Don’t drink and twitter!
Niektóre książki są jak plany awaryjne: nie czyta się ich, bo po co. Do czasu. Gdy nagle zaczyna dziać się coś złego, naprawdę cieszysz się, że ktoś je napisał
.„Na co komu prawo, gdy brakuje manier?”, pytał ironicznie rzymski satyryk i poeta Horacy (65 – 8 r. p.n.e.). Stworzyliśmy więc sobie miejsce, w którym obowiązują tylko nieliczne prawa: internet. Oczywiście, internet jest bardzo złożoną strukturą, sterowaną przez stare i nowe organizacje, grupy samorządowe, rządy, zobowiązania i netykiety. Temu, kto jeszcze nie pojął różnorodności wpływów i obszarów działania tego medium, zaleca się zerknąć do studium Fundacji Friedricha Eberta na temat zarządzania internetem, Wer regiert das Internet, w którym podjęto próbę opisu tej kompleksowej struktury.
„Po raz pierwszy od czasów rewolucji przemysłowej środki wytwarzania znalazły się w rękach wszystkich” — te słowa profesora Harvardu Yochaiego Benklera możemy znaleźć w książce Eryka Mistewicza Twitter [LINK]. Euforia Benklera jest typowa dla pionierów internetu: sieć miała „zdemokratyzować” demokrację, umożliwiając wirtualny kontakt każdego z każdym, dając szanse na uczenie się od siebie nawzajem i samokontrolę przepływu informacji. „Nie musimy należeć do wielkiej korporacji, aby wprowadzać innowacje”, twierdził Benkler. „Dziś nie musicie posiadać dziennika, stacji radiowej czy telewizyjnej ani należeć do partii politycznej, żeby działać w polityce. Przemysłowe korporacje kontrolujące informację w starym modelu komunikacji zostały tej kontroli pozbawione. W ten sposób zdemokratyzowaliśmy uczestnictwo w demokracji”.
.Czas pionierów minął. Internet wydaje się zdominowany przez nowych monarchów i oligarchów. I przeszedł kilka bardzo istotnych zmian. Na poziomie technicznym taką zmianą jest migracja informacji i danych ze stacjonarnych komputerów na platformy mobilne. Od witryn internetowych przedsiębiorstw i rządów, poprzez media socjalne i czaty, aż po usługi mailingowe — na wszystko są dziś „apki”.
Druga istotna zmiana dotyczy kultury w sieci. Albo raczej jej zanikania. „Potrzebujemy sensownej netkultury”, apelowała Lamya Kaddor z Kolonii, badaczka islamu, publicystka i laureatka niemieckiej nagrody „Książka Polityczna”(„Politisches Buch”), a ostatnio również ofiara mowy nienawiści i gróźb, które pojawiły się na jej facebookowym profilu (mimo że przydzielono jej ochronę policyjną oraz postawiono zarzuty zidentyfikowanemu sprawcy, groźby pod jej adresem dalej się sypią).
Tak oto powracamy do Horacego i jego żartów o braku dobrych manier. Pomimo braku praw.
W grupach czy na forach dyskusyjnych wczesnego internetu, tzw. newsgroups, brać udział mógł każdy, pod warunkiem przestrzegania netykiety. Zobowiązanie było całkiem dobrowolne — jak dobrowolny był udział w forach dyskusyjnych. Zasada była prosta: ci, którzy nie chcą przestrzegać netykiety, mogą opuścić grupę. Jeśli ktoś tego nie zrobił i mimo to dalej lekceważył netykietę, zaczynały się problemy. Głównie dla moderatora newsgrupy.
Delikwentowi odbierano uprawnienia do odczytu i wpisów na liście dyskusyjnej, co technicznie realizowane było poprzez usunięcie przez moderatora jego adresu z listy mailingowej. Takie wyłączenie poprzedzone było demokratycznym głosowaniem wszystkich uczestników newsgrupy. Nierzadko zdarzało się, że wykluczona osoba pojawiała się znowu pod nowym adresem mailowym i rozrabiała dalej. Po czym znowu była zgłaszana przez grupę do usunięcia, ponownie usuwana — by pojawić się wkrótce pod nowym mailem. Ta gra mogła toczyć się bez końca.
