polski opór. Inną metodą było uatrakcyjnienie niemieckiej oferty, tak by Polacy sami się germanizowali. Jednak często uczyli się nowych technik, ale w duszy pozostawali Polakami i znowu nic to nie dawało.

Gdy na uniwersytecie berlińskim w semestrze 1901/1902 Theodor Schiemann prowadził wykład na temat „Polska kwestia w XIX wieku”, z mocno antypolskimi akcentami, doszło do tumultu między polskimi i niemieckimi studentami. Zainteresowanie historią Europy Wschodniej pojawiało się ze wzrostem znaczenia Rosji. Był to jednak temat nowy, jako że do tego czasu Rosjanie byli uważani za lud bez historii. Zaliczano ich do ludów prymitywnych (Naturvölker), a nie Kulturvölker, wartych głębszych studiów.

Przekleństwo darwinizmu, nowy niemiecki Wschód

.Pod koniec XIX wieku popularną ideą stał się społeczny darwinizm – życie jest walką ras: albo my, albo oni. Taki charakter miała już I wojna światowa. Jeszcze za Bismarcka Niemcy skutecznie współpracowały z Rosją. Teraz jednak doszło do starcia pangermanizmu z panslawizmem. Przyjęło to formy ekstremalne podczas hitlerowskiego nazizmu.

Podczas okupacji Niemcy na terenie Polski prawdziwie się rozgościli. Okupacja trwała zaledwie kilka lat, ale Niemcy zdążyli się intensywnie zabrać do zagospodarowywania podbitego kraju na swój sposób. Inspiracją mogła być Ameryka, kraj nieograniczonych możliwości – pod warunkiem usunięcia poprzedniej ludności.

Swoistym kuriozum jest przewodnik Baedekera z roku 1943 po malowniczym Generalnym Gubernatorstwie. Stolicą jest Krakau, niemieckie miasto na prawie magdeburskim, bastion niemieckiej kultury. Pełne jest owoców pracy niemieckich mieszczan i kupców, jak wspaniała Marienkirche z ołtarzem norymberskiego mistrza Veita Stoßa. Jak w wielu miastach w centrum znajduje się Adolf-Hitler-Platz (dawny Rynek), pod numerem 25 jest siedziba NSDAP. Przy Annagasse 12 (ulicy św. Anny 12), w dawnym Collegium Nowodworskiego UJ, znajduje się Institut für Deutsche Ostarbeit. Są niemieckie teatry i kina. Krakowski Kazimierz, podobnie jak Lublin, są już judenfrei, można więc je spokojnie zwiedzać. Przewodnik jest obszerny – jest WarschauLemberg i Karpaten, aż po Zaleszczyki, a tam: ratusz, barokowy kościół, dwie piękne plaże urządzone w stylu niemieckich kąpielisk nadbałtyckich, zalecana pora – jesienne winobranie. Sprawdźmy może jeszcze jedno znajome miejsce: „Kolej do Krakau prowadzi dalej przez Auschwitz, przemysłowe miasto z 12 tys. mieszkańców, niegdyś stolicę piastowskiego księstwa Auschwitz und Zator”. Nic ważnego tam nie ma.

Okupacja to nie tylko GG, to również Reichsgau Wartheland ze stolicą w Posen. Marzeniem Gauleitera Arthura Greisera było stworzenie blond-prowincji. W tym celu deportowano ludność polską, a do samego Poznania sprowadzono prawie 100 tysięcy Niemców. Tylko dzięki nim – według Greisera – możliwe było wreszcie w tym prymitywnym kraju życie kulturalne: teatry, koncerty symfoniczne (Posener Musikwoche), muzea. Ślady słowiańskiej barbarii były eliminowane z obrazu miasta, skonfiskowano ponad milion polskich książek.

Przemysłową Łódź (Litzmannstadt), miejsce drugiego getta po warszawskim, od 1940 r. zaczęto przebudowywać „według nowoczesnych zasad budowy miast i higieny społecznej”. Trudno o większy kontrast niż między nowoczesnymi dzielnicami i parkami Litzmannstadt a wegetującym, głodnym i brudnym gettem.

