Bogusław CHRABOTA: Papierowe credo

Papierowe credo

Photo of Bogusław CHRABOTA

Bogusław CHRABOTA

Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Dziennikarz, publicysta i pisarz. Ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez ostatnie 20 lat pracował w Telewizji Polsat/ W latach 1990-1993 związany z TVP. Autor książek, publicysta prasowy i felietonista. Od 1995 r. wykładowca akademicki. Członek Polskiego Stowarzyszenia Bluesowego.

Ryc.: Fabien Clairefond

1.

.Czy papier przetrwa? Czy ratowanie gazet ma sens? Czy to tylko jakiś trybut wobec przeszłości i z góry na klęskę skazana próba ratowania świętego Graala? Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie, ale nikt jej nie zna. Nikt nie wie, jaka będzie rola papieru w prasie przyszłości. Wszyscy powtarzają jak mantrę, że prasa musi zejść do netu, że przyszłość jest multi-aplikacyjna, mobilna, on line’owa, społecznościowa, zawieszona w wirtualnym świecie. Może tak, ale czy aby o końca? Czy łatwe uleganie tej wizji nie skazuje nas na przeoczenie jakiegoś ważnego momentu? Jakieś nadzwyczajnej szansy? Co więcej, czy media przechodząc ze świata celulozy do świata cyfrowego na pewno znajdą metodą finansową, która zapewni przetrwanie w formie rozwiniętej, a nie karłowatej? Przykłady ze świata nie napawają optymizmem. Ważna niegdyś gazeta Christian Science Monitor po zamknięciu printu – wersji papierowej – i przejściu do netu – świata sieci – przestała istnieć jako liczące się medium. Wiele amerykańskich gazet lokalnych po porzuceniu wydań papierowych wylądowało na półce lokalnych portali. Za to nic u swego zarania nie znaczące portaliki jak Huffington Post wyrosły na giganty o międzynarodowych wpływach. Czy łatwa jest migracja między jedną sferą a drugą? Czy istnieje jakaś uniwersalna gwarancja, że ta migracja się powiedzie? Z pewnością nie. Każdy, kto podejmuje decyzję o odejściu od papieru i rzuceniu się w odmęty netu igra z ogniem. Siada do pokerowego stolika. Albo idzie na całość – jeśli chcecie to nazwać inaczej.

2.

.Może o pewnych wyborach rozstrzyga biografia? Spróbujmy pójść tą ścieżką. Studia prawnicze i dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim kończyłem w 1989 roku. To było najszczęśliwsze od siedemdziesięciu jeden lat pokolenie absolwentów, któremu dane było wchodzić w dorosłość i życie zawodowe z powiewem wolności na skrzydłach. Jeszcze rok wcześniej młodzi prawnicy lądowali na skomuniałych aplikacjach, bądź trafiali pod skrzydła politruków. Co prawda dziennikarstwo wymyśliłem sobie jeszcze w podstawówce, a pisać zacząłem do samizdatu w połowie lat osiemdziesiątych, pod koniec studiów wiedziałem, że z moimi poglądami w tym zawodzie nie mam szans. Po strajkach w 1988 roku zdecydowałem się na emigrację, ale za granicą nie wytrzymałem długo, raptem do debaty Wałęsa – Miodowicz, po której wylądowałem na dworcu Friedrichstrasse w Berlinie Zachodnim. Potem był pociąg, mętna jak zwykle granica z NRD i powrót do Krakowa. Zbliżała się wolność. Mówiły o niej znaki na niebie i ziemi. Aktywizowało się podziemie. Mówiliśmy pełnym głosem, jak nigdy dotąd. Wolność była za rogiem. Pamiętam czerwiec 1989 roku, jak z kolegami staliśmy na solidarnościowym straganie wyborczym pośrodku krakowskiego rynku i puszczaliśmy na cały głos Kaczmarskiego. Wokół biało-czerwone flagi i posępne miny UB-eków, którzy łazili wkoło jak śnięte ryby, z rozwartymi pyskami, dyszący z niemocy i nieszczęścia. Ich świat się kończył. Przyszedł czwarty czerwca i sprawa się domknęła. Komuna poszła w niebyt . Nagle wymarzone, wyśnione dziennikarstwo stanęło otworem.

3.

