Aleksandra WÓJCIK, Maciej ZDZIARSKI: Dobranoc, Auschwitz. Karol Tendera

Dobranoc, Auschwitz.
Karol Tendera

Photo of Aleksandra WÓJCIK

Aleksandra WÓJCIK

Dziennikarka, reporterka, publikowała m.in. w "Dzienniku Polskim" i miesięczniku "Świat Problemów". Pracuje w Instytucie Łukasiewicza.

Photo of Maciej ZDZIARSKI

Maciej ZDZIARSKI

Prezes Instytutu Łukasiewicza. W przeszłości reporter Trójki, dziennikarz TVP, szef programowy Radia Kraków, publikował w "Życiu Warszawy" i "Rzeczpospolitej". Prowadzi audycje w Radiowej Jedynce.

Józef Paczyński, rocznik 1920. Więzień numer 121 – z pierwszego transportu, fryzjer komendanta Rudolfa Hössa. Na pytanie, czemu nie poderżnął mu gardła, będzie musiał odpowiadać przez całe życie.

Marceli Godlewski, 1921, AK-owiec, egzekutor Kedywu. Po wielu miesiącach przesłuchań trafia do obozu, skąd ucieka przy pierwszej okazji.

Lidia Maksymowicz, najmłodsza. Uwięziona jako trzyletnia dziewczynka. Wystraszone dziecko ukrywające się pod pryczą przed wzrokiem doktora Mengele.

Stefan Lipniak, 1924. Czterdzieści cztery miesiące za drutami. Cała młodość. Niewiele o tym mówi, bo życie to nie tylko obóz.

Karol Tendera, więzień numer 100 430. Zakażony tyfusem w ramach eksperymentu medycznego. Nigdy nie pogodzi się z tym, że można bezkarnie mówić o „polskich obozach zagłady”.

Mija 70 lat. Byli więźniowie Auschwitz nadal żyją i są wśród nas. Spotykamy ich na ulicy, w tramwaju, w aptece. Mijamy w pośpiechu, nie zwracając uwagi. Wciąż mają dużo do opowiedzenia…

* * *

Dyrektor

7 maja 1945 roku komendant obozu Leitmeritz (Litomierzyce) przemawia do więźniów.

– Wojna się kończy. Jutro wyjeżdżacie do swoich heimatów. Dostaniecie zaświadczenie i jesteście wolni.

Dla Karola Tendery to koniec długiej drogi. W marcu 1940 do Mechanicznej Szkoły Zawodowej przy Krupniczej wpada Gestapo i zabiera całą klasę na roboty do Niemiec. Karol trafia do Hanoweru, ale ucieka przez Wrocław do Krakowa. Wpada w ręce Gestapo, siedzi na Montelupich, później w Auschwitz (numer 100 430), aż przewożą go tutaj, do Litomierzyc.

Ale teraz dobra wiadomość: można wracać do domu. Karol zabiera dwóch kolegów, idą przed siebie. Mijają Niemców z białymi wstążeczkami w klapach. Niemcy niby już pokonani, pokorni, jednak nie wiadomo, co im przyjdzie do głowy.

„Wystrzelają nas na koniec?” – myśli Karol.

Wydaje komendę:

– Pójdziemy polami.

Maszerują w pasiakach dwa, trzy kilometry. Docierają do dużego gospodarstwa rolnego. Niemieckiego. Taki kołchoz. Świnie, krowy, kury, gęsi, kaczki – wszystko. No i dwóch Czechów, i Czeszka, i trzy Niemki, mama i dwie córki.

Karol pyta:

– Jesteście tutaj robotnikami?

– Tak. My tu pracowaliśmy. Dyrektor tego kołchozu w dniu kapitulacji zastrzelił żonę, dwie córki, psa i siebie. I napisał, żeby ich zakopać na polach, które uprawiali.

I Czesi to zrobili, zakopali ich wszystkich.

