Pani Adela
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda 11 grudnia 2024 r. nadał pośmiertnie Krzyż Kawalerski Polonia Restituta Adeli z Wajdowiczów Rokicie. Przypominamy Jej postać.
W starym Krakowie w brzydkiej, szarej kamienicy przy ul. 1 Maja 6, na pierwszym piętrze oficyny, wejście od podwórza, od 13 grudnia 1981 aż po zmiany kadrowe w MSW nieprzerwanie trwała autonomiczna rzeczpospolita – niepodległa milicji, SB, a nawet komornikom.
Właściwie mówiąc była to twierdza, rodzaj Berlina Zachodniego. Załogę i rząd stanowiła pani Adela, emerytowany bankowiec z dyplomem Uniwersytetu Jana Kazimierza.
Wolność wewnętrzna od dawna panowała w tym domu – przepojonym głosem Wolnej Europy, wypełnionym dziwnymi bibelotami, domu pielęgnującym zdrowy mieszczański wstręt do komunistów.
Po grudniu 81 roku mieszkanie numer 23 nie pogodziło się z utratą cudem odzyskanej wolności publicznej Pani Adela z synem Janem wypowiedzieli PRL-owi wojnę secesyjna. Pani Adela była nieustępliwa, odważna, przebiegła. Była prawdziwym politykiem. Celem jej polityki było ochronienie domowego spokoju i syna, jego nielegalnej biblioteki, nielegalnych papierów, nielegalnych spotkań, nielegalnego świętego spokoju.
Twierdza nigdy nie została sforsowana. Nawet 13 grudnia pani Adela odparła pierwszy atak, potem przebrała Jana i wyprowadziła go jako staruszeczkę w fikuśnym kapelusiku z woalka, potem powtórnie atakującym otwarła puste już mieszkanie: to było największe ustępstwo pani Ali i sukces, którego najgorliwsze z późniejszych ekip śledczych nie zdołały powtórzyć.
Zielonkawe drzwi nie był szczególnie masywne, ale cięty głos gospodyni odwołujący się to do paragrafów kodeksu, to do uczuć moralnych albo patriotycznych równoważył brak okuć.
Spokój domowy mąciło jedynie umówione sześć dzwonków — przyjaciele, res publica, wreszcie wielka pani polityka. To ona ostatecznie uwiodła Jana. Pani Adela musiała być dumna z tego porwania Jana przez światowe powodzenie, ale została wtedy sama.
To, że budowane i utrzymywane przez dziesięć lat fortyfikacje przestały być potrzebne, nie oznaczało, że nastąpi powrót wyczerpanych sił. Po długiej chorobie, na którą nazwy ani lekarstwa lekarze nie umieli znaleźć, pani Ala umarła.
Artur Wroński
Tekst ukazał się pierwotnie w nr 46/1990 „Tygodnika Powszechnego”. Przedruk za zgodą Autora.