Ks.Mirosław MALIŃSKI: Chrześcijanie. Muzułmanie. Senegal. Afryka współistnienia

Chrześcijanie. Muzułmanie. Senegal.
Afryka współistnienia

Photo of Ks. Mirosław MALIŃSKI

Ks. Mirosław MALIŃSKI

Od 17 lat wrocławski duszpasterz akademicki, rektor kościoła św. Macieja. Pomysłodawca portalu 2ryby.pl. Pochodzi z Wielkopolski. Autor książek „Widokówki”, „Oswojone”, „Jonasz”.

zobacz inne teksty Autora

Pierwsze skojarzenia

Pierwsze skojarzenia, zdziwienia, zaskoczenia, oburzenia, czy wręcz przeciwnie: pierwsze zachwyty, „ochy” i „achy” z czasem bledną. Szybko okrywa je pył codzienności, szarości życia, zwyczajności. Ot, człowiek przywyka. Wszystko, co dziwnym i egzotycznym się zdawało, wnet staje się powszedniością i już nie budzi zdziwienia. Zatem zanim, w mgnieniu oka, do Senegalu na tyle przywyknę, że stanie się on dla mnie codzienny i szary, postaram się szybko zgrzebny szkic nakreślić. Zatem…

Pierwsze, co uderzyło mnie zaraz po wyjściu z samolotu, to zapach, trochę podobny do tego w Burgundii, gdy docierało gorące powietrze z Afryki. Zapach niepowtarzalny, do niczego innego niepodobny, dla mnie miły. Kojarzy mi się z ziemią, piaskiem, morzem i czymś jeszcze, co dominuje, ale pozostaje nienazwane.

Drugie zaskoczenie to nie tyle wszechobecne śmieci, ale kompletna wobec nich obojętność. Nikomu one nie przeszkadzają, są czymś naturalnym. Wpisują się w krajobraz, jakby nikomu do głowy nie przyszło, że może być inaczej. Ku memu zdumieniu, sam szybko przywykam, a przecież urodzonym w Wielkopolsce. Równie szybko przestaje mnie dziwić, że za oknem mojego pokoju rosną bananowce (nie wiedziałem, że to bardziej krzaki niż drzewa), jest ogródek, siedem świń i jedna biała, ogromna kura. Cały ten zwierzyniec w centrum dwumilionowego miasta. A na ulicach barany i kozy, które to potrafią raczyć się kartonem i papierem, nawet drukowanym.

031 Dakar - ulica rankiem, mŤýczy źni modlą się, odmawiają koran

Kraj na brzegu oceanu

Pierwszy raz w życiu byłem na brzegu Atlantyku. Rybacy, wróciwszy z nocnego połowu, wyciągali na brzeg kolorowe, wręcz baśniowe pirogi. Wśród ryb rozgościły się ośmiornice, wielka ryba zwana lwem morskim i mały rekin. Kupiliśmy kilka dużych ryb. Targowanie się trwało dobre pół godziny, z całą swoją dramaturgią i licznymi zwrotami akcji. Wszystko w  języku wolof, który znany jest goszczącemu mnie ojcu Szczepanowi. Nie mogłem wyjść z podziwu. Ja nie tylko wolof ni w ząb, ale targować się nie potrafię. Ogromna ryba zabita harpunem tępo patrzyła przed siebie. Niektórzy młodzi mężczyźni ubrani w pianki do nurkowania, zaopatrzeni w płetwy i harpuny polują indywidualnie na duże okazy. Właśnie taki to okaz leżał wydobyty z głębin oceanu.

Dom

Dom, w którym mieszkam, ma okna (otwory okienne), ale nie zawsze są w nich szyby (np. na korytarzach, czy klatkach schodowych). Obowiązkowo zaś moskitiery. Co więcej, czasami z pokoju okna wychodzą na korytarz. Po co? By móc robić przeciągi. Dom, w którym powietrze może się poruszać, jest dużo więcej wart, niż ten, w którym powietrze stoi. W tym pierwszym da się żyć. Tu każdy powiew jest niezwykle cenny dając chwilę wytchnienia. Nie ma nic lepszego niż przeciągi. Zauważył to już Kapuściński w „Hebanie”.