Karol z kompanami zabijają świnię, smażą wątróbkę. Jedzą porządnie, pierwszy raz po paru latach. Niemka robi herbatę. Jej dwie córki, osiemnaście, może dwadzieścia lat, uśmiechnięte. Ładne dziewuchy. Podobają się Karolowi, szczególnie jedna z nich. Matka też w porządku, dopiero po czterdziestce, prosi, żeby Karol usiadł bliżej dziewcząt.

– Jak przyjdą Ruskie, obronisz nas? – pyta, bo słyszała, że Ruskie gwałcą kobiety.

Rano, po dziesiątej, dwóch niemieckich oficerów puka do drzwi. Bez pistoletów, bez czapek, bez pasów z napisem Gott mit uns. Mundury mają ładnie skrojone, seledynowe (żołnierze noszą zielone, zwykłe, a oficerskie są bardziej eleganckie).

– Co was tu sprowadza? Co se życzycie? – pyta Tendera.

– No, chcielibyśmy rozmawiać z dyrektorem tego przedsiębiorstwa.

– Dyrektor jest już… Zastrzelił żonę, dwie córki, psa i siebie. Nie ma dyrektora.

Zgłupieli. W końcu odważniejszy mówi:

– Wiecie co, potrzebujemy ubrania, jakikolwiek anzug. Może być stary, zasmarowany. Bo jak nas Ruskie spotkają, to zastrzelą. Pomóżcie nam.

Ze łzami w oczach proszą. Ruskie już jadą od Drezna, na Czechy, na Litomierzyce. No więc co zrobić? Więźniowie w pasiakach, od dwóch dni wolni, naradzają się. Jeden z kolegów, Staszek, mówi:

– Karol, a co ty się o szkopów martwisz? Niech ich – mówi – sprzątną.

Karol, jeszcze wtenczas na wpół wierzący, pyta:

– Staszek, jesteś katolikiem?

– No tak.

– To słuchaj, katolik powinien pomóc drugiemu.

– Zgoda.

– Zaprzęgaj konie do wozu. Pojedziemy do miasta. Weźmiemy ubrania, musimy się przebrać. Przy okazji pomożemy tym Niemcom. Uratujemy życie, no.

W Litomierzycach szabrownicy biorą, co kto chce. Wyrywają zamki. Prosto z wieszaków ładują czterdzieści par ubrań, tyle samo butów, koszul chyba z pięćdziesiąt. Wszystko nowe, cywilne. Karol bierze dziesięć kapeluszy, czapki, kubraczek lotniczy, dwa bloki czekolady i papierosy, chociaż nie pali.

Wracają. Karol wzywa Niemców.

Kommt zu mir![1] Bierzcie ubrania. Zakładajcie.

Szczęśliwi, z miejsca im twarze rozbłysły. Odważniejszy opowiada, że był w ochronie Hitlera, ale później został przeniesiony. Führer na pożegnanie podarował mu portfel.

Prawda? Nieprawda? Nie wiadomo.

Oficer wyciąga portfel z kieszeni. Prezentuje głowy wybite w skórze: Wilhelm II, Wilhelm I, Bismarck. I jakiś czwarty. Podaje portfel Karolowi. Za uratowanie życia.

Przed wojną

Stanisław Tendera służy w 8. Pułku Ułanów w Katowicach. Mówi synowi:

– Lolek, pamiętaj! Wódki czystej, zwykłej nie bierz nigdy do ust! Wino, szampan, koniak, ale nie dużo, żebyś się nie opił. Człowiek opity nie wie, co czyni.

Karol przytakuje. Będzie wystrzegał się alkoholu.

Ojciec buduje domek na Wieczystej, pokój z kuchnią i przedpokój. Matka, Julia, miewa złe nastroje. Któregoś dnia wzywa chłopca do siebie.

– Loleczku, ty będziesz miał najgorsze życie z całego rodzeństwa. Nie umiem tego uzasadnić, ale tak przeczuwam, przewiduję to.

