Monika ODROBIŃSKA: Dzieci wygnane

Dzieci wygnane

Photo of Monika ODROBIŃSKA

Monika ODROBIŃSKA

Dziennikarka i reportażystka, absolwentka polonistyki i dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka książek, od 15 lat związana z tygodnikiem „Idziemy”.

Dzieci wygnane. Dzieci rodzące się w bydlęcych wagonach, umierające z zimna, pragnienia, wycieńczenia, wyrzucane z transportu na kolejowy nasyp. Pracujące w tajdze przy wyrębie lasu, walczące o chleb. Osierocone, które przeszły z armią Andersa jej żołnierską odyseję, trafiły do Iranu, Afryki, Indii i Nowej Zelandii. Polskie dzieci, którym wydarto dzieciństwo – ich los przypomina poruszająca książka Moniki ODROBIŃSKIEJ

W Horyńcu było już po pierwszej wywózce, panował niepokój. 13 kwietnia przyjechał do nas wujek, brat mamy, z Rawy Ruskiej. Przywiózł młodszą siostrę – ciocię Helenę – do opieki nade mną, a babcię miał zabrać, bo na stałe w Rawie mieszkała. I tej samej nocy – łomot do drzwi.

Mama myślała, że to po wujka przyszli. Część naszego domu już wtedy zajmowali sowieccy oficerowie, nam zostawili pokój z kuchnią. Nie było między nami wrogości, babcia gotowała im kartofli, klucz do ich części domu zawsze był w drzwiach.

 Jak tylko rozległ się ten łomot, babcia zaraz ukryła wujka w części dla oficerów, bo ich akurat nie było. Ale to nie o wujka im chodziło. Mama wpadła w histerię, a babcia spokojnie pakowała rzeczy, starannie układając je w walizce.

„Trzeba jechać, to trzeba” – mówiła.

 Jeden z żołnierzy na jedną kapę rzucał pościel, na inną – buty; na każdego zesłańca przypadał jeden tobołek, a my cztery byłyśmy. Może dlatego pomagali, że głupio im było – mieszkali u nas dotąd, a nie ostrzegli przed wywózką. Jakby ostrzegli, chociaż babcię można było odwieźć, dobiegała siedemdziesiątki i daleka podróż, a potem mrozy Syberii groziły jej śmiercią.

– Nie możecie mieszkać w strefie przygranicznej, zostaniecie wywiezieni – poinformowali sucho.

Strefa przygraniczna obejmowała 30 kilometrów w głąb kraju, nas wywieźli 3 tysiące kilometrów od granicy. 14 kwietnia jeszcze leżał śnieg, na stację powieźli więc nas saniami. Początkowo się cieszyłam, spokojnie pozwoliłam się ubrać i załadować na sanie, bo myślałam, że jadę na dłużej z babcią do niej. Ale jak wsadzili nas do pociągu, zaczęłam płakać, bo to nie takimi pociągami jeździło się do babci do Rawy.

Jak tylko siedzący w pokoju obok wujek zorientował się w sytuacji, zsunął się przez okno do sadu, a potem nocą 20 kilometrów wzdłuż torów szedł do Rawy.

Wychodzącą do pracy drugą moją ciocię, Marię, poinformował o naszym położeniu – zaraz sprzedali meble, a z pieniędzmi ruszył na stację. Chodził wzdłuż wagonów, ale jak miał nas widzieć, skoro my byłyśmy już w środku? Nagle dostrzegła go ciocia Hela. Wołała, on się rozglądał, jakby słyszał, ale nie mógł nas przecież widzieć. Ciocia przystawiła mnie do bydlęcego okienka i zaczęła szczypać, żebym głośniej krzyczała: „Ujciu, ujciu, stiepioł! (Wujku, wujku, szczypią!)” – wołałam swoim dziecięcym głosikiem.

Wreszcie zwrócił się w naszą stronę. Przez okienko ciocia widziała, jak rozmawia z wartownikiem. Pokazywał na kankę z mlekiem i przekonywał, że w wagonie jest dziecko, pewnie chce mu się pić. Tamten powiedział, że chodzi wzdłuż wagonu w jedną, potem w drugą stronę. Jeśli wujek załatwi sprawę, zanim tamten dojdzie do końca składu i się odwróci, to dobrze. Ale jeśli się odwróci i nadal będzie widział wujka, będzie strzelać. Nie było czasu na tłumaczenia. Wujek wrzucił do wagonu, z którego dochodził mój głos, kankę i krzyknął: „Tylko nie pijcie mleka!”.

