
Bajki o polskich jednorożcach
Już cztery lata temu, gdy we wrocławskim PORT tworzyliśmy międzynarodową grupę badawczą w obszarze pokrewnym perowskitom, z obawami większymi niż nadzieje patrzyłem na kolejne zachwyty mediów nad Saule i na kolejnych polityków chcących się ogrzać w blasku zdolnej polskiej naukowczyni, która to doskonale wykorzystywała. Znałem losy polskiego niebieskiego lasera, polskiego grafenu, pierwszej polskiej satelitarnej konstelacji i widziałem te same znaki, te same okładki gazet i ten sam PR biorący górę nad ciężką pracą i świadomością ryzyka towarzyszącego tworzeniu nowej technologii – pisze Andrzej DYBCZYŃSKI
.Gnida, palant, menda, debil, wieśniak. Idiota, kanalia, szuja, patafian, jełop… To mniej barwne z obelg, którymi obdarzono mnie na portalu X, gdy po wywiadzie Olgi Malinkiewicz w Kanale Zero zaapelowałem o rozwagę w ocenianiu tego, co dzieje się wokół jednego z najbardziej kiedyś obiecujących polskich startupów technologicznych – Saule Technologies. A ponieważ stosunek do lżenia mnie mam taki sam jak przewstrętny Bucholc z Ziemi obiecanej Wajdy, mieliśmy z synem ubaw przez cały piątkowy wieczór. Nawet zainscenizowaliśmy sobie ową sławną filmową scenę: ja siedziałem Bucholcem w fotelu, a Antek z telefonem w ręku i pasją Olbrychskiego w głosie kierował pod moim adresem kolejne inwektywy, czytając anonimowych herosów internetu. Choć podejrzewam, że mojego syna cieszyło coś zupełnie innego niż mnie, gdyż po owej zabawie przestał mieć do mnie pretensje, że następnego dnia będzie musiał odśnieżać podwórko…
O co w tym wszystkim chodzi? Oto upada Saule Technologies – jeden z najbardziej obiecujących polskich startupów technologicznych, rozwijający technologię fotowoltaicznych ogniw perowskitowych. W Kanale Zero jego założycielka, Olga Malinkiewicz, udziela trzygodzinnego wywiadu Krzysztofowi Stanowskiemu. Wywiad zyskuje setki tysięcy odsłon, rusza internetowa zbiórka, a internet rozgrzewa się do czerwoności.
Cała ta internetowa awantura skłania mnie do zadania dwóch pytań. A jako że czuję się najlepszym kulturoznawcą wśród menedżerów nauki oraz najlepszym menedżerem nauki wśród kulturoznawców, pytania pochodzą z obu tych dziedzin. Pytanie kulturoznawcze to pytanie o to, skąd biorą się tak wielkie społeczne emocje wokół specjalistycznego obszaru nauki? Czy jest szansa, by tej dyskusji nadać racjonalny wymiar? Z kolei pytanie menedżera nauki to pytanie o przyczyny naszej kolejnej naukowej i technologicznej porażki. Bo smutna historia Saule jest porażką nas wszystkich.
.Dlaczego zatem moja spokojna i o spokój apelująca opinia wywołała tak namiętne reakcje? Skąd te pełne pasji wezwania do intelektualnej i moralnej bliskości z autorami obelg? Dlaczego – w jakże polskim odruchu serca – tysiące ludzi wpłacają pieniądze, by pomóc byłej prezes technologicznego startupu, choć wczoraj, zapytani o perowskity, odpowiedzieliby, że to pewnie jakieś robaki łażące po fotowoltaicznych panelach? Dlaczego podobne emocje wywoływała i ciągle wywołuje, choć minęły lata, historia polskiego grafenu, historia polskich satelitów czy historia polskiego niebieskiego lasera?
Dzieje się tak dlatego, że rozum bardzo rzadko wygrywa z emocją, a w skali masowej nie wygrywa nigdy. Dzieje się tak, bo jesteśmy kochającymi swój kraj obywatelami, którzy pragną bajkowego polskiego sukcesu. Bo jesteśmy uczciwymi ludźmi, którzy chcą stawać po stronie słabszego. Ale przede wszystkim – bo jesteśmy po prostu ludźmi. A ludzie potrzebują bajek.