Karol milczy.

– Kochaj ludzi – mówi matka – bądź uczciwy w życiu i pracowity. To może przejdziesz to życie.

Niedługo później Julia po raz piąty zachodzi w ciążę, ale umiera przed terminem porodu.

Lolek śpi w przedpokoju domku – na łóżku ze starszym bratem. Zimą wejście do domu szroni się jak drzwi od lodówki. Chłopcy wyskakują boso na pole (w Krakowie wszyscy wychodzą „na pole”) i tarzają się w śniegu. Tak się hartują, żeby być gotowym na nadejście złego.

Lider

Może w tym śniegu nabiera tyle siły, że wystarcza mu jej na całe, długie życie.

Ma żonę, młodszą o siedemnaście lat, ale to mu nie przeszkadza, żeby dać ogłoszenie do gazety. „Starszy pan” – wtedy przed osiemdziesiątką – „pozna opiekunkę”. Gwarantowane mieszkanie za darmo, utrzymanie, a może i kieszonkowe.

Żona nie jest zadowolona. Mówi:

– Baby cię wyrolują, wycyganią mieszkanie, potem cię zostawią.

Zgłasza się piętnaście kobiet, ale żadna mu nie odpowiada. Wizualnie nieciekawe. Niektóre z nich same potrzebują opiekuna, ha, ha! Nie zatrudnia opiekunki, tylko powtarza wiersz Sztaudyngera: „Kto mówi, że baba diabła warta, doprawdy bardzo krzywdzi czarta”.

Niby narzeka, jednak ciągnie go do kobiet. Raz na dwa–trzy lata jeździ do sanatorium. Tam jest dużo pań chętnych do kontaktów. To jest znana opinia. Babki podrywają chłopów.

Jest jeszcze Związek Byłych Więźniów, którym kieruje Kaziu Świst, ale Karol gra pierwsze skrzypce. Zazwyczaj, gdy umiera kolejny więzień, Tendera mówi Świstowi:

– Kazek, przygotuj sobie mowę na wszelki wypadek. Ja ewentualnie mogę parę zdań powiedzieć, ale ty jesteś przedstawiciel Związku naszego.

Właściwie w takich sprawach mógłby zbierać się zarząd, pięciu kolegów, tylko trudno o kworum, ludzie chorują i nawet na siedemdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu nie wszyscy są, chociaż rozdaje się tutaj medale pamiątkowe.

Józef Paczyński nie przyjeżdża (umrze, jak wiemy, w kwietniu 2015).

Tadeusz Sobolewicz nie przyjeżdża (umrze w październiku 2015).

Tadeusz Smreczyński nie przyjeżdża (przeżyje syna, lekarza, który odejdzie na raka trzustki na początku 2016).

Jerzy Bogusz nie przyjeżdża (umrze we wrześniu 2016).

Karol odbiera medal, a po powrocie pisze do dyrektora muzeum, że nieobecni koledzy też powinni dostać. Nie byli na rocznicy, bo chorzy i słabi.

I załatwia medale: Paczyńskiemu, Boguszowi, Sobolewiczowi i Smreczyńskiemu.

Widać, że nadaje się na lidera klubu.

Najgłębiej w pamięci

Jak trafił do obozu koncentracyjnego? – pytają na wszystkich spotkaniach.

– Przez głupotę!

Uciekł z Niemiec, uciekł z Wrocławia, zwiał nawet z domu ojca, gdzie wytropili go Niemcy. Ale ze sklepu przy Tomasza, gdzie przychodził do kolegi, nie miał szansy uciec.

Gestapo odwiedza sklep.

– Jest tu Karol Tendera? – pyta mężczyzna w płaszczu.

– Nie ma – odpowiada ekspedient Stanisław.

I w tym momencie wchodzi Karol. Otwiera drzwi, przepuszcza tego, który pytał. Stasiu, kumpel zza lady, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Mówi głośno:

– Karol, ten pan szuka ciebie.