Powitania

W Afryce tasiemcowe powitania układają się w niekończące się łańcuchy, na których końcu nierzadko „dynda” sam tylko uśmiech. Owszem szczery, ciepły, ale samotny, jakby bez ciągu dalszego. Wszyscy witają się tu arabskim pozdrowieniem „Asalamalecum”, co znaczy „Pokój z tobą”. Odpowiada się „Malecumsalam”, co oznacza potwierdzenie. W języku wolof dodaje się zaraz pytanie: „Na nga def?”, czyli: „Co robisz?”. Odpowiada się na nie: „Maa ngi fi rek.”, co można przetłumaczyć: „Po prostu tutaj jestem”. Dla nas skłonnych do komplikacji jest to szokujące. Ale właśnie ta odpowiedź wyraża sedno, jeśli nie całego tego kontynentu, to przynajmniej zachodniej jego części. Tu się po prostu jest. Najważniejsze, że po prostu tu jestem. Nie mam nic innego do roboty, jak być, by się z tobą spotkać. Odkładam wszystko na bok, bo właśnie jestem z tobą. Osobna sprawa to właśnie owa niezwykła zdolność odkładania wszystkiego na bok, na później. Może i to po jakimś czasie powinno przestać dziwić, ale w moim przypadku nie przestaje.

Od Samuela, młodego chłopaka z plemienia bassari (plemię mniejszościowe żyjące na południowym skraju Senegalu i na północnej części Gwinei Konakri), dowiaduję się, że w ich zwyczaju jest przyjęte, by na powitanie zadawać sobie pytanie: „Mociande?”, czyli: „Czy jesteś na zewnątrz?” Jest ono wieloznaczne. Czy jesteś na zewnątrz domu, czy w środku? Wszyscy zdrowi są na zewnątrz, w środku pozostają tylko chorzy. Czy jesteś na tyle zdrowy, że możesz być na zewnątrz? Człowiek zamknięty w sobie jest jakby chory i nie może się spotkać. Byś mógł się spotkać musisz być na zewnątrz siebie, gotów wyjść z siebie na spotkanie.

003 Ndiediene i okolice (7)

Idrisa

Idrisa jest studentem drugiego roku rachunkowości i zarządzania na tutejszym uniwersytecie. Pochodzi z dominującego w Afryce Zachodniej plemienia Peul. Są w stu procentach muzułmanami. Przyjechał z okolic Koldy na południu kraju. W Dakarze mieszka u starszej kobiety, która za pomoc w pracach domowych daje mu dach nad głową. Jeśli ktoś, taki jak on, nie ma wsparcia ze strony rodziny, albo nie znajdzie czegoś podobnego, nie może nawet marzyć o studiach. Nawiasem mówiąc system edukacyjny w Senegalu jest (delikatnie mówiąc) dziwny.

Kandydat nie wybiera kierunku studiów. Owszem, można coś zasugerować, ale wyboru dokonuje państwo. Zatem ktoś, kto chce studiować ekonomię, może wylądować na przykład na filozofii. Idrisa ma dwadzieścia dwa lata, ale to w dokumentach. Faktycznie dziewiętnaście. Chciał rzucić się w ramiona edukacji wraz ze starszym rodzeństwem. Miał jednak zaledwie cztery lata. Jego determinacja wzięła górę. Ojciec zmienił mu metrykę urodzenia i poszło. Radził sobie różnie, ale koniec końców wyprzedził w swej edukacji całe rodzeństwo. Rodzina ojca chciała, aby dzieci zajęły się bydłem i pomocą w rolnictwie. Ojciec preferował edukację. Cena, którą musiał ponieść, była wysoka – odłączył się od reszty rodziny, a my nawet nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co to tutaj znaczy.

Ten młody chłopak, opowiadając o swoim życiu, formułuje nagle wysoce poruszające mnie zdanie: „Bóg jest dobry i kocha wszystkich”. Jest wierzącym i praktykującym muzułmaninem. Dwa lata spędził w szkole koranicznej (tam dzieci i młodzież uczą się Koranu na pamięć, oczywiście po arabsku). W Senegalu urządza się konkursy recytacji Koranu z pamięci. Startują nawet dzieci. Idrisa zrobił na mnie niezwykłe wrażenie. Bardzo spokojny, niezwykle pogodny, otwarty, wręcz ufny. Krótkie, przyjacielskie spotkanie podniosło mnie bardzo na duchu.