Każda z tych potrzeb ma charakter tak głęboko emocjonalny, że próba racjonalnej, chłodnej rozmowy o Saule Technologies jest z góry skazana na niepowodzenie. To trochę tak, jakby dzieci słuchały bajki o Czerwonym Kapturku, a ja zacząłbym snuć rozważania o tym, że samotna mała dziewczynka udająca się do lasu to przykład daleko posuniętej nieroztropności. Że jej rodzice powinni mieć ograniczone prawa rodzicielskie. Że wilk ma pełne prawo zjadać małe samotne dziewczynki, bo od tego jest wilkiem. Babcia powinna od dawna być w domu pomocy społecznej. A gajowy to przestępca, który odstrzelił przedstawiciela gatunku znajdującego się pod ścisłą ochroną. Nasze zasłuchane, oczarowane bajką małe pociechy odpowiedziałyby mi wówczas słowami, którymi rozpocząłem ten tekst.
Sprawa Saule Technologies nie interesuje społeczeństwa dlatego, że jest ono podzielone w swoich opiniach na temat chemii perowskitów czy sposobów ich wytwarzania. Nie dyskutujemy o tym, jak głębokie są rozbieżności między deklarowanymi przez Olgę Malinkiewicz wynikami a realnie osiągniętym poziomem rozwoju technologii. Nie interesuje nas to, że problem przeniesienia technologii z laboratorium na linię produkcyjną zabił już niejeden pomysł i niejedną firmę, nie tylko w sektorze rozwoju perowskitów – i że w świecie startupów technologicznych jest to jeden z najczęściej pukających do drzwi firmy zabójców. To, co działa w mikroskali w laboratorium, nie musi działać na linii produkcyjnej. Tu nie chodzi o to, czy Saule zmieściło się w oknie, w którym była szansa na technologiczny, finansowy, zarządczy i rynkowy sukces. Czy może też musi podzielić los tysięcy innych startupów, które giną, by swoim twórcom dać wiedzę i doświadczenie do zakładania kolejnych.
.Nie. Olbrzymia większość z nas potrzebuje prostej bajki, a nie chłodnej analizy. Potrzebujemy mitu z wyrazistymi charakterami. Z Dobrem walczącym ze Złem. Z marzeniem, które jest marzeniem nas wszystkich, a które ktoś chce nam odebrać. Marzeniem, również moim, o polskim „jednorożcu” – prywatnym startupie osiągającym wartość miliarda dolarów. Potrzebujemy mitu o wjeżdżającym na białym koniu Donaldzie Tusku albo Karolu Nawrockim – jak wzywa redaktor Krzysztof Stanowski – którzy to nasze marzenie uratują. I nawet jeśli jakiś pomysł okazuje się ślepą uliczką, to my nie chcemy i nie możemy zawrócić. Wolimy mieć oczy szeroko zamknięte i jechać dalej, bo tak bardzo chcemy wierzyć, że to nie jest ślepa uliczka, tylko autostrada do nieba. A nawet jeśli w pewnym momencie obudzi nas zderzenie ze ścianą, to będziemy przekonani, że to wynik spisku i działania jakichś mitycznych złych sił. Bo przecież nie coś normalnego.
Ta potrzeba mitu jest stara jak świat. Dla kulturoznawcy Roland Barthes jest tym, kim dla Olgi Malinkiewicz jest Albert Einstein, a dla Krzysztofa Stanowskiego Rupert Murdoch. I od czasów Mitologii Barthes’a każdy kulturoznawca wie, że funkcją mitu nie jest pogłębianie naszej wiedzy o świecie, tylko jej upraszczanie. Nie jest tłumaczenie tego świata, lecz jego zaczarowywanie. Jest przedstawianie nam rzeczywistości w jej prostych archetypowych formach, które odwołują się do naszych głębokich emocjonalnych potrzeb. To właśnie te archetypy sprawiają, że w blasku pierwotnego ogniska lub w blasku telefonicznego ekranu stajemy się częścią najpierwszej ze wszystkich opowiadanych przez ludzkość historii.
