Bogusław SONIK: Ta nasza Polska

Ta nasza Polska

Photo of Bogusław SONIK

Bogusław SONIK

Polityk Platformy Obywatelskiej. Poseł do Parlamentu Europejskiego VI, VII i VIII kadencji oraz do Sejmu VIII i IX kadencji.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Zgubiliśmy poczucie wagi i powagi państwa. I to w momencie, gdy żyjemy na krawędzi epok i nie mamy pojęcia, jak potoczą się losy Europy i świata – pisze Bogusław SONIK

Ta nasza młodość, ten szczęsny czas,
Ta para skrzydeł zwiniętych w nas.
Tadeusz Śliwiak

.Miałem życie nietypowo typowe dla mojego pokolenia. Gdy spoglądam wstecz, na czas mojego dojrzewania, to widzę beztroskie dzieciństwo: mocne, wspólne życie rodzinne i niekończącą się listę rówieśników z powojennego wyżu demograficznego. Widzę centrum Krakowa wypełnione dziećmi biegającymi i jeżdżącymi rowerami po Plantach lub grającymi w piłkę pod Barbakanem. W kamienicy przy Floriańskiej toczyło się życie „zbiorowe”, czemu sprzyjał fakt, iż tylko u jednych sąsiadów był telewizor, więc traktowano jak rzecz naturalną wpraszanie się na seanse ówczesnych seriali, jak Zorro czy Święty.

Mogło się wydawać, że komuniści ze swoimi opresyjnymi rządami zatrzymywali się na progu naszych mieszkań. Także w szkołach ta część propagandy, którą uczniowie widzieli gołym okiem, ograniczała się do obligatoryjnej i mało skutecznej nauki rosyjskiego oraz prenumeraty „Murziłki”. Chór dziecięcy śpiewał na akademiach jakieś rosyjskie piosenki, na co nikt nie zwracał większej uwagi. Ważniejsze dla nas było, że na krakowskich Błoniach 12-latki zawzięcie walczyły w piłkarskim turnieju „Dzikich Drużyn”.

Edukacja obywatelska miała miejsce w domach rodzinnych, gdzie słuchało się zagłuszanej przez służby Wolnej Europy. Podczas rodzinnych spotkań słuchaliśmy opowieści o przedwojennej Polsce, o czasach stalinowskich i ustroju narzuconym siłą sowieckiej armii. Odkrywaliśmy, że wujek nosił kiedyś pseudonimy „Kleofas” i „Zwardoń”, był łącznikiem Witosa, a po wojnie prokurator żądał dla niego kary śmierci.

.W 1968 roku w Krakowie, jak w innych polskich miastach, studenci wyszli na ulice, domagając się wolności, a my, jeszcze dzieciaki, widzieliśmy, jak tłuczono ich pałkami, i uciekaliśmy przed chmurą milicyjnego gazu. Lata licealne, 1968–1972, były czasem uczenia się samodzielnego myślenia. Szukaliśmy życiowych wzorców. Fascynowało nas bohaterstwo powstańców warszawskich, uczyliśmy się powstańczych piosenek i słuchaliśmy w Wolnej Europie opowieści o AK.

Ostatnim krokiem do dorosłości były studia. Stało się już jasne, że otaczająca nas rzeczywistość pod żadnym względem nie spełnia naszych oczekiwań i ambicji. Wśród profesorów prawa na UJ bez kłopotu identyfikowałem wybitne umysły i znakomitych wykładowców, ale to żarliwe dyskusje w gronie uczestników duszpasterstwa akademickiego prowadzonego przez dominikanów („beczki”) poruszało umysły i wyobraźnię. Nurtowało mnie pytanie, jak chrześcijanin winien angażować się w życie społeczne. Odrzucaliśmy wizję Kościoła ograniczonego wyłącznie do sfery duchowej. Ale jaka miałaby być nasza odpowiedzialność za świat?