To wystarczy. Wszystko skończone.

– Gestapo, proszę ze mną.

Samochód rusza do więzienia na Montelupich.

Plastelina

Po miesiącu przesłuchań wiozą go z Krakowa do obozu samochodem półciężarowym. Luty, piętnaście stopni mrozu. W szoferce trzech Niemców: kierowca, dwóch esesmanów. I z tyłu dwóch też. Na pace piętnastu więźniów w pozycji klęczącej. Głodni, wymarznięci. Ogrzewają się nawzajem. Nie wiedzą, co ich czeka.

Podjeżdżają w końcu pod bramę z napisem „Arbeit macht frei”. Na powitanie strażnicy biją nowo przybyłych gumowymi szlauchami, wypełnionymi piaskiem. Karol próbuje uniknąć lania – chowa się za plecami wyższych od siebie, starszych mężczyzn.

Spędzeni do obozowej łaźni otrzymują kawałki szarego mydła z napisem RIF. Koledzy rozszyfrowują skrót: Reines Jüdisches Fett, czyli „czysty żydowski tłuszcz”, ale Karol nie ma pewności, czy rzeczywiście chodzi o tak makabryczną informację. Kapo odpowiedzialni za procedurę mycia więźniów puszczają strumienie gorącej wody. Najpierw krzyczą: „Raus! Raus! Raus!”, później:
„Wychodzić! Wychodzić!”.

Wykąpani nie otrzymują ręczników. Prosto z łaźni idą na dziedziniec. Stoją po kolana w śniegu, trzęsą się z zimna. Połowa z nich umrze w ciągu kilku tygodni na zapalenie płuc. Przeżyją najsilniejsi, najbardziej zahartowani, bezwzględnie walczący o życie.

– Człowiek zniewolony – powie po latach Karol – jest jak plastelina w rękach dziecka. Można zrobić z nim wszystko.

Protekcja

Karol trafia do pracy przy budowie torów kolejowych. Ośmiu–dziesięciu więźniów transportuje szyny umocowane na nosidłach. Przykręcają kolejne fragmenty do drewnianych podkładów. Niedożywieni, młodzi, słabi. Pot leje się z nich strumieniami, niektórzy mdleją.

Po kilku dniach jeden z kolegów (ma na imię Michał, małomówny, zamknięty w sobie) nie wytrzymuje. Mówi Karolowi:

– Muszę napić się albo przynajmniej ochlapać.

Nieopodal, najwyżej trzysta metrów od budowy, płynie Soła. Michał melduje Vorarbeiterowi[2], że idzie nad rzekę. Nie chce słyszeć ostrzeżeń. Wskakuje do wody, czuje ulgę, ale po chwili Niemiec puszcza serię z karabinu maszynowego i Soła zabarwia się na czerwono.

Karol myśli: „To mnie wykończy, nie dam rady”. Żadnych widoków na poprawę sytuacji, żadnej nadziei.

Każdego dnia, gdy wychodzą z obozu, towarzyszą im dźwięki męskiej orkiestry, prowadzonej przez Franciszka Nierychłę. I nagle olśnienie. „Nierychło? Nierychło? Czy to nie jest kolega mojego ojca?”.

Tak! Franciszek Nierychło grał przed wojną w orkiestrze ze Stanisławem Tenderą! Karol rozpytuje starszych więźniów. Twierdzą, że dyrygent, który jednocześnie pełni funkcję kapo w obozowej kuchni, jest człowiekiem niedostępnym, trzymającym z Niemcami. Ale to nie musi być przeszkoda. Trzeba spróbować.

Karol podejmuje decyzję: poprosi o pomoc.

– Panie kapo, jestem z Krakowa, nazywam się Tendera, syn Stanisława. Ojciec mówił mi – gra va banque – że byliście przyjaciółmi, że muzykowaliście razem.

– Znam Staszka, tak, oczywiście – odpowiada kapo. – Ty jesteś jego synem? Jak tu trafiłeś?