003 Ndiediene i okolice (23)

Edmund

Edmund zaprosił nas do swojego domu na obiad. Ruszamy w niewyobrażalnie dla nas biedne przedmieścia Dakaru. Dzielnica usytuowana jakby w wielkiej piaskownicy. Życie toczy się na piaszczystych ulicach, nie wiedzieć kiedy przechodzących w podwórka. Dzieci, wymieszane z baranami i kozami bawią się wszędzie. Gdzieniegdzie koń. Wodę kobiety noszą na głowach, ze studni lub beczek, rozwożonych na wozach, zaprzęgniętych w rachityczne koniki. Zmywanie, pranie, podstawowa higiena – wszystko odbywa się bezpośrednio na ulicy. Tu też wylewa się nieczystości.

Ludzie pozdrawiają się serdecznie. Po wymianie wszystkich obowiązkowych pozdrowień z każdym można zacząć rozmowę. Szczepana ludzie tu dobrze znają. On przyjeżdża do tej dzielnicy od piętnastu lat. Parafia tutejsza podzielona jest na wspólnoty podstawowe (Communaute Eclesiale de Base). Ta, której przewodniczy Edmund, jest pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbego. Na jednym z domów wisi czarna tablica, na której kredą wypisują datę, godzinę i miejsce spotkań modlitewnych. Odbywają się one po domach, a w zasadzie na podwórkach, bo domy to zwykle kuchnia i jedna lub dwie małe izdebki. To wręcz niewiarygodne, jak na tych maleńkich podwóreczkach mieści się pięćdziesiąt, a czasami nawet siedemdziesiąt osób, które przychodzą na modlitwę. Wszystko to dzieje się w cieniu meczetów, które stoją prawie na każdym rogu ulicy. Edmund jest apostołem Miłosierdzia. Cały swój wolny czas poświęca na zaangażowanie w parafii. Na drzwiach jego domu kredą napisane jest proste zdanie „Jezus miłością mojego życia”. Na jego podwórku miały też miejsce modlitwy z braćmi z Taizé. Gdy je wspominamy w oczach ma łzy.

Obiad jedliśmy zgodnie ze zwyczajem – z jednej miski. Uczę się tutejszej kultury, a ludzie są tu bardzo dobrze wychowani i przy stole uważni. Ryż, warzywa, ryba, to tradycyjne senegalskie danie – thiebou dien. Smaczne, dosyć ostre, estetyczne. W Senegalu mężczyźni jedzą oddzielnie. Edmund jest jedynym dorosłym mężczyzną w domu, zatem jada sam. Czasami wraz z dwudziestoparoletnim już synem, lub z którymś z sąsiadów. Posiłek z gośćmi to prawdziwe święto. Rozmawiamy o wierze, o sporcie, o zaangażowaniu w parafii, o budowaniu mostów z Islamem. Kobiety jedzą z dziećmi.

Na naszej powrotnej drodze wyrósł nam namiot. Będzie muzułmańskie wesele. W ostatniej chwili przejeżdżamy samochodem przez środek zdobionego właśnie namiotu. Wesele ruszy jednak pełną parą, gdy w kościele skończy się msza święta, bo namiot staje przy samym wejściu do kościoła.

050 Dakar Thaloye , z Edmundem na po dwórku, gdzie były modlitwy Taize

Skąd ta zgoda?

Skąd w Senegalu tak zgodne życie tych dwóch religii? Może jakiś wpływ miał na to fakt, że po odzyskaniu niepodległości pierwszy trzech prezydentów, niezależnie od ich opcji politycznych miało żony białe – Francuzki, chrześcijanki. Pierwszy prezydent był nawet katolikiem. Leopold Seda Senghor – członek Francuskiej Akademii Nauk, wybitny myśliciel, poeta. Jego dwudziestoletnie rządy to podwaliny senegalskiego państwa. Dopiero teraz, po raz pierwszy, pierwszą damą jest Senegalka, co w żaden sposób nie wpłynęło negatywnie na uważne kształtowanie wzajemnych, przyjacielskich stosunków. Trudno też przecenić znaczenie pracy misyjnej. Od połowy XIX w. Misjonarze Ducha św. i siostry św. Józefa z Cluny wytyczyli kierunek działań nastawionych na współpracę, zarówno z muzułmanami, jak i animistami, unikając wszelkich możliwych konfliktów.