To był znak, byśmy szukały w naczyniu czego innego. Rzeczywiście, w folii po czekoladzie znajdowały się tam pieniądze ze sprzedaży mebli. Na początku zsyłki uratowały nam życie.

Dziurę w ścianie zatkali moją szmacianą lalką. Płakałam. Droga trwała wieczność, jedne wagony odłączano, inne dołączano, aż dojechaliśmy do aktiubinskiej obłasti – do kołchozu Paryska Komuna. Potem się okazało, że to w Kazachstanie.

Wysadzili tylko trzy rodziny: mnie z mamą, babcią i ciocią Heleną, panią Pawlikową z rocznym Jankiem, jej mąż już w tym czasie był w łagrach, i gajowego z ośmioletnią córką Irką, on był już w ostatnim stadium gruźlicy. Podjechała ciągnięta na kołach przez wielbłądy podwoda z naczelnikiem obozu, i zaczęła się awantura. Naczelnik wykrzykiwał, że kogo mu tu do roboty przywieźli, że z takimi to tylko kłopoty. Ale przyjechała milicja i kazali mu nas brać.

Niespodziewanie nadeszła śnieżyca, trudno było się przebić. Na miejscu okazało się, że są problemy nie tylko z zakwaterowaniem, ale i z opałem, umieszczono nas więc w szkole. Pomieszkaliśmy tam dwa tygodnie, a potem kazali się wynieść. Tylko gdzie? Naczelnik obozu rozpuścił historyjkę o tym, że nas wysiedlili za to, że mama męża chciała zabić. Mama nosiła damskie oficerki, więc on rozpowiadał, że w tych oficerkach ona nosi nóż. Na złość chciał nam zrobić – pewnie za mnie i za babcię, bo co to za siła robocza, i rzeczywiście „wariatki” nikt nie chciał wziąć pod dach. Gruźlika z Irką z litości ktoś przyjął, Pawlikową z dzieckiem też, a nad nami w końcu zmiłowała się jakaś kobiecina. Pozwoliła nam mieszkać w przedsionku, gdzie trzymała kury.

Domy tam były – po kułakach. Od lat trzydziestych, kiedy ich stamtąd wywieźli na Sybir, stały te domy puste. Nikt w nich nie chciał zamieszkać, żeby i jego za kułaka nie brali. Obróciły się więc w ruinę, ale my nie miałyśmy wyjścia – nie mogłyśmy w nieskończoność mieszkać w przedsionku z kurami. Mama dostała plandekę samochodową na przykrycie dziurawego dachu, plandeka też była dziurawa, trzeba było się nakombinować, by te dziury pokryć, ale miałyśmy wreszcie swój kąt.

Mama napisała do rodziny – było to możliwe, bo Rawa Ruska znalazła się po stronie rosyjskiej i poczta obejmowała te tereny. Ciocia Maria w Rawie – siostra mamy – przekupiła kolejarzy, przez których nadawała do nas paczki: trochę grochu, mąki, cukru, cukierków i nowe buty dla mnie. Tak było, dopóki Niemcy nie zajęli tych trenów.

Na początku maja, pamiętam, bo w stepie jeszcze kwitły tulipany, zmarł gajowy i ośmioletnia Irka została sama. Mama z ciocią urządziły mu pogrzeb: nazbierały kwiatów i wystarały się o skrzynki na trumnę, za które zapłaciły butami ojca. Nad grobem babcia odczytała fragment z książeczki do nabożeństwa, zmówiłyśmy pacierz.

I to był moment przełomowy w stosunkach z tamtejszymi mieszkańcami. Zobaczyli, że mama to nie wariatka i niedoszła mężobójczyni; zdjęła oficerki i okazało się, że nie nosi noża, za to lituje się nad zmarłym i jego córką. Wcześniej trudno było cokolwiek z nimi załatwić, mnie nie akceptowali – lgnęłam do dzieci, a one mi dokuczały, wyśmiewały się ze mnie; ja tłumaczyłam, że tylko tak się bawią, i nadal do nich ciągnęłam. A teraz robotnice przyjęły mamę do swojego grona; zobaczyły, że mama nie chowa do nich urazy; nie robiły już problemów, żeby u nich rzeczy wymieniać na jedzenie.

Mama na pracę nie narzekała, jeśli już, to na zmęczenie – zawsze lubiła pielić w ogródku, w kościele była odpowiedzialna za kwiaty, tu więc chętnie pracowała w polu. Nie lubiła za to stosunku nadzorców do pracowników i zesłańców.