Do planowania w wielkiej skali zaprzęgnięto najtęższe głowy. Na mapach rysowano nowe regiony o fantazyjnych nazwach, jak Gotengau na Krymie. Na papierze powstawały obronne marchie, nowe trasy komunikacyjne, a strzałki pokazywały planowane przemieszczanie wielkich grup ludności. Nic nie ograniczało fantazji młodych, energicznych planistów oprócz tego, że najpierw trzeba było w jakiś sposób pozbyć się dotychczasowych mieszkańców. W praktyce tworzenie krainy aryjskich blondynów nie było jednak łatwe. Po pierwsze, nie było dość blondynów. Miliony walczyły na froncie, miliony już poległy. Wytwarzanie nowych, optymalnych genetycznie Aryjczyków, jak w organizacji Lebensborn, z powodów ograniczeń biologicznych niestety było powolne. Owszem, znajdowały się grupy volksdeutschów chętnych do zasiedlenia nowych terenów, ale nie było ich wystarczająco wielu. Do tego np. na Zamojszczyźnie osadnicy spotkali się z polskim ruchem oporu. Dla ochrony osadników Niemcy tworzyli pasy ochronne z wiosek ukraińskich, co dodatkowo zaogniło stosunki. Sytuacja była daleka od idylli przedstawianej w broszurkach propagandowych.

Jeżeli chodzi o Polaków, to uprzednie doświadczenia z germanizacją nie były zachęcające. Jak stwierdził Hitler: „Chcemy ziemi, a nie ludzi”. Pierwszym krokiem było odrąbanie narodowi głowy – szybka i systematyczna eksterminacja inteligencji i działaczy patriotycznych (Intelligenzaktion). Ale nie wszystko od razu. Polacy byli trzymani przy życiu nie z miłości, lecz dlatego, że byli jeszcze potrzebni. Krowy też nie mają praw ludzkich, ale lepiej je doić niż zabić. Jednak eksterminacja Polaków postępowała poprzez egzekucje, jak również pracę niewolniczą przy nadmiernym wysiłku i małych racjach żywnościowych. Zakładano, że w 1952 r. pozostaną jedynie 3–4 miliony niezgermanizowanych Polaków.

.Ponieważ jednak brakowało Niemców, próbowano wyszukiwania podatnych osobników i poddawania ich regermanizacji. Ale zapisanie się na volkslistę nie było takie proste. Volksdeutsch nie tylko miał przywileje, ale jeszcze dołączał do cennej „niemieckiej krwi”, którą należało chronić. Dlatego kandydat musiał się wykazać pochodzeniem, znajomością języka i ogólnie zaprezentować jako wartościowy materiał ludzki. Do akcji wchodzili specjaliści od genealogii i czaszek. Inżynieria biologiczna i społeczna była jednym z ulubionych zajęć niemieckich okupantów. Zanim jednak zasiedlono znaczące tereny, od wschodu zaczął zbliżać się front. Eksperyment został rozgrzebany i przerwany, trudno więc powiedzieć, czy miał na dłuższą metę szansę powodzenia.

Trzeba przy tym podkreślić, że narody zachodnie – zwłaszcza nordyckie, a nawet bałkańscy sojusznicy – były traktowane inaczej. Owszem, były uciskane i okradane, ale ponieważ nie da się zbyt długo siedzieć na bagnetach, z czasem dołączyłyby (na gorszych prawach) do budowniczych Nowej Europy. Francuscy intelektualiści jeździli na wymianę do Niemiec, podobnie jak francuskie aktorki; działały teatry i wydawnictwa. Ten podział na Wschód i Zachód istniał przynajmniej od Oświecenia i trwa do dziś.

Koniec historii?

.A po wojnie? Długo byliśmy na dystans, mało o sobie wiedzieliśmy. Gomułka straszył nas bońskimi rewanżystami, ale Gomułce nie wierzyliśmy. Tymczasem żądanie odtworzenia „całych Niemiec”, czyli w granicach z 1937 r., było wtedy powszechne, również wśród socjaldemokratów. Zaskakujące jest, że kraj żądający rewizji granic (podobnie jak pewien austriacki akwarelista 20 lat wcześniej) bez trudu mógł dołączyć do struktur Zachodu, włącznie z odbudową armii. Ale dotyczyło to „tylko” Polski. Gdyby żądali Alzacji i Lotaryngii, problem pewnie byłby większy.