A w historii o Saule Technologies takiej, jakiej społeczeństwo chce słuchać, mamy wszystko, czego trzeba. Dokładnie tak, jak wszystko mieliśmy w megahitach Pretty Woman Marshalla czy Titanic Camerona. Mamy piękną, dobrą i mądrą kobietę. Może nieco zagubioną, ale stojącą u progu życiowego przełomu. W tej roli Olga Malinkiewicz, twórczyni przełomowej technologii. Mamy też oczywiście Bestię – w tej roli znienawidzony przez wszystkich widzów Dawid Zieliński, prezes Columbus Energy, który zainwestował w Saule. Mamy wreszcie Serce Oceanu – przepiękny, wart niewyobrażalnych pieniędzy diament. Czyli wspaniałą technologię perowskitową. Dobro chce ten diament wspaniałomyślnie udostępnić światu, a Zło zawłaszczyć dla siebie lub zniszczyć. Mit staje się kompletny.
.Ale można go jeszcze uwiarygodnić. Oto Dawid Zieliński dzwoni w trakcie wywiadu do studia i dostaje szansę opowiedzenia nam wszystkim bajki o Czerwonym Kapturku z perspektywy wilka. A że wilkiem jest naprawdę, to zamiast szansę wykorzystać, daje w Kanale Zero popis, za który wstydzi się każdy uczciwy mężczyzna na tej planecie. A Pan Bóg zastanawia się, czy na Ziemi lepiej nie przejść na dzieworództwo. I wszystko układa się już w spójną całość. Trochę wprawdzie zabrakło łez Olgi oraz dłoni Stanowskiego dającego Zielińskiemu w pysk, no ale nie można mieć wszystkiego.
W tak ustawionej historii nie ma miejsca na choćby cień wątpliwości. Na odrobinę analizy. Na choćby szeptem zadane pytanie o to, dlaczego Czerwony Kapturek poszedł sam do lasu, a babci nie oddano do DPS-u. Czy Edward był pierwszym klientem stojącej na ulicy Vivien? Czy uzyskanie biletu na Titanica w wyniku gry w pokera oznacza, że Jack byłby dobrym mężem dla Rose? Cóż, takie pytania mogą zadawać tylko gnidy i idioci. Szuje i patafiany. W tej historii rozum musi przegrać z emocją.
I dlatego właśnie w publicznie opowiadanej historii o Saule Technologies nie mogą paść pytania oczywiste dla menedżera nauki.
Dlaczego Olga Malinkiewicz zdecydowała się na współpracę z Columbus Energy, funduszem mającym opinię spekulacyjnego i niebudzącego zaufania? Dlaczego nie wzięła pieniędzy od Sequoia Capital (aktywa 56 mld dolarów) lub Andreessen Horowitz (aktywa – 46 mld dolarów), funduszy agresywnie inwestujących na całym świecie w nowe technologie? Dla nich kwota 100 milionów złotych to nie inwestycja, tylko donacja. Wyjaśnienia udzielone w wywiadzie są mało przekonujące. Czyżby z jakichś powodów poważni inwestorzy nie byli zainteresowani Saule? Dlaczego skupiony na forsie Dawid Zieliński po prostu nie sprzeda udziałów w Saule Technologies jakiejś wielkiej korporacji, tylko pisze listy do polskich ministerstw o wsparcie? Troszczy się o Polskę? Dlaczego, widząc szansę przejęcia Saule Technologies, nie pojawiają się u drzwi firmy żadni poważni przedsiębiorcy z branży…? Aha, boją się konfliktu w spółce… No tak, zapewne Panasonic, Saudi Aramco, Toshiba czy Hanwha Q-Cells nie mają pojęcia, jak rozwiązywać takie problemy… I dlatego wolą pracować nad perowskitami samodzielnie, goniąc z wywieszonymi ozorami za Saule…
.Zmęczeni pytaniami? To jeszcze tylko dwa.
Jakie przewagi konkurencyjne oferuje technologia Saule nad technologiami rozwijanymi przez GreatCell Energy (Australia), Enecoat Technologies (Japonia), Hubei Wonder Solar (Chiny)?
W jakim czasie, w jaki sposób i za jakie pieniądze problemy skalowalności i trwałości technologii, które ma Saule, rozwiązuje GCL-SI czy Microquanta Semiconductor z Chin?
