"Generałowie ostatnich wojen. Pisanie jako działanie polityczne"
W epoce, w której większość pamiętników niegdyś czynnych graczy politycznych spisują ghostwriterzy, a polityka została zaczarowana w relacjonowany dwadzieścia cztery godziny na dobę – zgodnie z logiką „żółtego paska” – posiłkujący się retoryką praw człowieka, celebrycki spektakl, książka taka, jak esej Henry’ego Kissingera, jest swego rodzaju ewenementem. Z jednej bowiem strony, mamy w O Chinach do czynienia z drobiazgową – w arbitralnie wybranych elementach – analizą ponad tysiącletniego, politycznego ducha Państwa Środka i jego dwudziestowiecznych relacji z Ameryką. Jeśli jednak traktować pracę Kissingera jako dzieło historyczne, najbliżej będzie byłemu Sekretarzowi Stanu do dziejopisów takich, jak Tukidydes czy Machiavelli. To jest: do piszących na pograniczu historii i praktycznej filozofii polityki (byłych) graczy, którzy lobują się w erudycyjnym i nie pozbawionym osobistego ducha (jest w końcu Kissinger jednym z architektów amerykańsko- chińskiego porozumienia i słynnej wizyty Richarda Nixona w Państwie Środka w 1972 r.), literackim odczarowywaniu polityki – odczarowywaniu, które samo w sobie, jak w przypadku Wojny peloponeskiej czy Historii florenckich, jest działaniem politycznym.
W przypadku Kissingera i O Chinach ta eseistyczno-polityczna formuła jest o tyle ciekawa, że, po pierwsze, mamy do czynienia z analizą spraw, których nie tak znowu ciche echo wyznacza rytm bieżących gier geopolitycznych, po drugie – że zasadnicza odmienność chińskiej kultury politycznej (fascynacji którą Kissinger nie kryje) może w XXI wieku okazać się kamieniem, który stępi ostrze europejskiej Realpolitik. Może, twierdzi Kissinger, ale nie musi – istnieje bowiem spore prawdopodobieństwo, że właśnie sprawa przybierającej na sile dominacji Chin okaże się materią, która pozwoli pokazać prawdziwe możliwości tego praktycznego narzędzia.
Na czym polega owa odmienność? Kissinger ucieka się do podwójnej metafory: o ile myślana w ramach europejskiej Realpolitik dyplomacja zwykła być porównywana do gry w szachy, o tyle chińską lepiej opisać porównaniem do najstarszej gry planszowej Państwa Środka – weiqi (na Zachodzie znanej pod japońską nazwą go). O ile bowiem w szachach grającym idzie o całkowite zwycięstwo nad przeciwnikiem – postawienie króla wrogiej armii w sytuacji, w której nie będzie mógł ruszyć się z miejsca, nie ginąc – o tyle sensem weiqi jest wyłącznie zdobycie nad drugim strategicznej przewagi. Jeśli szachy to decydująca bitwa, weiqi to przedłużająca się kampania. „Gdy biegły szachista” – pisze Kissinger – „dąży do wyeliminowania figur przeciwnika w serii bezpośrednich starć, utalentowany gracz w weiqi zajmuje puste obszary na planszy, stopniowo pomniejszając strategiczne możliwości kamieni przeciwnika”. Istotą szachów jest determinacja. Weiqi – strategiczna giętkość i umiejętność dostosowywania się do zmiennych warunków na planszy, podatność na nieprzewidywalność sytuacji i jej zależność od warunków zewnętrznych.
Jakkolwiek historia stosunków Państwa Środka z szeroko rozumianym „Zachodem” nie obfitowała w chwile, w których owa zasadnicza odmienność rozumienia dyplomacji i polityki mogła doprowadzić do tragicznej w skutkach konfrontacji, o tyle w epoce, która nadchodzi, może zdaniem Henry’ego Kissingera, być brzemienna w skutki. Dlaczego? Bowiem chińska formuła polityki weiqi, opisana dwa i pół tysiąca lat temu przez Sun Tzu w Sztuce wojny, nie tyle się wyczerpała, ile weszła w nowy etap. Skoncentrowane przez większość swojej długiej – jak zwykli zapewniać cesarscy mandaryni – czy też krótkiej – jak zwykli zapewniać Mao i Deng Xiaoping – historii na działaniu w sferze linii wewnętrznych Chiny nigdy się Zachodem właściwie nie interesowały. Owszem, przyjmowały emisariuszy europejskich państw, w sposób w oczach Zachodu (i tylko w oczach Zachodu) groteskowy nakazując im dostosowanie się do azjatyckiego protokołu.