800 Dakar -miejsce modlitwy na plaży (2)

Leon i Antoine

Późnym wieczorem odwozimy dwóch zaprzyjaźnionych studentów do akademika. Odpoczywaliśmy z nimi na brzegu oceanu. Antoine zrobił herbatę. To tutejszy specyfik. W metalowym naczyniu rozgrzewa się węgiel drzewny i długo gotuje się wywar z zielonej herbaty ze świeżą bazylią. Może też być mięta. Nalewa się do szklaneczki i wlewa z powrotem do czajniczka. I tak w kółko, aż przyjdzie czas, by z dużej wysokości przelewać ze szklaneczki do szklaneczki. Po co? By uzyskać piankę. Po co pianka? Bo jest ona ważna. Napój ma smak niezwykle intensywny i słodki. Działanie pobudzające (znacznie bardziej niż kawa). Przygotowanie zabiera sporo czasu, ale tu nikt nigdzie się nie spieszy. Tu wszyscy mają czas. Rozmawiamy o życiu. Jeden z chłopców nie ma rodziców, drugi tylko mamę. Są bardzo biedni, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać.

Gdy przyjeżdżamy przed akademik, oni zapraszają nas do środka. Dom otwarty, bez portierni, bez administracji. Okna bez szyb. Trochę śmieci, ale żadnych przykrych zapachów. Tu nie ma alkoholu, ani papierosów, nie ma narkotyków. Nikogo na to nie stać. Ale każdy ma telefon komórkowy. Można niedojadać, ale telefon jest artykułem pierwszej potrzeby.

Maleńki pokój trzy na trzy metry, bez okna. Dwa piętrowe łóżka i jedna szafa. Żadnego krzesła, żadnego stołu, żadnych książek. Na każdym łóżku śpi dwóch chłopaków, czasami jeszcze ktoś na ziemi. Na dziewięciu metrach kwadratowych mieszka minimum ośmiu studentów.

Serdeczne powitania, pozdrowienia. Wszyscy z okolic Kedugu. Są bardzo grzeczni, dobrze wychowani, uważni. Wywiązuje się serdeczna rozmowa z uśmiechniętymi, pogodnymi ludźmi. Każdy się przedstawia. Przedstawić się w Afryce, to powiedzieć o sobie najważniejsze: religia i plemię, czyli kto jest moim Bogiem, skąd jestem, jakie są moje korzenie, wśród jakich ludzi żyję. Chłopcy pochodzą z trzech różnych plemion. Pół na pół muzułmanie i katolicy.„Życie jest piękne” przewija się w rozmowie. Idziemy na spacerek po akademiku. Gdy wracamy, widzimy, że jeden z chłopaków rozłożył na wąskim korytarzu dywanik w kierunku wschodu i zaczyna się modlić. Na moje pytanie, czy zgodnie się im żyje, katolikom i muzułmanom, patrzą na mnie ze zdziwieniem. „A niby jak ma się żyć?”

120 Dakar w akademiku

Koncert

Sobotnia noc. Jeden z centralnych placów w Dakarze. Właśnie nabiera rozpędu koncert katolicki, ze świadectwami i ewangelizacją. Jest po dwudziestej trzeciej, jesteśmy w państwie gdzie 95 proc. stanowią muzułmanie i nawet nikomu nie przyjdzie tu do głowy, żeby robić jakiekolwiek problemy z powodu koncertu muzyki religijnej w samym centrum miasta. Może to dziwić tylko przybyszów z Polski, z kraju chrześcijańskiego.

Issa

Majestatyczne baobaby w zachodzącym słońcu wydają się być jeszcze bardziej mistyczne. Z ich owoców, zwanych małpim chlebem można łatwo zrobić gęsty, kwaskawy biały napój, bogaty w witaminę „C”. Mijamy senegalskie wioski, Afryka, wypełniona ciszą, spokojem, przerywanym rykami zadowolenia kopulujących osłów. Po drodze bierzemy na stopa młodego mężczyznę, muzułmanina. Na szyi zwisa portret jego marabuta (to przywódca duchowy). Chłopak jest bajfalem (brutalnie rzecz ujmując: nie są zobowiązani do przestrzegania wszystkich zasad Islamu). Ma na imię Issa, czyli Jezus. Czekał na stopa już dłuższy czas. Gdy tylko zobaczył zawieszony przy lusterku różaniec z krzyżykiem od razu wiedział, że go weźmiemy: „Jestem Jezus, a to są moi uczniowie więc mnie zabiorą”. Dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, zaraz zaczyna mówić o Janie Pawle II. Jest do niego bardzo przywiązany i niezwykle go szanuje. Gdy papież był dwadzieścia pięć lat temu w Senegalu zgromadził na stadionie sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Byli tam katolicy, ale było też sporo muzułmanów. Lata mijają, a pamięć pozostaje. Zna też innego Polaka: Zbigniewa Bońka.