Takich pytań jest znacznie, znacznie więcej. Zadawałem je już cztery lata temu, gdy we wrocławskim PORT tworzyliśmy międzynarodową grupę badawczą w obszarze pokrewnym perowskitom. Z obawami większymi niż nadzieje patrzyłem na kolejne zachwyty mediów nad Saule i na kolejnych polityków chcących się ogrzać w blasku zdolnej polskiej naukowczyni, która to doskonale wykorzystywała. Znałem losy polskiego niebieskiego lasera, polskiego grafenu, pierwszej polskiej satelitarnej konstelacji i widziałem te same znaki, te same okładki gazet i ten sam PR biorący górę nad ciężką pracą i świadomością ryzyka towarzyszącego tworzeniu nowej technologii. Takie samo przedwczesne zachłyśnięcie pieniędzmi i sukcesem, do którego droga jest jeszcze bardzo, bardzo daleka. Widziałem fundamentalne różnice w sposobach rozwijania młodej firmy technologicznej w porównaniu z tymi, które pokazywano mi w Dolinie Krzemowej czy Oxfordzie.
Ale ktokolwiek, kto wówczas wzywałby do rozsądku, brzmiałby jak wariat. Jak podcinający skrzydła malkontent, kierowany tylko złymi intencjami. Bo dzieciom oglądającym bajkę nie wolno mówić, że to tylko bajka. I jeśli w naszej bajce o Saule Technologies premier Donald Tusk zdecyduje się wjechać na scenę na białym koniu – oczywiście kierowany wyłącznie dobrem polskiej nauki i obroną skrzywdzonej kobiety, a nie politycznym wyrachowaniem – to zaskoczony będę tak samo, jak Roland Barthes byłby zaskoczony pocałunkiem Vivien i Edwarda w ostatniej scenie Pretty Woman.
I to jest właśnie moment, gdy zamilknąć powinien kulturoznawca, a głos zabrać powinien menedżer nauki.
Co sprawia, że w Polsce ciągle czekamy na naszego jednorożca? Na firmę, która założona w jakimś garażu przez młodych, zdolnych, oddanych swej pasji ludzi da im miliard dolarów, polskiemu państwu – podatki i miejsca pracy, a nam wszystkim – dumę? Dlaczego w Polsce z upadku Saule Technologies robimy niemal narodową tragedię, podczas gdy w Stanach, Wielkiej Brytanii czy Korei takie zdarzenie odnotowaliby jedynie – i to bez emocji – specjaliści z branży?
.Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo w Polsce nie mamy systemu, który powstawaniu takich firm służy. A każda z nich, jeśli już powstanie, staje się nadzieją nas wszystkich. Z dużym szacunkiem dla talentu (naukowego, nie marketingowego) Olgi Malinkiewicz, naukowców równie lub bardziej utalentowanych są w Polsce setki. Firm takich jak Saule mogłoby u nas powstawać dziesiątki. Przeżywałyby pojedyncze, a te ginące użyźniałyby naukowy i biznesowy grunt pod kolejne. Tak się dzieje na świecie, ale nie u nas. Bo u nas pojedynczy startup staje się narodowym klejnotem. Przestaje być firmą, a staje się latami wyczekiwanym dzieckiem, które w końcu przyszło na świat. I nie pozwolimy mu umrzeć bez względu na wszystko.
Tyle tylko że rozwój firm technologicznych znacznie bardziej przypomina sposób rozmnażania się ryb niż słoni. By kiedyś cieszyć się polskim jednorożcem, firmą, która odniosła międzynarodowy sukces technologiczny i finansowy, firm takich musiałyby u nas powstawać dziesiątki i setki. A najważniejszym czynnikiem ich powstawania jest odpowiednia masa krytyczna prowadzonych w Polsce badań naukowych. Pomysł Malinkiewicz na technologię perowskitową powstał podczas prac nad doktoratem. Ten doktorat nie był finansowany przez Elona Muska czy Jeffa Bezosa i nie służył stworzeniu wielkiej firmy. Był finansowany przez państwo, a służył badaniom podstawowym. Tak długo, jak długo Polska nie zacznie realnie finansować badań naukowych, jakiekolwiek rozmowy o rozwoju polskich technologii będą bajaniem szamana, który przy wieczornym ognisku oczarowuje swoich współplemieńców. Będą kultem cargo, o którym już pisałem. Bo nauka to system. Czasy, w których pojedynczy genialny kanonik mocą swojego talentu wstrzymał Słońce, a ruszył Ziemię, dawno minęły.