.Najpierw były stypendia – to ważne. Za amerykańskie pieniądze pojeździłem do Stanów nieco się pouczyć. Wujek Sam wywalił na to całkiem niezłe sumy. Waszyngton, Portland i Chicago. Tu PBS i Jim Lehrer, tam NBC, ówdzie CBS. Karteczka i ołówek, oraz pieczołowita próba zrozumienia czym jest broadcast, na czym polega misja, a na czym komercja, jak budować jedno, jak drugie, jak na koniec tak robić telewizję, by zarabiała pieniądze? Nie bój się ludzi, plebejskości, obciachu – mówił mój mentor, niejaki Matthew z Vancouver w stanie Washington. Ludzie to lubią. Nie ma bardziej demokratycznego, plebejskiego medium od telewizji. Wysoką kulturę sprzedają miesięczniki. Telewizja to królestwo fast foodu. Z jakim zaangażowaniem wykorzystywałem później tą doktrynę u zarania Polsatu! To był prawdziwy początek sukcesu. Początek naprawdę wielkich pieniędzy. Nie bać się sprzedawać taniochy. Byle dobre opakowanej. Polsat w połowie lat dziewięćdziesiątych nie potrafił jeszcze dobrze opakowywać. Prawdziwym mistrzem świata w perfekcyjnym opakowywaniu bull shitu miał się okazać kilka lat później Edward Miszczak. Do dziś odczuwam to jako zaszczyt, że pierwsze instrukcje jak zgrabnie układać papierki otrzymywał w moim domu. Szybko jednak przeskoczył nauczyciela, i nikt jakoś dziś nie ma wątpliwości kto mistrz, a kto uczeń. Zanim przyszła komercja był trudny czas początku lat dziewięćdziesiątych. Czas jednoczesnego pisania do gazet i pracy na UJ oraz w TVP. Wstawało się o piątej rano, pisało artykuł, goniło do redakcji, potem na zajęcia ze studentami, by na koniec wylądować w telewizji na krakowskich Krzemionkach.

4.

.Ciężko było? A jakże. Ciężko. Nie mnie jednemu. Telewizja Polska gubiła się wówczas w sensach skrajnych znaczeń. Gdzieś między misją, a trwaniem w kompletnym zagubieniu. Miałem dobrych szefów. Kazimierz Kutz, nominalnie dyrektor OTV Kraków zajmował się tylko twórczością. Duszą wszystkiego był Artur Janicki, naczelny i faktyczny szef newsów, znakomity dziennikarz i dokumentalista.  Siadywałem wymęczony przy dyżurnym telefonie Kroniki. Po stu kawach, porannym tekście do Czasu Krakowskiego i zajęciach ze studentami. Przysypiałem, czasem budzony przez telefon od jakiegoś napitego telewidza. Pewnego razu z odrętwienia obudził mnie ktoś wyjątkowy. Panie – śpisz pan? Podniosłem oczy znad aparatu telefonicznego i spojrzałem przed siebie. Przede mną siedział Roman Wilhelmi. No jak jest? – spytał. Tak sobie – odpowiedziałem. Skąd tu Wilhelmi? Pewnie ma przerwę w „Kolacji na cztery ręce”, którą w dużym studiu kręcił Kutz. Janusz Gajos – w przedstawieniu J. S. Bach – chodził z kanapką zdrzemnąć się do garderoby, a wielki Wilhelmi – G. Haendel – plątał się po ośrodku i przesiadywał w redakcji informacji. Tego południa trafiło na mnie. Zapamiętam tę rozmowę do końca życia. – Wielka sztuka, panie kolego zniknie z tej planety. Zastąpi ją kolorowe gówno. Seriale, serialiki, teatrzyki. Bo duża sztuka kosztuje. Wielki artysta kosztuje. Ale co pan młody człowieku może na ten temat wiedzieć. Nic. Jest pan z góry przegrany. A może nie? – i uśmiechnął się w ten swój wyjątkowy sposób. Tajemniczo i diabolicznie zarazem. Ironicznie i serdecznie, jak tylko on jeden potrafił. Noszę ten uśmiech z sobą w jakiejś wewnętrznej kieszeni przez całe życie.

5.

.Najpierw była Telewizyjna Agencja Informacyjna. Szkoła sumień i matecznik dziennikarstwa. Trafiłem tam przez przypadek. Politycy szukali młodych dziennikarzy bez PRL-owskiej skazy. Byli już na Palcu Tomasz Lis i Jarosław Gugała, ludzie z nowego naboru i nieco odkurzeni radiowcy Marcin Zimoch i Grzegorz Miecugow. Były również poplątane kręgi i ekskluzywne kluby dziwnych postaci z dawniejszych czasów. Najbardziej eksponowanych komuchów co prawda już zarżnięto, ale ci bardziej z cienia robili wszystko, by udowodnić, że my – młodzież – do niczego się nie nadajemy. Że ledwo co zameldowani na Placu Łęski i Sellin, Pawłowicz i Semka, Jęksa i Kurski to medialne beztalencia, którzy nigdy nie opanują zawiłości profesjonalnego warsztatu. Wszyscy bogowie! Któż dziś pamięta dziennikarzy stanu wojennego? Przeglądając ich materiały w Youtubie aż  pocę się z zażenowania. A niegdyś budowali swoją siłę na rzekomo nieosiągalnym przez nas profesjonalizmie. Śmiech historii? To mało. Diaboliczny chichot epoki. Ile lat minęło? Dwadzieścia kilka. A świat zatoczył wielkie koło. Przebudował wartości. Dodał lat stawiając nowe wyzwania. Miałem szansę je podjąć. Z TVP wychodziłem jako tak zwany młody zdolny, by wpaść w ramiona trzydziesto-kilku letniego Zygmunta Solorza Żaka, który wymyślił sobie któregoś wieczora, że zrobi telewizję. Znał się n tym jak wilk na gwiazdach, ale ja – oraz kilku kolegów – uznaliśmy, ż eto właściwy człowiek. Nasza wiara okazała się nie pozbawiona racjonalnych podstaw, bo to właśnie ZSŻ, nie kto inny okazał się biznesowym geniuszem. Mimo braku wiedzy o tv, znał się na pieniądzach. I to wystarczyło.