Szybka kalkulacja: powiedzieć prawdę czy działać ostrożnie?

– Z łapanki ulicznej. Szedłem przez miasto, obława, wzięli kupę ludzi na wozy i przywieźli tutaj.

Nierychło się zastanawia.

– Ojciec żyje?

– Tak.

– Dobrze. Pomogę ci. Będziesz gotował zupę.

Telefon do budynku administracyjnego: „Ernest, zapisz, że potrzebujemy pomocy w kuchni, od jutra będzie u nas Karol Tendera”.

Załatwione. Nierychło ściska rękę synowi kolegi:

– W kuchni jedzenia ci nie braknie, no i będziesz miał ciepło. Przyjdź jutro o piątej rano.

Zupa

Każą mu stanąć przy kotle z zupą. Wrzuca się do garnka to, co akurat trafi do kuchni prosto z transportu. Dziś będzie Kuchenzupa, bo przy Żydach przybyłych do Auschwitz znaleziono ciastka. Rozpadają się w gorącej cieczy, którą Karol miesza w garze. Nagle wyczuwa coś dziwnego na dnie. Rany boskie! W zupie pływają złote pierścionki, zegarki, łańcuszki, wisiorki, monety, drogie kamienie.

Koledzy wyjaśniają: przed przyjazdem do obozu Żydzi zapiekają w ciastkach i chlebach kosztowności, bo wydaje im się, że w ten sposób ocalą je przed rewizją. Wszystko na nic. Przybyłym w transporcie do Auschwitz odbiera się cały dobytek i kieruje ich prosto do gazu.

(Zupę na bazie żywności odebranej więźniom w innych obozach nazywano goldzupą).

Więźniowie zatrudnieni w kuchni dzielą się zdobyczą, chyba że przy kotle akurat stoi esesman – wtedy wszystko trafia do jego teczki. Karolowi udaje się kilka razy zebrać z dna parę pierścionków, ale wie, że nie są przy nim bezpieczne. Dlatego zabiera złoto do kuźni. Daje kowalom trochę chleba i kiełbasy (jako pracownik kuchni ma takie możliwości), każe odkuć z biżuterii grubą sprzączkę i pomalować ją czarnym lakierem. Wygląda jak zwyczajna klamra, którą można zamontować do paska i w ten sposób nie budzić sensacji.

Ruch oporu

Koledzy z kuchni przyglądają się nowemu i w końcu postanawiają go wtajemniczyć. Rozmowa odbywa się w piwnicy, po cichutku.

– Słuchaj, Karol. Jesteś sprytny, młody chłopak. Będziesz nam tutaj potrzebny. Chcemy, żebyś wstąpił do organizacji. Pomagamy więźniom, którzy planują ucieczkę z obozu.

Zadaniem nowego będzie przygotowywanie paczek żywnościowych dla uciekinierów. Karol z miejsca godzi się na współpracę, ale Kazimierz Szelest z obozowego ruchu oporu chce mieć pewność, że zasady są dla niego jasne.

– Słuchaj, kurwa, jak powiesz komuś słowo, to wszyscy giniemy. I ty też. Nikogo nie znasz, o niczym nie wiesz.

Tendera działa w organizacji do swojego ostatniego dnia w Auschwitz.

Szelest po wojnie przystępuje do Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Za swoją działalność trafia do więzienia na Montelupich. Po latach spotyka w tramwaju kolegę z obozu, Józefa Paczyńskiego. Zdradza mu, że w 1947 roku siedział w jednej celi z ich wspólnym znajomym, szefem Gestapo w Auschwitz Maksem Grabnerem.

Zastrzyk w pośladek

W ankiecie wypełnionej w 1969 roku Karol odpowiada na pytania o udział w obozowym eksperymencie medycznym, podczas którego został zarażony tyfusem.

Czy więzień próbował uchylić się od doświadczeń? Nie było możliwości.