Kissinger przywołuje historię poselstwa brytyjskiego lorda George’a Macartneya do Chin w latach 1793-1794. Macartney, w którego orszaku znalazło się kilkunastu wybitnych europejskich przedstawicieli nauk ścisłych (jak również – kwintet smyczkowy), wiózł cesarzowi Qianlongowi podarunki, które miały władcę Chin przekonać o dobrodziejstwach europejskiej industrializacji – m. in. armatę, powóz, wysadzane diamentami zegarki na rękę, a nawet balon, którym zamierzał przelecieć nad Pekinem. Chińczycy jednak, w sposób zupełnie naturalny, uznali podarunki owe za należną cesarzowi Qianlongowi daninę od króla Jerzego III – rozkazując Macartneyowi dokonać rytualnego ketou, trzykrotnego czołobicia przed władcą Chin, czego Macartney, oczywiście nie uczynił. Nie udało mu się też doprowadzić do otwarcia Chin na handel z Europą, a od cesarza Qianlonga otrzymał tylko upokarzający brytyjską dyplomację list do króla Jerzego, upomnianego, iż jego „obowiązkiem jest uszanować moje uczucia i być posłusznym tym poleceniom od teraz po wszystkie czasy, abyś mógł korzystać z błogosławieństw wiecznego pokoju”.
Zasklepione w swojej – z własnego punktu widzenia – wielkoduszności Chiny nie zdawały sobie sprawy, że igrają z ogniem – za co i je spotkało upokorzenie w wojnach opiumowych i wiele innych. I jakkolwiek i władcy z Niebiańskiej Dynastii, i Mao wraz ze swoimi sukcesorami (zwłaszcza Dengiem Xiaopingiem) doskonale zrozumieli, że znalezienie z Zachodem wspólnego języka jest konieczne, znajdywanie to traktowali jako – zgodnie z maksymą mandżurskiego księcia Qiyinga – „obłaskawianie barbarzyńców”, podczas gdy Zachód upierał się przy twierdzeniu iż „rząd Jej Wysokości nie może pozwolić, by nierozsądne chińskie praktyki wzięły górę nad rozsądnymi praktykami reszty ludzkości” (jak poruczył brytyjski minister spraw zagranicznych lord Palmerston w instrukcji dla sir Henry’ego Pottingera, wyprawiającego się do Chin by wynegocjować późniejszy traktat nankiński i traktat z Humenczai).
Kissinger, jako wieloletni negocjator z Chinami w imieniu USA i twórca historycznej wizyty Richarda Nixona tamże w 1979 r., widzi tę sytuację w następujący sposób: zarówno Zachód, jak i Chiny, mają pretensje do uważania wyznawanych przez siebie wartości za w jakiś sposób uniwersalne. Zachód: optując za prawami człowieka, demokracją liberalną, wolnym rynkiem. Chiny – i Chiny cesarskie, i Chiny Mao, i Chiny doby autorytarnego kapitalizmu, by użyć określenia Josepha S. Nye’a – zgodnie z logiką Sun Tzu, wchłaniając najeźdźców i zaatakowanych, by następnie rozbroić ich swoją kulturą i masą. Zachód zwykł dążyć w krzewieniu swoich uniwersalnych/uniwersalistycznych wartości do zadania ich przeciwnikom mata – Chiny natomiast, jak zapewniają Hu Jintao i Wen Jaibao, do harmonii. Problem jednak w tym, że i szachy, i weiqi, rozgrywane są na wspólnej partii, zbyt małej, by pomieścić i kamienie, i bierki.
Dlatego też, jak wieścił profesor chińskiej akademii sztabu generalnego, pułkownik Liu Mingfu, w szeroko dyskutowanym po obu stronach Pacyfiku Chińskim marzeniu, wiek XXI będzie sceną chińsko-amerykańskiego pojedynku. Stając wobec zdemoralizowanego Zachodu (ciekawe skądinąd, że w Chinach odżywa ta sama łżekonserwatywna retoryka, którą z powodzeniem stosuje też Władimir Putin) Chiny nie mogą bowiem opierać się jedynie na tradycyjnych wartościach, realizujących się w zasadach weiqi. Wobec urosłych w potęgę, totalitarno-kapitalistycznych Chin, Zachód nie może opierać się na zgodnej z interesem ekonomicznym logice praw człowieka, realizujących się w regułach szachów. Czy jest coś poza nimi?