Gdy Willy Brandt w 1970 r. w imieniu Niemiec uznał granicę na Odrze i Nysie, został okrzyknięty zdrajcą. Wołano: „Brandt an die Wand!” (Brandt pod mur!). Również jego hołd dla ofiar niemieckiego nazizmu był szokiem. Drobny szczegół, ważny dla nas – Brandt przyklęknął przed pomnikiem Bohaterów Getta, choć stała już warszawska Nike. Już wtedy było wiadome, które ofiary są ważniejsze.

Działały ziomkostwa wypędzonych ze Wschodu. Jeszcze kilka lat wcześniej z entuzjazmem przesiedlali ludy i wybijali je. Trochę więc dziwnie brzmią w ich ustach skargi na własny los i argumenty, że każdy lud ma przecież prawo do swojej ojczyzny. Paradoksem jest, że Erika Steinbach, wieloletnia przewodnicząca Związku Wypędzonych, w ogóle nie była wypędzona, co przyznają nawet niektórzy Niemcy. Urodziła się w 1943 r. jako córka niemieckiego żołnierza w okupowanej przez Niemców Rumi, w mieszkaniu, z którego prawdopodobnie wysiedlono wcześniej Polaków. Ale co są warte argumenty w konfrontacji z deutschmarkami?

Dziś kolonializm nie wymaga czołgów i kanonierek. W tych dniach Trybunał Sprawiedliwości UE ukarał Węgry karą 200 milionów euro (+ milion dziennie) za nieprzyjmowanie migrantów. W pierwszym roku daje to pół miliarda. Kiedyś takie zniszczenia wymagałyby nalotu dywanowego tysiąca bombowców, dziś wystarczy jeden sędzia. Czy mogą się Węgry odwołać? Ano mogą, ale ponieważ są Węgrami (a nie przynajmniej Włochami), nie dawałbym im wielkich szans. Gdy mówimy o stosunkach polsko-niemieckich, musi się pojawić nieszczęsna Katarina Barley, wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego, autorka sławnego sformułowania: „Musimy Orbána i Kaczyńskiego finansowo zagłodzić”. Jest to wyraźne nawiązanie do hitlerowskiego Generalplan Ost i gdyby padło z prawej strony, na pewno zostałoby potraktowane jako brunatna fala. Pani Barley, skonfrontowana z krytyką tych słów, przyjęła tylko zagadkowy uśmiech, ale słowa „przepraszam” nie była w stanie z siebie wydusić. W ostatnich eurowyborach była wiodącą kandydatką socjaldemokratów, widocznie nikt nie widzi tu problemu. Do tego w jej słowach szczególnie denerwujący jest zwrot „my musimy”. Jacy „my”? Dlaczego „musimy”?

.Na wielu obiektach zbudowanych ze wsparciem UE umieszczone są informujące o tym tablice. Niby fakt, czemu nie, ale emocjonalnie funkcjonują jak markery kolonialne: Tu był Człowiek Zachodu, biały Sahib, Bwana Kubwa i okazał krajowcom swoją łaskawość. Stąd wielu Niemców uważa, że wszystko, co w Polsce zbudowano w tym czasie, zostało opłacone przez Unię, czyli Niemcy. Wracamy do stereotypu niemieckiego Wschodu i Niemców jako nosicieli kultury, Kulturträger. Dobrze, Polska rzeczywiście dokonała awansu jako podwykonawca dla niemieckich firm, ale nie należy z tego wyciągać wniosku, że Polacy bez niemieckiej pomocy nie dadzą sobie nigdy rady. Zwłaszcza teraz, gdy Niemcy się sami solidnie pogubili, a wielu niemieckich komentatorów bije na alarm. Firmy przenoszą się do Ameryki, emigrują fachowcy. Ci „fachowcy”, którzy mieli przybyć w strumieniu niekontrolowanych migrantów, okazali się sennym marzeniem. Nawet demograficznie napływ ten nie ma sensu – co daje masa ludzi obcych i wrogich? Tak więc bezrefleksyjne podążanie za Niemcami jest bezsensowne. Prowadzi to też do uznania ich wiecznej wyższości przez nas, a do paternalizmu z ich strony. Jest on szczególnie irytujący, gdy Niemcy, którzy chcieli wybić generację moich rodziców, pouczają nas o demokracji. Spotkałem się nawet ze stwierdzeniem, że właśnie to, co nam zrobili, daje im szczególny obowiązek dbania (wbrew nam) o naszą demokrację. To poczucie wyższości jest powszechne od prawa do lewa. Prawicowcy z lubością cytują opinię Lloyda George’a, że dać Polsce Śląsk to jak dać małpie zegarek, a lewicowcy udają się na wyprawy misyjne, by nawrócić Polaków na LGBT i aborcjonizm. Współpraca na zasadzie równości – auf Augenhöhe (na wysokości oczu) – wydaje się niemożliwa. Zbyt silne są blokady mentalne.