Dzieci wreszcie mnie zaakceptowały. Irkę wzięła do siebie pani Pawlikowa, dziewczynka opiekowała się rocznym Jankiem, gdy jego matka szła w pole. Irka jest przykładem dziecka, które życie w jednej chwili odcięło od dzieciństwa i kazało dorosnąć. Wyszła z dobrego, nieźle sytuowanego domu, a tu nagle musiała radzić sobie sama. Szybko nauczyła się sprytu.

Emigracja dorosłych to zupełnie co innego niż emigracja dzieci. Jako dziecko zastane warunki po prostu przyjęłam. Żyłam czekaniem na paczki z cukierkami z Rawy, poza tym nie wspominam tego czasu źle – aż do rozstania z rodziną.

Takie rozstanie zmienia wszystko. Z rodziną ma się poczucie bezpieczeństwa, ktoś zadba, zawalczy, pomyśli. Bez niej pojawia się niepewność, konieczność ciągłego obserwowania, uczenia się życia na nowo – szybko i boleśnie.

Irka nie miała nikogo dorosłego. Jeszcze zanim straciła ojca – gdy chorował, to ona bardziej zajmowała się nim niż on nią. U pani Pawlikowej miała gdzie spać i co jeść, ale jej dzieckiem był Janek, nie ona. Była dobrze traktowana, ale gdy nadarzyła się możliwość, pani Pawlikowa odeszła tylko z Jankiem, i Irka poczuła się porzucona i odtrącona. Porzucenie to przewidziała zresztą i już wcześniej przygotowywała się na okoliczność samodzielnego życia. Po odejściu pani Pawlikowej mama przygarnęła Irkę, ale nawet wtedy dziewczyna korzystała z nabytych umiejętności. Raz przychodzi do nas Kazaszka, odwija fartuch, ukazując coś na kształt kamienia, i patrzy to na Irkę, to na mamę.

 – Rzucałaś kamieniami? – pyta mama Irkę, domyślając się bardziej z gestów Kazaszki niż z niezrozumiałego języka, którym ta jej coś wyłuszczała.

 – Nie rzucałam – odpowiada Irka. Kazaszka dalej gada i pokazuje na dach sąsiedniej chaty. Na tym dachu leżą takie same kamienie jak okaz, który przyniosła w fartuchu. Mama przypatruje się i widzi, że to nie kamienie, ale sery. Kazaszki suszyły je na płaskich dachach domów. I wtedy mamę olśniło – przypomniała sobie, że zobaczyła kiedyś Irkę na takim dachu, ale dziewczynka odpowiedziała jej, że lubi tak sobie posiedzieć i popatrzeć w dal, w stronę Polski, i mama nawet się wzruszyła i dała jej spokój. A Irka chodziła tam sery podjadać, aż wreszcie została przyłapana. Mama zapłaciła kobiecie za jej stratę myśliwskimi spodniami po ojcu Irki i jej bluzką, a dziewczynce tłumaczyła, że kradzież to kradzież, i kropka.

 – To z głodu mam umrzeć, a nie ruszyć?

 – Jak masz umrzeć, to weź, ale się przyznaj. – I nagle odczuła potworny smutek. To powiedziała ona, nauczycielka, wzór moralny. Zabolał ją też brak zaufania Irki do niej.

Mamę już wcześniej zastanowiło zachowanie Irki, ale były inne problemy, to tematu nie ciągnęła. Chodziły z kanką po mleko, w zasadzie nie po mleko, tylko po to, co zbierało się po odwirowaniu mleka – zesłańcom nie należała się treściwa śmietanka, ale tylko odtłuszczony płyn. Obsługująca wirówkę kobieta śpiewała przy pracy, a głos miała rzeczywiście piękny. Dała mamie i Irce porcję do wypicia, a Irka, obtarłszy usta, mówi:

 – Kak wy krasiwo pojotie. I kobieta, połechtana komplementem, dalej „piet’”, na co Irka w jeszcze większe zachwyty. Mama patrzy, a dziewczynka tu się zachwyca, a tam ręką od tyłu śmietankę zgarnia do kubka i popija. Kazaszka zrazu tego nie zauważyła, skupiona na śpiewaniu, ale mama – która od razu wychwyciła, co się święci – zaczęła jej gorączkowo wycierać usta po tej śmietance i kobieta się zorientowała. Zabrała kubek, schowała śmietankę i kazała się wynosić.

Monika Odrobińska

Fragment książki “Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny”, wyd. ZNAK. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 czerwca 2020