, dom nadziei. Na murze Razem przeciw wyk luczeniu społecznemu na przedmieściach

„Razem przeciwko wykluczeniu społecznemu na przedmieściach”

Biskup z Thies

Biskup Andre z Thies pozostaje pod wrażeniem światowych Dni Młodzieży. Oczywiście był w Polsce wraz z oficjalną delegacją młodzieży z Senegalu, dofinansowaną przez państwo. Przypomnę: wszystko to dzieje się w kraju w 95 proc. muzułmańskim i nikt nie tylko nie widzi w tym żadnego problemu, ale wręcz przeciwnie, uważa się to za działania standardowe i roztropne. Muzułmanie pielgrzymują do Mekki i są dofinansowani, katolicy do Rzymu, Lurdes, Ziemi Świętej, albo na ŚDM i też dostają dofinansowanie. Proste. Człowiek ma potrzeby religijne zaspokajać.

Biskup Andre jest w Episkopacie senegalskim odpowiedzialny za kontakty między katolikami i muzułmanami. Wzajemne stosunki ocenia jako bardzo dobre. Na tym wysokim szczeblu jest po prostu dobrze. Może nie ma jakiegoś wyrafinowanego intelektualnie dialogu, ale w sprawach praktycznych pełna współpraca – szczególnie dzieła miłosierdzia, opieka zdrowotna i edukacja. W tych dwóch ostatnich dziedzinach rola katolików w Senegalu jest trudna do przecenienia. Prawie każdy minister w każdym senegalskim rządzie ukończył szkołę katolicką i zna „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Szkoła katolicka to brama do solidnego wykształcenia na dobrych uniwersytetach.

065 Thies 0 z bp Andre

Jean Pierre

Poruszamy się po polnych drogach (bo innych tu nie ma) parafii ks. Leona. Uderza niesamowity pejzaż senegalskich wiosek – maleńkie chatki ze słomianymi dachami. Dorośli, dzieci, zwierzęta – wszystko żyje razem w niezwykłej harmonii. W wioskach tych prąd jest rzadkością, ale nie telefony komórkowe. One są wszędzie. Jak się je ładuje? Ano na baterie słoneczne, a słońca tu nie brakuje.

Parafia liczy ponad sto tysięcy mieszkańców, z czego 1 proc. to katolicy, żyjący na dodatek w sporym rozproszeniu. W niektórych wioskach jest jedna lub dwie rodziny.

Na wsiach tylko niektóre dzieci chodzą do szkoły. Ks. Leon założył małą szkołę przy swojej parafii. Jedna klasa, dzieci w różnym wieku, młodsze i starsze są gościnnie. Uczy je Jean Pierer, młody chłopak. Cała jego rodzina jest muzułmańska, on zbliżył się do chrześcijan i ochrzcił się. Nikt z rodziny nie ma mu tego za złe. Dzieci siedzą w ławkach. Nie mają ani podręczników, ani zeszytów. Nic nie mają. Wszystkie jednak są uśmiechnięte, radosne, uważne, komunikatywne, grzeczne i bardzo chętne do współpracy. Brzmi jak bajka? Jak to możliwe? Tu dzieci wychowuje każdy. Nie ważne, czy dziecko jest twoje, z rodziny, od sąsiadów, czy z sąsiedniej wsi – masz je wychowywać, zwracać mu uwagę, jak się ma zachować i wszystko tłumaczyć. Masz je kochać i okazywać tę miłość, czyli głaskać, przytulać, całować. Dlaczego? Bo jest dzieckiem, a każde dziecko tego potrzebuje. Proste? Nikomu nie przyjdzie tu do głowy, by dzieci prowadzić do szkoły. Przecież każdy napotkany człowiek się o nie zatroszczy. Inna sprawa, że samodzielność osiąga się tu bardzo szybko. Jak dziecko nie umie samo dojść do szkoły, to jak sobie poradzi w szkole? Widziałem na drodze, a raczej na bezdrożu między dwoma wioskami, wóz zaprzęgnięty w osiołka, którym jechała piątka dzieci, bez dorosłych. Nie wiem, czy choć jedno z nich skończyło dziesięć lat. Wiedziały gdzie jadą i po co, a osioł ich słuchał. Uwaga i skupienie dzieci przy rozmowie z dorosłymi są dla nas „białasów”, szokujące.