Mała polska stabilizacja oparta była na małym strachu i wielkich koncesjach z siebie. Świetnie opisał to Leszek Kołakowski w Tezach o nadziei i beznadziejności. W przedsiębiorstwach, na uczelniach, w gminach i fabrykach rządziły „szmaciaki” żądające aplauzu i podporządkowania się. Kręgosłupy osób chcących zrobić jakąkolwiek karierę w dowolnej dziedzinie uginały się jak łan zboża. A jako usprawiedliwienie każdej hipokryzji służył argument wyśpiewany przez Jana Kelusa: „Tu nic się nie zmieni, bo z jednej jest Rosja, a z drugiej jest Niemiec, a kto się wychyla, to zwykły szaleniec”.

Tak więc gdy w 1976 roku po strajkach czerwcowych na protestujących robotników spada fala represji, a „szmaciaki” organizują wiece poparcia dla skompromitowanej władzy i potępienia „warchołów i elementów antysocjalistycznych”, jesteśmy gotowi włączyć się w pomoc więzionym robotnikom i ich rodzinom.

W Warszawie powstał Komitet Obrony Robotników, a w Krakowie rozpoczynamy akcję informacyjną oraz zbiórkę pieniędzy na pomoc. Zbieramy podpisy pod petycją żądającą sprawiedliwości i uwolnienia więzionych robotników. Tekst podpisało 517 studentów, co jawi się jako ogromny sukces. A my przechodzimy gwałtowną lekcję brutalności władz: przesłuchania przez SB, grożenie wyrzuceniem ze studiów, zastraszanie, rewizje i permanentna nieskrywana inwigilacja. To była swoista próba charakteru i wytrzymałości na nieustanne napięcie i stres. Czas naszego przeżycia pokoleniowego.

.Po śmierci jednego z nas – Stanisława Pyjasa – 15 maja 1977 roku tworzymy Studencki Komitet Solidarności. Znaleźliśmy słowo – solidarność – które precyzyjnie opisuje nasz sposób działania i myślenia, a trzy lata później, gdy narodzi się NSZZ Solidarność, zelektryzuje uwagę światowej opinii publicznej.

Nabieramy doświadczenia i odporności w działaniu opozycyjnym, nawiązujemy kontakty i przyjaźnie z innymi ośrodkami akademickimi, gdzie także powstają SKS-y. Działamy razem z KOR-em i z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz z Ruchem Młodej Polski. A kiedy wybucha Sierpień ’80, działacze SKS-ów biorą udział w strajkach, tworzą struktury Solidarności oraz Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

Okres od sierpnia do 13 grudnia 1981 roku był szkołą uprawiania prawdziwej demokratycznej aktywności, sprawdzania się w wolnych wyborach do władz związku. Wbrew podłym prowokacjom Służby Bezpieczeństwa zostałem wiceprzewodniczącym Solidarności w Małopolsce. Wiadomo było, że w Polsce trzeba zmienić wszystko. Tu panował niemal konsensus; poglądy różnicowały się dopiero przy wyborze ścieżek dojścia. Tak czy owak ludzie byli gotowi na ogromny wysiłek i równie wielkie wyrzeczenia, które usprawiedliwiały entuzjazm i nadzieja.

Był to czas darowany, w którym żyliśmy jak obywatele równi i suwerenni, ludzie wolni, mający na względzie dobro wspólne.

Generał w ciemnych okularach, jego mocodawcy i koledzy uruchomili ścieżkę przeciwną. Nastał ponury czas: z kraju wyjechało ponad milion Polaków, za to liczba konfidentów policji politycznej wzrosła do rozmiarów nigdy wcześniej w Polsce niewidzianych. Towarzyszyła temu przerażająca zapaść ekonomiczna.

W drugiej połowie lat 80. jestem we Francji. Odmówiłem paszportu w jedną stronę i nie chciałem azylu politycznego, który po długim internowaniu w Wiśniczu i Załężu zostałby mi przyznany bezzwłocznie. Chciałem tylko odetchnąć i wracać do kraju. Polski Paryż tętnił życiem. Wykłady, debaty, wydawnictwa, setki inicjatyw wolnościowych kierowanych ku Polsce. Warszawski reżim słabł w oczach, czuło się, że zmiany wiszą w powietrzu.

Jako dziennikarz Radia France Internationale przyglądałem się w Parlamencie Europejskim debatom poświęconym łamaniu praw i swobód w krajach Europy Środkowej i Wschodniej. Po latach, już jako poseł do PE, dotarłem do archiwów. Na podstawie tych nagrań powstał poruszający film dokumentalny Punkt oparcia w reżyserii Anny Ferens.