Po dwudziestu latach podział na starą i nową Unię jest ostrzejszy niż kiedykolwiek. W powyższych rozważaniach temat ten pojawiał się wielokrotnie. Dziś nikt nawet nie wspomina o równości członków i o wspólnocie. Są kraje, których zadaniem jest przewodzić, i takie, które mają słuchać. Pamiętam moje poczucie spełnienia, gdy zobaczyłem polską flagę przed gmachem Parlamentu Europejskiego – wreszcie dotarliśmy do celu. Powiewała między Austrią (Österreich) a Portugalią. Kolejność alfabetyczna według języków narodowych, żaden maszt nie jest wyższy, nikt nie jest wyróżniony. O święta naiwności… Z drugiej strony i dziś spodziewałbym się przynajmniej zachowywania pozorów. Ale nawet o to nikt nie dba.

Konkluzja

.Co z tego wynika? Mimo trudności do współpracy zmusza nas geografia. Ale nie róbmy sobie iluzji. Gdy rozumiemy cele i mentalność (również ukrytą) drugiej strony, możliwa jest szorstka przyjaźń i szukanie wspólnych interesów. Dalej jednak twierdzę, że niemiecki nacjonalizm gotuje się w kotle – na razie pod ciężką pokrywą, ale za niedługo, kto wie? Obserwuję niemieckie publikacje i widzę, jak się zmagają z zewnętrzną i wewnętrzną cenzurą. A ich ukryte myśli nie napawają optymizmem.

Są jednak jeszcze inne wnioski. Obserwujemy silnego sąsiada, który wszystko wie lepiej, wszystko chce u nas urządzać, nie słuchając naszego zdania. Twierdzi też, że przebyliśmy drogę od wyjścia z jaskiń tylko dzięki kopiowaniu jego genialnych rozwiązań. To denerwujące, nawet jeżeli po części prawdziwe. Ale my też mamy sąsiadów. Nie mówmy im, że cała ich kultura to tylko okruchy z naszego stołu. Słuchajmy, co mają od siebie do powiedzenia. Tak będzie lepiej.

.A jeżeli chodzi o Niemców, to zastanówmy się też, czy opieramy się na faktach, czy jednak po części na uprzedzeniach. Zauważmy, że nie wszyscy Niemcy są tacy sami, a nasze opinie też nie muszą być prawdziwe wiecznie. Ale trzeba przyznać, że ten proces jest trudny.

Jan Śliwa

LITERATURA:
Christoph Kienemann „Der koloniale Blick gen Osten: Osteuropa im Diskurs des Deutschen Kaiserreiches von 1871”, 2018
Kristin Kopp „Germany’s Wild East: Constructing Poland as Colonial Space”, 2012
Peter Watson „The German Genius”, 2010
Dr. Clemens Brandenburger „Polnische Geschichte”, 1907
Christian Ingrao „La Promesse de l’Est: Espérance nazie et génocide (1939-1943)”, 2016
Gert Gröning, Joachim Wolschke-Bulmahn „Die Liebe zur Landschaft, Teil III: Der Drang nach Osten”, 1987
Catherine Epstein „Model Nazi: Arthur Greiser and the Occupation of Western Poland”, 2010
Moritz Föllmer „Kultur im Dritten Reich”, 2016
„Das Generalgouvernement: Reisehandbuch von Karl Baedeker”, 1943, na sieci:

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 sierpnia 2024