Zmarł Quincy Jones - znany producent, jazzman i dyrygent

Jego twórczość odmieniła oblicze muzyki pop. Quincy Jones pracował z najsłyniejszymi artystami amerykańskiej sceny, był wielokrotnie nagradzany jako kompozytor i producent.

Człowiek za hitami Michaela Jacksona, Franka Sinatry, Raya Charlesa – Quincy Jones

.Quincy Jones zmarł w niedzielę 3 listopada w swym domu w Bel Air (Los Angeles). W ostatnich chwilach towarzyszyli mu najbliżsi – poinformował jego rzecznik Arnold Robinson.

„Dziś, ze złamanymi sercami, dzielimy się druzgocącą informacją o śmierci naszego ojca i brata Quincy’ego Jonesa” – napisano w komunikacie.

Jones jest uznawany za jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki przełomu XX i XXI w. Do jego najbardziej znanych sukcesów należały m.in. produkcja krążków Michaela Jacksona: „Off the Wall”, „Thriller” i „Bad”. Uczyniły one wokalistę największą gwiazdą popu w historii. Jones wyprodukował również ikoniczną piosenkę „We Are The World”.

„Można śmiało powiedzieć, że (…) albumy, które wyprodukował dla Michaela Jacksona (…) odmieniły oblicze popu, trafiając zarówno do czarnej, jak i białej publiczności w czasach, gdy gusta muzyczne były bardzo podzielone” – skomentował śmierć muzyka dziennik „New York Times”.

W trakcie swojej kariery Jones był wielokrotnie nagradzany jako kompozytor i producent. 70 razy nominowano go do Nagród Grammy, z których wygrał 27. Otrzymał także w 1991 r. nagrodę Grammy Legend Award. Jones współpracował m.in. z Frankiem Sinatrą, Rayem Charlesem, Countem Basiem, Dukiem Ellingtonem, Arethą Franklin i Donną Summer.

W komentarzu amerykańskie czasopismo muzyczne „Rolling Stone” zwróciło uwagę na wszechstronność artysty. „Jones czuł się jak w domu w niemal każdej gałęzi muzyki popularnej: podczas kariery trwającej siedem dekad był trębaczem, kompozytorem, (…) producentem, dyrygentem. Tworzył jazz, bebop, gospel, blues, soul, funk, disco, rock i rap” – zauważył magazyn.

Jak przypomniała agencja Reutera, w kręgu przyjaciół Jonesa znajdowały się jedne z najbardziej znanych postaci XX w. „Zjadł obiad z Pablem Picasso, spotkał się z papieżem Janem Pawłem II, uczestniczył w uroczystościach z okazji 90. urodzin Nelsona Mandeli, a kiedyś pojechał na wyspę Marlona Brando na południowym Pacyfiku, aby dojść do siebie po załamaniu nerwowym” – zaznaczył Reuters.

W ubiegłorocznym wywiadzie dla „Rolling Stone” Jones podzielił się przemyśleniami na temat swojej kariery. „Nigdy o tym nie myślałem (…), ale miałem szczęście pracować z każdą wielką gwiazdą muzyki w historii Ameryki” – wspominał producent i kompozytor.

Jazz we Francji

.Obiegowo przyjętym miastem narodzin jazzu jest Nowy Orlean. To największe miasto stanu Luizjana, którego stolicą jest Baton Rouge. Zaczęli go grać Kreole (fr. Créole, ang. Creole). Ludność kreolska, mająca przemożny, niemal jedyny udział w powstaniu jazzu, to głównie Mulaci, Metysi i Murzyni, z rzadka Indianie (wtedy nie było określeń takich jak Afroamerykanin albo rdzenny Amerykanin, zatem pozwolę sobie użyć terminologii zgodnej z czasem, o którym piszę). Język kreolski był mieszanką niemal wszystkich języków ówczesnych kolonistów, wszakże w Luizjanie Kreole byli głównie frankofonami, a ich język nosił nazwę lingua franca, chociaż językoznawcy z przyczyn społecznych nie uznają go za kreolski.

Francuzi mają szajbę na punkcie wolności. Piękne to i romantyczne, jak jazz. Między innymi dlatego jazzmanów z Ameryki zawsze ciągnęło do Francji. Gdy Duke Ellington, ratując orkiestrę w czasie kryzysu muzyki big-bandowej, wyjechał na tournée do Europy, największe sukcesy odnosił we Francji właśnie. Powstało potem wiele kompozycji inspirowanych tą podróżą, francuski kolonializm zadziałał tu zwrotnie.

Po II wojnie światowej jazzmani amerykańscy byli traktowani we Francji jak bożyszcza, nic dziwnego zatem, że osiedlali się tam, często na zawsze. Giganci jazzu, tacy jak Sidney Bechet, Bud Powell, Kenny Clarke, Johnny Griffin czy Archie Shepp, stawali się rezydentami i koryfeuszami francuskiej sceny jazzowej, przed wojną zdominowanej przez gipsy swing, jaki zapoczątkowali w latach 30. Django Reinhardt i Stéphane Grappelli z Quintette du Hot Club de France. W latach 50. Miles Davis został zaproszony przez Louisa Malle’a do wyimprowizowania (wraz z francuskimi jazzmanami) ścieżki dźwiękowej do filmu „Windą na szafot” (muzycy grali, patrząc na ekran, co było z kolei rejestrowane na żywo i stanowiło potem całość z filmem), a Art Blakey ze swoimi Jazz Messengers nagrał soundtrack do filmu „Des Femmes Disparaissent” Édouarda Molinaro. Mało brakowało, a Miles także zostałby we Francji – ze względu na kobietę (cherchez la femme!), którą była Juliette Greco. Jak powiedział sam Davis, „kochałem ją zbyt mocno, by uczynić ją nieszczęśliwą”.

PAP/WszystkocoNajważniejsze/MB

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 4 listopada 2024