Przy okazji francuskich wyborów prezydenckich zobaczyłem, jaką rolę w demokratycznych krajach gra marketing polityczny. Mój siedmioletni synek biegał po mieszkaniu ze znalezioną gdzieś ulotką, skandując: „Vas-y Mitterrand!” – w wolnym tłumaczeniu: „Dawaj, Mitterrand!”.

W czerwcu 1989 roku udający się z oficjalną wizytą do Polski prezydent François Mitterrand zaprosił do samolotu dziennikarzy. Byłem wśród nich (z Maciejem Morawskim z Radia Wolna Europa, dla którego była to pierwsza od 40 lat podróż do ojczystego kraju). Przeprowadziłem wywiad z prezydentem Mitterrandem dla „Tygodnika Powszechnego”. Na moje pytanie o możliwość przyjęcia Polski do Wspólnoty Europejskiej Mitterrand odpowiedział: „Polska ma pełne prawo do miejsca w Europie (…). Polska weszła na drogę pluralizmu politycznego. Porozumienia Okrągłego Stołu i wybory są wspaniałym zwycięstwem Polski. Jest to akt odwagi i rozsądku, któremu składam hołd. Jest on nadzieją Europy”. Polska cieszyła się nad Sekwaną ogromną sympatią. Po wizycie Mitterranda w Warszawie powołana została Fundacja France-Pologne, która przez kilka lat wspierała przemiany demokratyczne w Polsce.

Dużym poparciem cieszył się w Paryżu Tadeusz Mazowiecki. Toteż gdy rozpoczęła się kampania prezydencka i do walki o prezydenturę stanął Lech Wałęsa, francuskie media przejęły narrację „Gazety Wyborczej”, przeciwnej kandydaturze Wałęsy. Dziennikarka „Liberation” pytała mnie, czy po zwycięstwie Wałęsy Polsce grozi dyktatura, a minister kultury Jack Lang oświadczył mi, że musi przerwać przygotowania do „Sezonu Polskiego”, gdyż nie wiadomo, jak się rozwinie sytuacja w Polsce po zwycięstwie Wałęsy. Wiosną 1990 roku objąłem funkcję dyrektora Instytutu Polskiego w Paryżu. Wielu moich kolegów z opozycji zostało posłami i senatorami. Ja uznałem, że równie ważną sprawą będzie dbanie o dobry wizerunek zmieniającej się Polski i że potrzebne są w tym celu nowe twarze w dyplomacji. Szczególnie że ci sprzed 1989 roku zaczynali swój dzień od gry w tenisa na kortach ambasady sowieckiej.

.Instytut stał się prawdziwym łącznikiem między francuską opinią publiczną a odchodzącą od komunistycznego systemu Polską. Zniknęły uprzedzenia wobec Lecha Wałęsy, który był witany w Paryżu ze szczególnym ceremoniałem. Postanowiłem otworzyć Instytut Polski dla ważnych inicjatyw kulturalnych krajów bałtyckich, które jeszcze nie posiadały własnych placówek, oraz będącej w podobnej sytuacji Słowacji. Zdarzało się, że nasze pomieszczenia były zbyt szczupłe dla fali gości. Oczekiwali w kolejce, żeby podziwiać np. wystawę szopek ze zbiorów krakowskiego Muzeum Etnograficznego czy uczestniczyć w koncertach jazzowych.

Przyglądałem się polskiej transformacji, podziwiając dynamikę i przedsiębiorczość rodaków. Można jednak było dostrzec zjawiska mniej korzystne: rozwarstwianie się społeczeństwa, arogancję elit, która wyrażała się w przekonaniu, że tylko nieudacznicy nie zdołali w czasie transformacji się ustawić i wzbogacić; spór polityczny zamieniał się we wrogość, rozpadały się dawne więzy, a przyjaźnie odchodziły w niepamięć; działacze opozycji, którzy nierzadko potracili pracę i zdrowie, pozostawieni zostali sami sobie. A jednak, wbrew wszystkim błędom i zaniechaniom, Polska rozwijała się w szybkim tempie. 15 lat przygotowań do wstąpienia do Unii Europejskiej przyczyniało się do poprawy funkcjonowania państwa i infrastruktury.