.Twitter — to właśnie dzisiejszy zamiennik grupy dyskusyjnej. Można przynajmniej uznać go za godnego następcę niegdysiejszych newsgroups, aczkolwiek i te przetrwały w skromniejszych formach aż do dziś. Twitter potrafi to wszystko, co potrafiły grupy dyskusyjne. Tyle że wiadomości ograniczone są do 140 znaków. Za to można dorzucić zdjęcie lub filmik. Zmieniło się też coś jeszcze — wychodząc z założenia dobrej woli i chęci współpracy koncernów internetowych, doprowadzono do tego, że procedury wykluczenia w końcu stały się skuteczne.
Notoryczni wielbiciele nieprzestrzegania zasad, trolle czy hejterzy, istnieli już przed erą Twittera, wyjaśnia Eryk Mistewicz w książce Twitter, jednocześnie obalając mity, które przez lata nagromadziły się wokół serwisów informacyjnych. Dziś łatwo uciszyć trolla internetowego, ponieważ sami decydujemy, kogo obserwujemy i kto obserwuje nas. Natrętni i niekulturalni użytkownicy mogą zostać zablokowani, przez co nie będziemy już musieli oglądać niemiłych dla nas treści. Jeszcze łatwiej można pozbyć się treści reklamowych: nawet nie muszą być obraźliwe czy obsceniczne, wystarczy, że oznaczymy je jako nieinteresujące. „Mój Twitter — moim zamczyskiem”, radzi Mistewicz. „Jeśli nie mam ochoty, aby osoby, które nie darzą mnie elementarnym szacunkiem, czytały moje wpisy, mam do tego pełne prawo. I nie muszę się z tego nikomu w żaden sposób tłumaczyć”.
Jak to działa? Mistewicz dość szczegółowo wyjaśnia, w jaki sposób pozbyć się trolli. Tłumaczy także, jak zachowywać się, aby się takim trollem samemu nie stać (chyba że taki jest nasz zamiar). Autor radzi politykom: „Zanim napiszesz, przeczytaj. Wejdź na Twitter i choć przez chwilę zobacz, o czym ludzie w tej chwili rozmawiają”. „Opowiadaj dobre historie”, zamiast postować tylko o swych najnowszych wystąpieniach w telewizji. „Bądź wzorem, jak mądrze i odpowiedzialnie korzystać z sieci”, radzi nauczycielom — i co jest równie ważne: nie bój się słowa „przepraszam”, jeśli zdarzy się kryzys. No i nie tweetuj po alkoholu, bo może cię to kosztować więcej niż stanowisko — również szefowie czytają Twittera. Ale przede wszystkim: czytaj, czytaj, czytaj… Umożliwi to nie tylko lepsze rozeznanie w aktualnych zagadnieniach i tym, co akurat porusza sieć. W internecie każdy uczy się od każdego, jak mówił profesor Benkler. I to się nie zmieniło.
Ale czy to wszystko nie brzmi znajomo? Nie przerabialiśmy już tego? Zwłaszcza w narcystycznym społeczeństwie cyfrowym, gdzie każdy wie wszystko najlepiej, taka książka jak Twitter nie może być brana zbyt serio. Z tej książki należy po prostu korzystać jak z dobrego planu awaryjnego: jej użyteczność staje się jasna, gdy robi się nieprzyjemnie. Kiedy przez trolling i negatywne komentarze nie można już spokojnie spać, kiedy jesteśmy blokowani przez wszystkich czy też odwiedza nas policja (nieważne, czy dlatego, że jesteśmy ofiarą gróźb i hejtu, czy też ktoś inny czuje się zagrożony przez nas). Planów awaryjnych się nie czyta, nie trzeba. Świadomie odstawia się je na półkę, od czasu do czasu zerkając na tytuł na grzbiecie. Bo przecież w razie wątpliwości każdy i tak sam wie najlepiej, co robić.
Aż tu nagle zdarza się zupełnie nieprzewidziana katastrofa. Wtedy człowiek naprawdę się cieszy, że ktoś jednak napisał taką książkę jak Twitter.
Aleksandra Sowa
Natalia Marszałek
„Twitter – sukces komunikacji w 140 znakach. Tajemnice narracji dla firm, instytucji i liderów opinii”, Eryk Mistewicz, Wyd.Helion. POLECAMY WERSJĘ PRINT ORAZ WERSJĘ E-BOOK Z RABATEM WYDAWCY: [LINK].