Dopiero realne finansowanie przez państwo badań naukowych może stworzyć grunt, na którym niektórzy z naukowców, z silnym duchem przedsiębiorczości, zaczną tworzyć własne firmy. Te firmy powinny działać w świadomie zaprojektowanym i wspieranym przez państwo ekosystemie innowacji, o którym też już pisałem. Wówczas nie będą skazane na szukanie pieniędzy na rozwój w funduszach o charakterze spekulacyjnym. A zakładający je naukowcy nie będą skazani na beznadziejną walkę z bezwzględnymi spekulantami finansowymi otoczonymi sztabem prawników. Co nie znaczy, że większość takich startupów przetrwa. Wręcz przeciwnie – większość z nich i tak upadnie. Ale powstawać będą kolejne.
Tymczasem o obecnym poziomie finansowania badań naukowych w Polsce najlepiej świadczą wyniki ostatniego konkursu Narodowego Centrum Nauki. Na 5044 aplikacje dofinansowanie uzyskało 713 projektów. Łączna wartość dofinansowania to 700 mln złotych. Czyli średnio milion złotych na grant badawczy… Przepraszam, ale co oznacza ten przymiotnik „Narodowe”? Trzeba by jeszcze tylko przypomnieć słynne wideo z narodowym wiceministrem nauki Markiem Gzikiem pogardliwie mówiącym o naukowcach „robiących sobie badanka”. Niewiarygodne. Możemy sobie tylko wyobrażać, ile Olg Malinkiewicz nie dostało nawet szansy na to, by cokolwiek zbadać. I dzieje się to w czasach, gdy aspirujące do roli pierwszego światowego mocarstwa Chiny uczyniły rozwój nauki i technologii swoim priorytetem w najbliższej pięciolatce.
.Gdy Krzysztof Stanowski organizuje publiczną zbiórkę, by pomóc Oldze Malinkiewicz, to trudno krytykować taką akcję – zwłaszcza w kontekście towarzyszących sprawie emocji. Każdy ma prawo wziąć w niej udział i każdy ma prawo dołączyć do deklaracji Stanowskiego, że pomożemy polskim naukowcom, gdy padną ofiarą spekulantów i cwaniaków. Choć wolałbym, by Stanowski zebrał pieniądze na choćby jeden odrzucony grant NCN. Ale w ten sposób i tak nie zbudujemy żadnego prawdziwego systemu, niezbędnego do wsparcia naukowców i rozwijanych przez nich technologii. W ten sposób nie zapobiegniemy kolejnym naukowym porażkom, bo porażka jest wpisana w naukę i rozwój technologii tak samo, jak szybka śmierć jest wpisana w los większości jajeczek ikry.
My jednak zamiast odpowiedzialnej budowy i finansowania całego systemu nauki wolimy urządzać emocjonalne spektakle angażujące tysiące ludzi. Wolimy założyć pod wodzą Stanowskiego Wielką Orkiestrę Naukowej Pomocy i w okolicach Bożego Narodzenia poczuć, że robimy coś dobrego. I ciągle liczymy na to, że w końcu kiedyś doczekamy się polskiej technologii, która zadziwi świat. Doskonale pasują do tej strategii słowa mojego znajomego, który gania po lasach i bagnach polskich specjalsów: wybierzemy drogę dłuższą, ale za to trudniejszą. Tyle tylko że specjalsami nie wygrywa się we współczesnym świecie technologicznej rywalizacji.
.Pozostają nam zatem bajki. Jak bajka o genialnej i pięknej pani naukowiec opracowującej technologię zmieniającą świat. O bezwzględnym, podłym spekulancie, który chcę ją z tej technologii okraść. I o wynajętym do tej kradzieży przystojnym złodzieju, który zakochuje się w pięknej pani doktor, a to przecież wszystko zmieni…
Nie, proszę Państwa. Ten ostatni akapit nie jest o Oldze Malinkiewicz, Dawidzie Zielińskim, Piotrze Kurczewskim i Saule Technologies. To bajka pod tytułem Simon Templar z Valem Kilmerem i Elisabeth Shue w rolach głównych. Reżyseria Phillip Noyce, 1997. Miłego wieczoru.
Andrzej Dybczyński