Jeśli tak, jakie to były konsekwencje? Przebyty tyfus plamisty.

W jakim obozie był eksperyment przeprowadzony? W Oświęcimiu.

W jakim czasie /dzień, miesiąc, rok/? Wiosna 1943.

Metoda eksperymentu /np. w formie zastrzyku dożylnego/? Zastrzyk w lewy pośladek.

Miejsce pobytu więźnia w obozie w czasie trwania eksperymentu /blok, izba chorych itd./ Blok 20-ty, sala 8-ma.

Czy poza tym był więzień leczony na izbie chorych jakiegokolwiek obozu koncentracyjnego? Tak.

Rodzaj choroby Biegunka.

Podać datę leczenia /dzień, miesiąc, rok/ Kwiecień ‘43 albo maj.

Gdzie był więzień umieszczony podczas leczenia /podać numer bloku, izby chorych/? Barak szpitalny (Krankenbau) bez izb.

Dodatkowe wyjaśnienia Stan zdrowia po przebytym tyfusie uległ znacznemu pogorszeniu, pozostaję stale w kontroli lekarskiej.

Odręczny podpis

Tendera Karol

Kumple

Po otrzymaniu zastrzyku leży w izbie chorych przez dwa tygodnie. Ze szpitala zostaje przeniesiony na blok 3A. Poznaje Józefa Cyrankiewicza, późniejszego premiera komunistycznej Polski, o którym mówi po latach: „starszy, dystyngowany pan”. Wśród obozowych kolegów jest jeszcze jeden przyszły prominent – Lucjan Motyka, w PRL-u minister kultury.

Karol nie może wtedy wiedzieć, że znajomości z Auschwitz przyniosą mu ogromne korzyści po wojnie.

Szczęście

Zanim dożyje późnej starości, parę razy doświadcza tego, co nazywa najprościej, jak potrafi: szczęście.

W Birkenau wszyscy chorują na durchfall, czyli biegunkę, na flegmonę i na tyfus.

Karol czuje, że jest chory. Słyszy od Władka Kroka:

– Tutaj jest Krankenbau, po polsku szpital. Taki budynek otoczony płotem. Idź, może będzie jakiś lekarz, lekarstwa.

Idzie, otwiera, patrzy, a przy samym bloku leży piętnaście półtrupów. Ruszających ręką, nogą. Wołających: picia, wody. Przeraża go to sakramencko. Spotyka dwóch Pflegerów, czyli pielęgniarzy, Żydów z gwiazdą. Mówi do jednego z nich:

– Słuchaj, a macie tu lekarza?

– Jakiego lekarza, zwariowałeś? Za dwa dni cię wywiozą do krematorium.

Za dwa albo trzy dni, po południu, przychodzi Blockführer[3] i wszystkich zabiera do pustego baraku. Rozbierają ich do naga, jest czterech czy pięciu esesmanów. Jeden w białym kitlu. Jakaś esesmanka. W mundurach, z karabinami na wierzchu, z pistoletami. No i przeglądają, kolejno, bo to była selekcja.

Władek mówi Tenderze:

– Słuchaj, ty masz biały język. Jak tak, to cię odrzucą. Jak cię odrzucą, przejdź do czwartego, piątego okna. Jak przejdziesz, ściągnę cię do przeselekcjonowanych i wrócisz z nami do Auschwitz, dwa kilometry.

To jest szczęście spotkać takiego kolegę, bo na ogół ludzie walczą tylko o siebie. A Władek jest wysportowany, wysoki, przystojny chłopak. I wciąga Tenderę przez okno. Prowadzi go pod rękę.

Przechodzą przez bramę. Ciemno, październik. Ledwo docierają do Auschwitz. Tam znowu do naga i kontrola. Blok ósmy, na dole laboratorium, gdzie Mengele pracuje z Kramerem, a na górze sztuby z miejscami do leżenia. I tam urzęduje doktór Fajgiel. Taki więzień. No i Pflegerzy z Krakowa.