Kiedy do władzy doszedł SLD, musiałem rozstać się z MSZ. Wróciłem do Krakowa i musiałem po latach odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Polityczna scena miasta była szczelnie wypełniona, ale niebawem pojawiła się nowa propozycja. Dawni koledzy (Bronisław Komorowski, Jan Rokita i Aleksander Hall) tworzyli Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Bliski był mi centroprawicowy charakter ugrupowania oraz to, że SKL nie zapominało o wsi i małych miastach. Dołączyłem do nich.

Rozproszona prawica wkrótce zrozumiała, że aby wygrać, musi się zjednoczyć. Tak powstał AWS.

Koalicja zjednoczona pod sztandarem Solidarności odniosła zwycięstwo tak w wyborach parlamentarnych, jak i samorządowych. Zapoczątkowano wielkie reformy, z których jedną była reforma samorządowa. Powstały samorządy wojewódzkie i sejmiki. I tak w 1998 roku zostałem pierwszym przewodniczącym sejmiku w Małopolsce. Administracyjne decyzje to jedno, a rzeczywistość to drugie. Niewielki początkowo budżet ograniczał możliwości rozwojowe, a ludzie utożsamiali władze wojewódzkie z urzędem wojewody. Jednym słowem, nie wystarczyło powołać sejmiki, trzeba było jeszcze zbudować je i dostosować do krwiobiegu instytucjonalnego państwa. Bez wątpienia pomocny okazał się strumień europejskich środków, dla których samorządy wojewódzkie były w dużej mierze pasem transmisji. Szybko zbudowaliśmy relatywnie sprawną i nowoczesną administrację złożoną z młodych, dobrze wykształconych pracowników. Powstały strategie rozwoju województw uwzględniające najistotniejsze sprawy mieszkańców, powstały budżety, które uwzględniły kluczowe inwestycje dla regionów.

Równocześnie kierowałem projektem Kraków Europejskim Miastem Kultury roku 2000. Przygotowania do jubileuszowego roku były fascynującą przygodą. Budowałem to od zera. Stworzyłem biuro, zatrudniłem młodych pracowników pełnych zapału i umiejętności. Otworzyliśmy się na ciekawe projekty różnych instytucji i stowarzyszeń. Zrealizowaliśmy kilkaset wydarzeń kulturalnych o różnej skali i różnej wadze. Poza „przewietrzeniem” Krakowa moim głównym celem było budowanie pozytywnego wizerunku miasta i Polski, co uznałem za szczególnie ważne w perspektywie planowanej akcesji do Unii Europejskiej. O Krakowie pisały czołowe gazety europejskie, zjeżdżały pod Wawel zachodnie telewizje. Sukcesu, jakim były wydarzenia kulturalne w roku 2000, nie była w stanie zakłócić niechętna projektowi lokalna „Gazeta Wyborcza”, której dziennikarze nie rozumieli wyzwań ani znaczenia tego ogromnego przedsięwzięcia. Miarą organizacyjnej sprawności niech będzie fakt, że biuro, które stworzyłem, funkcjonuje do dzisiaj i jest ważną instytucją na kulturalnej mapie Krakowa.

Doświadczenia międzynarodowe – praca przy wspólnych projektach europejskich, kilka lat pracy jako dziennikarz i obserwator życia politycznego w krajach Europy Zachodniej – okazały się przydatne w 2004 roku, kiedy zostałem wybrany do Parlamentu Europejskiego.