Wróćmy jeszcze na moment do szkoły: młody katolik z muzułmańskiej rodziny uczy w katolickiej szkole w przytłaczającej większości muzułmańskie dzieci.

003 Ndiediene i okolice, pięknie ubrane kobiety

Kobiety

Odbiegnę od tematu, ale w ważnej sprawie. Senegalskie wioski w przeważającej części położone są na wszechobecnym piasku. Kurz, zwierzęta, dzieci, wszędzie sterty śmieci, bieda. A tu szok, a tu raj dla oczu, a tu radość i rozbłysk – kobiety. Wśród tych stert śmieci, zwierząt, piachu (tu nie ma chodników, dróg, trawników i czego tam jeszcze), we wszechobecnym kurzu przechadzają się cudownie wystrojone, niezwykle zadbane, czyste i piękne kobiety. Kreacje zdobne, kolory żywe, wzory wymyślne, niepowtarzalne, nakrycia głowy finezyjne. Jakby szły na wytworne przyjęcie, bankiet, otwarcie, przecięcie wstęgi, a może na odczyt, czy na premierę do teatru. A one tak zwyczajnie, codziennie, bez okazji. Niezwykle eleganckie i pociągające. Jakby cała ta pustynia zakwitała barwnymi, pachnącymi kwiatami. Księżniczka za księżniczką. Niektóre z dzieckiem na plecach przewiązanym chustą, inne z tym i owym na głowie, bo tu się wszystko nosi na głowie i to z niebywałą gracją i wprawą – ba – z lekkością i dumą. Nie ma co ukrywać, jest to niezwykle praktyczne i zdrowe. Można nosić wiadro po brzegi wypełnione wodą, olbrzymi worek z Bóg wie czym i pojedynczą butelkę. Można nosić piętrowo pakunek na pakunku, można na płasko na olbrzymim talerzu kokę lub powiązane w małe snopki patyczki do szorowania zębów. Można na głowie nosić wszystko, byle z gracją, byle strojnie, byle elegancko, po babsku, na wskroś po babsku.

020 Dakar - wszystko nosi się tu na głowie

Meczet

Piątek to dla muzułmanów dzień modlitwy. Na mieście znaczny ruch. Odświętnie ubrani śpieszą, każdy do swego meczetu. Senegalski Islam jest niezwykle różnorodny. Tak jak na przykład w Tanzanii Islam to monolit, tak tutaj każda grupa muzułmańska ma swoje miasto święte, gdzie udają się z pielgrzymkami. Są jeszcze duchowi przywódcy, czyli marabuci. Ich nauczania mogą czasami dość znacznie od siebie odbiegać. I tak oto robi się nam kolorowo i barwnie. Miasto święte, miejsce pielgrzymki, może być dziedziczone z ojca na syna, choć niekoniecznie, ale marabut to już sprawa wyboru. Są marabuci, którzy cieszą się większym wzięciem (ich portrety na ulicach, samochodach), ale wszyscy otoczeni są czcią i szacunkiem. Gdy któryś wzywa do islamskiego radykalizmu, a zdarza się to rzadko, państwo robi zaraz porządek.

Są też tacy muzułmanie, którzy nie należą do żadnej grupy i nie mają marabuta, nie maja miejsca pielgrzymkowego, są po prostu muzułmanami.

Meczet to miejsce modlitwy. Może być okazały i budzący podziw, może być maleńki i baśniowy, w samym środku zwartej zabudowy i stojący samotnie na pustkowiu, na lotnisku, uniwersytecie i w szpitalu. Nawet na brzegu oceanu, na plaży można znaleźć ledwie zaznaczone miejsca modlitwy. Meczet jest wszędzie tam, gdzie są ludzie, bo modlić się należy pięć razy dziennie, z twarzą zwróconą na wschód do Mekki, powtarzając po arabsku wersety Koranu, czasami (a nawet często) nie znając ich treści. W szkołach koranicznych uczy się ich na pamięć. Ludzi modlących się można spotkać na ulicy, na spacerze, czytających Koran rankiem na ulicy (ci już często rozumieją, co czytają). Modlitwa jest tu czymś zupełnie oczywistym i zrozumiałym. Trudno pojąć kogoś, kto się nie modli.

Co kilka godzin rozlegają się z meczetów nawoływania do modlitwy. Są one jak przypomnienie, że trzeba pić i jeść, bo inaczej człowiek opada z sił.