I oni go leczą, aż dochodzi do siebie.

Tyle szczęścia!

Żyje dzięki zbiegom okoliczności. Bo była selekcja, bo Władek wciągnął go przez okno, bo wrócił do Auschwitz.

Władka Kroka na drugi dzień wywożą, zabierają do kamieniołomów, do Dory. Dora jest w Bawarii. Wróci stamtąd, ale bardzo zmizerowany chłopak.

Ludzkie

Do tego wspomnienia wraca często. Słuchającej go publiczności oznajmia:

– W Birkenau straciłem wiarę w Boga.

Patrzy, jaka jest reakcja. Zazwyczaj cisza jak makiem zasiał. I opowiada:

– Przyjeżdża transport Żydów z Belgii. Zostają poddani selekcji.

Starców, obolałych, siwych, garbatych, opartych o laski, kieruje się links, links, links, czyli na lewo. To oznacza zagazowanie, śmierć.

Tych młodszych, silnych, przydatnych, wysyłają rechts, rechts, rechts, czyli na prawo. Do morderczej pracy.

A dzieci? O tym, czy pójdą w jedną, czy w drugą stronę, decyduje kryterium wzrostu.

Czwórka Niemców z trupimi główkami na czapkach ustawia metalowe pręty, pomiędzy którymi przeciągają linkę. I każą pod nią przechodzić.

Jeśli dziecko nie mieści się z główką pod linką, jeśli zawadzi czołem, słyszy: rechts, rechts, rechts, wystarczająco duże do roboty.

Jeśli przechodzi bez problemu – links, links, links, za małe, nie nadaje się, od razu do krematorium.

Ładne chłopaczki, Żydki z Belgii, belgijskie napisy na walizkach.

Niektórzy się modlą, ale modlitwa nie pomaga. Jak niski – links – do gazu, jak dotyka głową – rechts – dostaje szansę. Dziesięć lat, chłopaczek, za mały, links.

I my to widzimy. Obserwujemy. Obok mnie stoi Żyd. Szlocha: „Karol, to są moje rodaki, gdzież ten Bóg jest? Gdzie jest Bóg wszechmocny, wszechmogący? Czy on widzi, jak dzieci idą do gazu?!”.

Tendera znowu przygląda się publiczności. Lubi przedłużać ciszę.

Po chwili dodaje, jakby nagle sobie przypomniał:

– Niemcy biją matki, co nie chcą puścić dzieci. Dzieci płaczą, matki płaczą, my płaczemy.

Ujawnia publiczności, że tę samą historię opowiedział niedawno Stanisławowi Dziwiszowi. „Proszę księdza kardynała, straciłem wiarę w Boga. W ogóle w istnienie bogów. W żadnych bogów nie wierzę”.

– Co na to kardynał? – pyta publiczność.

– No tak trochę sapie i mówi: „Wie pan… Wie pan, co panu powiem… Wie pan…”. Szuka odpowiedzi. „No, jak pan taką sytuację widział na własne oczy, jak te dzieci idą do gazu, to mogły pana takie myśli nawiedzić. Mogły się takie myśli zrodzić u pana. No bo to jest ludzkie”.

PRL

W komunistycznej Polsce Karol ujawnia temperament działacza – zapisuje się do Związku Byłych Więźniów jeszcze w 1945 roku, miesiąc po powrocie z Litomierzyc. Organizacja zostanie wkrótce zlikwidowana przez władzę, ale Tendera odnajdzie się bez trudu w nowo utworzonym Związku Bojowników o Wolność i Demokrację.

Z zapałem włącza się w nurt zmian. Kończy studia, zostaje prezesem spółdzielni, jednak chce czegoś więcej. Dostrzega, że istnieją pewne korzyści z pobytu w Auschwitz: koledzy, którzy pomagają ustawić się w nowej rzeczywistości. Idzie więc do Lucjana Motyki (numer obozowy 136 678), wówczas pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krakowie, i prosi o poparcie.