W 2005 roku byłem odpowiedzialny z ramienia EPL za przygotowanie rezolucji z okazji 60. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz. Nie zgodziłem się na nazwanie Auschwitz „obozem nazistowskim” i zażądałem, by jasno dookreślić odpowiedzialność, nazywając ten obóz śmierci „niemieckim”. A gdy pozostali negocjatorzy z innych partii nie wyrazili zgody, opuściłem spotkanie. Niebawem we francuskim „Le Monde” ukazał się artykuł, w którym francusko-niemiecki polityk Daniel Cohn-Bendit zarzucił mi, że rozpalam nienawiść między narodami Europy, chcąc w ten sposób tuszować polski antysemityzm. Chociaż doskonale znałem polityczną retorykę różnych frakcji i partii, bezczelna teza wpływowego Cohn-Bendita była dla mnie szokiem. Ale też wskazówką. Odwołując się do elementarnej prawdy historycznej, zaapelowałem z trybuny parlamentarnej do szefa socjalistów, którym był Niemiec Martin Schulz, by poparł mój wniosek o nazwanie Auschwitz „niemieckim nazistowskim obozem”. Ku zdziwieniu wielu obserwatorów Schulz poparł mój wniosek. Nazajutrz w rezolucji pojawiła się postulowana przeze mnie nazwa. Niedługo później UNESCO zatwierdziło taką właśnie nazwę dla obozu Auschwitz. A dekadę później znaczący niemiecki polityk prof. Hans-Gert Pöttering powiedział mi: „Teraz już rozumiem, o co wtedy walczyłeś. Szacunek”.

.Parlament Europejski jest swego rodzaju kuźnią politycznej debaty. Podejmuje ważne tematy, wyraża opinie, opracowuje raporty i organizuje dyskurs wokół spraw istotnych dla obywateli Europy. Jest tyglem idei, ale też platformą prezentacji i ścierania się interesów. Twardą tego lekcję odebrałem podczas mojej batalii o gaz łupkowy. Owszem, po homeryckich bojach udało mi się, dzięki „Raportowi Sonika”, utrzymać prawo każdego państwa do decyzji, jeśli tylko zachowane będą najwyższe standardy ochrony środowiska, ale to nie zapobiegło skutecznemu zohydzeniu technologii szczelinowania. W 2013 roku mówiłem w komentarzu dla Onetu, że „Rosja jest zainteresowana tym, żeby nie wydobywać gazu łupkowego (…). Wypowiedzi przedstawicieli Gazpromu jasno wskazują na ich negatywny stosunek do wydobycia gazu łupkowego w Polsce i w Europie. Nie ma jednak bezpośrednich dowodów, że jakieś działania są finansowane przez Gazprom lub bezpośrednio przez Rosję”. Dzisiaj takie dowody są. W tamtym czasie globalna firma consultingowa Wood Mackenzie oceniła, że za 20 lat Polska „będzie największym producentem gazu łupkowego w Europie”. Tak się z wielu powodów nie stało. Natomiast w Stanach Zjednoczonych dzięki rewolucji łupkowej wydobycie gazu ziemnego w 2023 roku sięgnęło 104 miliardów stóp sześciennych dziennie. To właśnie dzięki temu możemy teraz sprowadzać z USA gaz względnie tani.

Tak więc można się wiele nauczyć – na dobre i złe – ze sposobu funkcjonowania Parlamentu Europejskiego. Szczególnie w porównaniu z polskim Sejmem, który właściwie jest wyłącznie wykonawcą projektów przesyłanych przez rząd. W Sejmie nie powstają pilotowane przez poszczególnych posłów tematyczne i merytoryczne raporty na aktualnie ważne tematy.

Polska polityka zatraciła chęć i zdolność definiowania wspólnych, istotnych dla bezpieczeństwa i rozwoju państwa spraw. Stała się zakładnikiem przekazu medialnego, umiejętnego sprzedawania i reklamowania partii, które tracą wewnętrzną suwerenność, kiedy stają się towarem.

.Uznano, że tylko rozbudzanie emocji u wyborców, najlepiej emocji negatywnych, przynosi efekt wyborczy, czyli daje władzę. Kiedy niemal do zera kurczy się przestrzeń porozumienia w jakiejkolwiek sprawie, państwo z jego ciągłością staje pod znakiem zapytania. Oburza mnie, kiedy prostackie wartościowanie moralne i szyderstwo stają się cepem politycznym ochoczo podejmowanym lub wręcz stymulowanym przez media, zarówno społecznościowe, jak i te głównego nurtu. Oburza mnie, że tak łatwo z sensownych ludzi tworzą grupy partyjnych kiboli, a już szczególnie złości mnie, że wyjątkowo podatni na to są „dziadersi”, czyli moi rówieśnicy. Permanentna złość, „oburzing” i „nienawistnictwo” jak epidemia opanowują ludzi i nie pozwalają im docenić tego, co nasz kraj osiągnął w ciągu minionych lat. A osiągnął ogromnie dużo, co łatwo dostrzec, jeśli nie ma się oczu przysłoniętych bielmem. Wyraźniej dostrzegają polski sukces obserwatorzy z zagranicy.