333 Senegal - meczet w Kaolack (4)

Muzułmanie w trosce o ekologię

Na brzegu oceanu, gdzie budowane są nowoczesne hotele, spotkałem obozowisko młodych muzułmanów broniących naturalnych walorów nabrzeża i pełnego dostępu do oceanu. Czyli grupę takich „ni to ekologów”, „ni to zielonych”. Na tablicy informacja o najważniejszym, czyli o terminie wspólnych modlitw. Na innej spisali taki oto tekst modlitwy:

W imię Boga Miłosiernego,
Który objawia Swoje Miłosierdzie.
Chwała Bogu, Panu świata,
Miłosiernemu, Który objawia Swoje Miłosierdzie,
Suwerennemu w dzień sądu ostatecznego.
Ciebie uwielbiamy, Ciebie, Którego pomocy wzywamy.
Wskaż nam właściwą drogę,
drogę tych, którym okazałeś swoją łaskę.
Nie drogę tych, którzy wzbudzili Twój gniew,
nie drogę tych, którzy się zagubili.
ALLAHOU AKBAR
BÓG JEST WIELKI

050 Dakar Thaloye, tablica informujˆc a o czasie i miejscu modlitwy (6)

Ania i Abubacar

Ania i Abubacar mieszkają w zamożnej dzielnicy, powodzi im się. Abubacar skończył studia w Polsce. Jest praktykującym muzułmaninem, jego wspólnota chciała go wybrać nawet na imama. Modli się jak nakazuje Islam pięć razy dziennie. Obmycie i słowa Koranu wypowiadane w kierunku Mekki. Skupienie, wewnętrzny pokój, powierzenie się Bogu.

„Cóż lepszego mogło mi się zdarzyć – wzdycha Ania – jak mieć męża, który pięć razy dziennie szuka kontaktu z Bogiem, wycisza się, uspokaja i czystym staje do modlitwy. Obchodzimy wszystkie święta i muzułmańskie, i chrześcijańskie. Oj, ile my świętujemy” – klaszcze w dłonie rozpromieniona.

"Niech Bóg będzie błogosławiony"

„Niech Bóg będzie błogosławiony”

W poszukiwaniu konsensusu

Ruch na ulicach senegalskich miast i miasteczek jest potworny i bez jakichkolwiek zasad. Ciągi piesze i samochodowe to łączą się ze sobą, to się rozdzielają. Zwierzęta wszędzie. Samochody niemiłosiernie wyniszczone, wyeksploatowane, staruszki z minionych epok, zakurzeni weterani. Jeździ wszystko. To, że w autobusie komunikacji miejskiej nie ma przedniej szyby nikomu nie przeszkadza (brak wszystkich pozostałych jest w standardzie). Do autobusów wchodzi się tylnymi drzwiami, których nigdy się nie zamyka. Tam też jest mała platforma, na której stoją młodzi mężczyźni. Kobiety zawsze siedzą. Wsiada i wysiada się w każdym momencie i czasami w biegu. Nas, europejczyków, zdumieniem napawa fakt braku ofiar śmiertelnych na każdym skrzyżowaniu i rondzie. Ale ten chaotyczny (na pozór) ruch odbywa się prawie w ciszy. Klakson tu i tam, ale sporadycznie. Częściej ręka pojawia się w geście wdzięczności, zaproszenia, czasami powstrzymania. Na skrzyżowanie, czy na rondo, wszystko wjeżdża na raz i jakimś nieznanym cudem wszystko zjeżdża, udając się w dalszą drogę.

Musi być jakiś czynnik porządkujący, jakaś praprzyczyna tego fenomenu. Owszem prawo ruchu drogowego istnieje, ale nikt za bardzo się nim nie przejmuje. Są skrzyżowania ze światłami, ale wystarczy, że pojawi się w okolicy jakiś policjant i już na światła nikt uwagi nie zwraca. Przejść dla pieszych w zasadzie nie ma, a ludzie jakoś przez rzeki samochodów bezpiecznie się przeprawiają. Nikt na nikogo nie krzyczy, nie wymyśla. Co za fenomen? Otóż jadąc ulicami senegalskich miast bierzemy udział w nieustanie zawieranym konsensusie społecznym, w fenomenie nieustannego dogadywania się. „To teraz może ja, a ty za chwilkę. Jedź, no dalejże, wpuszczam cię”.