Dla Kissingera – i jako polityka, i jako myśliciela politycznego – z pewnością jest: to reguły języka czystej polityki siły, o tyle ciekawszej od doktryny Clausewitza, że używanej na polu, na którym, mimo wszystko, o niesnaskach często zwykły stanowić odmienności kulturowe. Niejednokrotnie zarzucano byłemu amerykańskiemu Sekretarzowi Stanu, iż prawa człowieka są dla niego mrzonką istotną być może jako nośny slogan, niemniej: pozbawioną większego znaczenia. Pisze Max Frenkel, były redaktor naczelny „The New York Times”: „Studenci Kissingera na Harvardzie dobrze wiedzą, że od dawna uważa demokrację za obciążenie w rządzeniu krajem – zarówno zgiełk demokracji w samych Stanach Zjednoczonych, jak i nasze wsparcie demokracji w innych krajach”. Kissinger ponadto lekce sobie waży takie bzdurne zachodnie pomysły, jak poprawność polityczna. Podobnie jak dla Machiavellego, raison d’être jest dla niego istotniejsza aniżeli nawet doczesne zbawienie własnej duszy – co infekuje (abstrahując od negatywnych konotacji tego czasownika) język jego eseju.
Kissinger nie widzi bowiem żadnego problemu w opisywaniu układów, do których doprowadził i których – w imieniu USA – był stroną. Nie usprawiedliwia się z nich i nie prosi wykształconego, zachodniego, z pewnością „omamionego” retoryką praw człowieka czytelnika o rozgrzeszenie. Odnotowuje miliony ofiar maoistowskiej rewolucji kulturalnej czy masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju: o wiele jednak istotniejsze i dla porządku (zachodniego) świata, i dla porządku jego eseju, będą przygotowujące podwaliny pod dzisiejszy chiński kapitalizm reformy tego samego Denga Xiaopinga, który nakazał wyprowadzenie przeciw studentom czołgów. O wiele istotniejsze od wyroków śmierci wydanych przez Mao będą dla porządku zachodniego świata i dla porządku eseju Kissingera polityczne wybiegi, którymi wyprowadził on w pole Stalina. Może i Czerwoni Khmerzy wymordowali miliony Kambodżan, ale byli nader przydatni dla chińsko-amerykańskiego sojuszu w 1979 r., kiedy należało osłabić wietnamskie zapędy o hegemonię w Indochinach.
Były amerykański Sekretarz Stanu przypomina prawdę znaną nam od genialnego florenckiego realisty: polityka to nie miejsce na „siłę bezsilnych”, polityka – i literatura polityczna – to przestrzeń mocy. Polityka – i literatura polityczna – to nie miejsce, w którym „generałowie ostatnich wojen / skomlą na kolanach przed potomnością / zachwalają swoje bohaterstwo / i niewinność / oskarżają zawistnych kolegów / nieprzyjazne wiatry”. Polityka – i literatura polityczna – to nie miejsce, w którym gracz miałby się tłumaczyć, dlaczego nie zrobił nic w sprawie swojego przyjaciela Zhoua Enlaia. Polityka – i literatura polityczna – to miejsce, w którym gracz może powiedzieć „tylko / że miał siedem okrętów / była zima / i płynął szybko”.
Kissingerowi udała się w O Chinach rzecz znakomita: napisał esej polityczny, jakiego ze świecą szukać wśród ukazujących się współcześnie technokratycznych analiz czy wykwitów plotkarskiej memuarystyki. Pokazał, że widzenie w Chinach Wielkiego Innego Zachodu – jak lubi to robić Niall Ferguson – i reinterpretowanie w duchu tym słynnego memorandum Crowe’a (brytyjskiego dyplomaty, który już w 1907 r. zauważył, iż geopolityka Niemiec może zaowocować wojną światową), może zostać przezwyciężone wspólnym obu cywilizacjom językiem politycznej siły – niezależnie, czy do rozgrywki stają szachiści, czy gracze w weiqi.
Wojciech Engelking
Henry Kissinger, „O Chinach”, Wyd.Czarne, 2014