Motyka wzywa podwładnego, któremu oznajmia:

– Słuchaj, to jest więzień z Oświęcimia, nasz kumpel. Potrzebna jest posada dyrektora naczelnego.

„Dyrektor naczelny” – to brzmi dumnie i zarobki także godziwe. Przedsiębiorstwo, którym zarządza Karol, nazywa się DeBeRol – Dyrekcja Budownictwa Rolniczego (późniejszy Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych).

Obywatel Dyrektor angażuje się w działalność społeczną. W latach siedemdziesiątych pisze list do Obywatela Ministra do spraw Kombatantów Generała Dywizji, Mieczysława Grudnia:

Zarząd Wojewódzki Związku Bojowników o Wolność i Demokrację uprzejmie informuje, że zgodnie z decyzją Władz Miasta Krakowa zadanie inwestycyjne pn. „Dom kombatanta” w Krakowie zostanie ujęte w planie inwestycyjnym. Zarząd Wojewódzki ZBOWiD w Krakowie zwraca się z uprzejmą prośbą do Obywatela Ministra o wydanie odpowiedniej decyzji, zabezpieczającej 50% udziału do rzeczywistej wielkości kosztów budowy.

Na dole kartki pieczątka:

Pełnomocnik Zarządu Woj. ZBOWiD
d/s budowy Domu Kombatanta
inż. Karol Tendera.

(Załatwione pozytywnie. Dom Zasłużonego Kombatanta jest gotowy w 1979 roku i przyjmuje sześćdziesiąt osiem rodzin kombatantów, między innymi więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych).

Gówno

Karol tłumaczy wolontariuszowi z „Karty”, który przyszedł nagrać wspomnienia, na czym polegało upokorzenie:

– Przecież każdy człowiek musi się gdzieś wypróżnić. Tam nie było żadnych klozetów. Barak, korytarz, boksy, wielkie beczki z drzewa. I do tych beczek żeśmy…

(przerwa na odchrząknięcie)

– Wszyscy mieli biegunkę, stale tam chodzili i wypróżniali się, sikali. No to, słuchaj, przecież jak całą noc tam srało i sikało osiemset ludzi, to ta beczka pełna była. A później beczkę trzeba było wynieść, robili to więźniowie.

(znowu krótka przerwa)

– Przychodził blokowy, chodźcie tutaj, jeden, drugi, trzeci, jest was czterech, do mnie. Bierzcie beczkę, wynoście. Łapa w gówna, za przeproszeniem, wsadzona. I tu pod spodem, i tak idziemy przez błoto, i beczki chlup, chlup. A jak ktoś pochlapie pasiak, to śmierdzi gównem cały tydzień. Wyobraź sobie takie życie.

(przerwa w nagraniu)

Poeta

Od czasu do czasu, na starość, odkrywa w sobie duszę poety. Wtedy sięga po pióro i notuje.

Kobiety przez nas niech nie płaczą,
oszczędźmy im piekących łez.
Drobiazgi w życiu wiele znaczą
i tworzą nastrój naszych dni.

Kobiety przez nas niech nie płaczą,
to tylko nam przynosi wstyd.
Kobiety przez nas niech nie płaczą,
wszak one życie dają nam.

I niech nagrodą będzie dla nasWojcik_Dobranoc-Auschwitz_popr_1000pcx
(niech diabeł zmieni nasze sny)
najlepsza z kobiet, ukochana,
ta, która nie wie, co to łzy.

Wiersze czyta dziennikarzom i wszystkim, którzy chcą posłuchać.

Aleksandra Wójcik
Maciej Zdziarski
Fragment książki  „Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa ZNAK POLECAMY: [LINK].

[1] Kommt zu mir! (niem.) – Chodźcie tu do mnie! [2] Vorarbeiter (niem.) – brygadzista. [3] Blockführer (niem.) – SS-man nadzorujący w obozie więźniów danego bloku.

 

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 11 lutego 2017