Nie wiem, czy utrzymamy tempo rozwojowe, bo idea, że wszystko, „co od złego pochodzi”, musi być złe, niszczy rozum i hamuje rozwój. Mówimy tu nie o metafizyce, tylko o polityce. Czyli o sposobie na kraj bezpieczny, mądrze dostatni i sprawiedliwy, w którym współistnieć i współpracować powinni móc ludzie o różnych poglądach, ambicjach i możliwościach.

Tymczasem nasza polityka toczy się głównie w mediach, które zajmują się komentowaniem kąśliwych uwag czy bon motów bez znaczenia poza wywoływaniem emocji. Brak pomysłu na ważne kwestie, brak przygotowanych i przemyślanych programów zmian, brak modelu wykorzystania zaangażowania lokalnych działaczy, których głównym zadaniem staje się obsługa kolejnych kampanii wyborczych.

Piszę to niechętnie, ale uważam, że zgubiliśmy poczucie wagi i powagi państwa. Dzieje się to w wyjątkowo złej historycznej chwili. Mamy wojnę na Ukrainie, wojnę na Bliskim Wschodzie i napięcia na Dalekim Wschodzie, co stwarza ryzyko globalnej konfrontacji. Musimy się przygotować na zmiany związane z tym, że sztuczna inteligencja wypchnie z rynku pracy rzesze pracowników. Musimy powstrzymać zagrożenia ekologiczne, nie rujnując przy tym gospodarki. Trzeba znaleźć odpowiedź na zapaść demograficzną i kwestię masowych, chaotycznych migracji. Pandemia nauczyła Europę, że warto zachować samowystarczalność żywieniową, a w pewnym aspekcie także sanitarną, nie posuwając się do radykalnego protekcjonizmu. Do tego mamy ogromny, do tej pory przypadkowo traktowany, choć szalenie dla przyszłości istotny obszar kultury i edukacji. Wszyscy są zgodni, że Unia Europejska traci na znaczeniu militarnie, politycznie i ekonomicznie; konieczne są zmiany, ale trzeba jednak pilnować, by zmiany te nie naruszały naszych interesów. Przykład polityki wschodniej, a także rosnąca konkurencyjność polskiej gospodarki powinny nas wyleczyć z kompleksu młodszej, wielkodusznie adoptowanej siostry. Wspólna Europa jest cenną wartością, którą należy chronić nie sloganami, tylko rzetelnym udziałem w grze o naszą przyszłość.

To są wyzwania, na które dziś, w trybie pilnym, trzeba znaleźć odpowiedzi.

A są jeszcze sprawy „inne”, także wymagające politycznej refleksji. Czas uświadomić sobie, że żyjemy na krawędzi epok i nie mamy pojęcia, jak potoczą się losy Europy i świata. Zmienia się bowiem nie tylko klimat, ale też układ sił w świecie, zmieniają się obyczaje, sposób myślenia, technologie komunikacji i technologie medyczne. Czy zmieni się technologia i infrastruktura władzy i jak wpłynie to na naszą wolność?

.Zacząłem wspomnieniowym cytatem z pieśni z Piwnicy pod Baranami. Zakończę cytatem z szalenie dziś popularnej Diuny Franka Herberta. Nie jestem szczególnym wielbicielem tej ekologicznej, kontrkulturowej eschatologii, ale polityk powinien przemyśleć te słowa: „Wasze prawa w końcu będą musiały zastąpić moralność, zastąpić sumienie, zastąpić nawet religię. Religijny obrządek rodzi się z adoracji i tęsknoty za świętościami, które budują moralność. Lecz system rządzenia jest tworem kulturowym podatnym na wątpliwości, znaki zapytania i spory. Nastanie dzień, kiedy ceremoniał zastąpi wiarę, a symbolika zastąpi moralność”.

Bogusław Sonik

Tekst ukazał się w nr 65 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 października 2024
Ilustr. Krzysztof Kowalik / Unsplash