Porządek prawny nie jest tu potrzebny. Prawo nic rozstrzygać nie musi, tu ludzie dogadują się na miejscu, w każdej sytuacji, tak jednorazowo. Myślę, że to, co dzieje się na senegalskich ulicach, świetnie obrazuje tutejsze społeczeństwo, które nastawione jest na szukanie konsensusu w wielu, a może we wszystkich dziedzinach swojego życia. Jakby każdy, każdemu dobrze życzył. Te rozliczne powitania, życzenie pokoju przy rozstaniach, nie są tylko pustą formą, one znajdują swoje odzwierciedlenie w konkretnych sytuacjach. Brak wyrafinowanego, teoretycznego dialogu między muzułmanami i katolikami nie jest ułomnością tego społeczeństwa. Konsensus zawierany jest na bieżąco, w konkretnych sytuacjach, jak na rondzie, gdy stają błotnik, przy błotniku. Tu rządzi inna filozofia. Jeśli dogadamy się w każdej pojedynczej sytuacji, to nie będzie między nami napięć. Ale jak to jest możliwe? A może działa tu jakaś tajemnicza siła ducha? Może jest coś niewidocznego dla oczu. Może to, że każdy do swojej „Siły Wyższej” się zwraca, jej się powierza i jej się oddaje. W ten sposób sam przestaje być bogiem. Swoje bóstwo nie tyle do kieszeni wkłada, co definitywnie wyklucza. Może właśnie modlitwa, zamiast kagańca prawa, które innych przed pokąsaniem egoizmem własnym ma chronić, jest tą zasadą. Po prostu uznanie kogoś innego (niż siebie) za Boga wystarczy. Stąd może na Car rapide (kolorowe busiki transportu miejskiego), na taksówkach, na samochodach wypisanych jest tyle wezwań do Boga: „Yalla Yana” (Bóg jest wielki), „Alhamdoulilah” (Niech Bóg będzie błogosławiony) itd. By każdy nieustanie zdawał sobie sprawę, że bogiem nie jest, że nie jest panem skrzyżowania, autostrady, zatłoczonej ulicy, ale jednym z wielu. Jest tym, który konsensusu szuka, który dogadać się pragnie. Chce żyć i pozwala żyć innym, takim samym jak on – zginającym kolana przed Bogiem. Może nad tymi drogami unosi się jedno wspólne westchnienie: „Będzie jak Bóg chce”. Tu ludzi niewierzących w Boga nie ma.

Ks.Mirosław Maliński

PS. Coraz częściej wracam myślą do wizyty w bardzo, bardzo biednej parafii w Ndiediene. Rozproszeni chrześcijanie mogą trwać przy Chrystusie będąc w łączności ze swoją wspólnotą. Jedynym łącznikiem jest dla nich kapłan, ale docieranie do odległych wiosek nie jest łatwe. Konno, zbyt daleko, samochodem – drogo (ten, który obecnie mają to istna ruina), ale motor wydaje się dobrym rozwiązaniem. Zastanawiam się, czy jest to w zasięgu naszych możliwości. Po wstępnym rozpoznaniu okazuje się, że pięćset euro na motor w zasadzie starczy i drugie tyle na benzynę. Dla tych bardzo biednych ludzi to otwarcie drzwi do wspólnoty, do wiary. Takie środki niewiele mogą poprawić ich byt życiowy, a oni i tak są przyzwyczajeni do życia na tym poziomie, mogą zaś niezwykle wesprzeć ich sytuację duchową. A przecież w świecie ducha rozstrzyga się wszystko. Tu wiarę przekazuje się przez bezpośredni kontakt. Rozwinięta jest kultura słuchania i opowiadania. Można pozostawić im książki i różne materiały na temat chrześcijaństwa, ale to nie przyniesie większego efektu. Oni nie będą mogli z tego w pełni skorzystać. Zaś umożliwienie im wzajemnych odwiedzin i bezpośredniego kontaktu, otwiera dobrą perspektywę. Tak na gorąco chciałbym zapytać Was, czytających ten tekst, czy macie może jakiś pomysł, jak my, bogaci chrześcijanie z Polski możemy konkretnie wesprzeć tych naszych braci z Afryki? Wszelkie pomysły chętnie przyjmę, a jeśli gdzieś, ktoś chce coś sam realizować, mogę pośredniczyć w nawiązaniu kontaktu lub przekazaniu środków. Możemy do tego wykorzystać naszą fundację Mathesianum, jak już zrobiliśmy przekazując do Senegalu pięć rowerów. Czekam na pomysły.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 4 marca 2017