6.

.Bo media, telewizja to pieniądze. Oczywiście musi być pasja, zaangażowanie, talent, pomysły, zawodowstwo, ale najważniejszy jest kapitał, za który wszystko to można kupić. W pierwocinach Polsatu uczestniczyli ludzie niewątpliwie utalentowani. Byli nieco od nas starsi Basia Trzeciak – Pietkiewicz i Oskar Sobański, ale dominowała, królowała, kłóciła się i buzowała energią grupa młodych. Ich ojcem i na swój sposób demiurgiem wszystkich karier był Wiesław Walendziak. W tworzeniu Polsatu odegrał kluczową, choć krótką  rolę, bowiem już w styczniu 1994 roku, a na kilka miesięcy przed otrzymaniem przez Polsat pierwszej ogólnopolskiej koncesji na telewizję naziemną został w wieku niespełna trzydziestu dwóch lat prezesem spółki TVP SA. Ja niespełna trzydziestoletni zostałem dyrektorem programowym Polsatu. Jakie były te pierwsze lata? Niewątpliwie dość przaśne, jak się ogląda nasze dzieła po latach. Ale przecież niemal cała Polska była przaśna. Życie gospodarcze kręciło się w zaklętym kręgu między kantorem i szczękami, z których sprzedawano tanie chińskie majtki. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Taki też był pierwszy Polsat. Ludowy, plebejski, łatwy i przyswajalny. Królowały latynoskie seriale, ale zaczynaliśmy pierwsze eksperymenty z talk-show (Na każdy temat), game show (Idź na całość), programami interaktywnymi (Halogramy), szybką publicystyką (Graffiti), niezależnymi newsami (Informacje). Różne to było, ale najczęściej z sukcesem, choć przecieraliśmy dopiero komercyjne szlaki w telewizji. O ile łatwiej było startującemu w 1997 roku TVN-owi, który nie tylko musiał zderzyć się z rozkręconą już wtedy maszyną Polsatu, ale i mógł w piękny sposób unikać naszych błędów.

7.

.Koniec lat dziewięćdziesiątych to już czas prawdziwej komercyjnej wojny trzech gigantów: TVP, Polsatu i TVN. Skończyła się epoka medialnego dziecięctwa. Wszyscy dysponowaliśmy nowoczesnymi instrumentami analizy telemetrycznej. Rozumieliśmy, co to marketing, promocja i public relations. Szeroko otwartymi oknami waliła do nas najnowocześniejsza technologia i zagraniczne formaty. Acz, pamiętajmy, dominował jeszcze świat analogowy. Telewizje naziemne zarabiały gigantyczne pieniądze, bo okupowały 95 procent rynku nadań. Kanały tematyczne dopiero się rodziły i rozwijały ciągle w cieniu wielkich programów naziemnych. Rynek jakoś się ułożył, a ja grzebałem najczęściej przy nowo startujących: Polsacie 2 i pierwszej wersji rodziny kanałów satelitarnych Polsatu. To były początki, bez których nie było by późniejszego Cyfrowego i jego oferty. Najważniejsza jednak była praca redakcyjna. Próba utrzymania niemodnego wydaje się towaru, jakim była w stacjach komercyjnych publicystyka. Newsami zajęli się inni. Ja inaugurowałem program Interwencja i serię dokumentalną  raportów specjalnych. Czy nastąpiły jakieś szczególne przesunięcia w moim myśleniu o mediach komercyjnych?  Niewątpliwie tak. Z pewnym przerażaniem obserwowałem, że telewizja komercyjna niebezpiecznie przesuwa się stronę form czysto rozrywkowych, porzucając potrzebę refleksji nad sferą publiczną. Nie było jeszcze telewizji informacyjnych, wydawało się więc niezbędnym ratowanie zespołów dziennikarskich i ich dorobku, walka o utrzymanie jakiegoś rudymentu służby publicznej mediów, co z perspektywy inwestorów przestawało być w połowie pierwszej dekady tego wieku komercyjnie sensowne.

8.

.Dożyłem, chwalić Boga, nobilitacji dziennikarstwa w telewizji komercyjnej. Najpierw z żarłoczną zachłannością, potem z coraz większą zazdrością przyglądałem się TVN 24 i wyrzucałem sobie, że to nie mojemu zespołowi dane było zrobić pierwszą profesjonalna stację informacyjną. Potem przyszedł czas na Polsat News. Ileż było pasji, ile radości w powrocie do korzeni. Nowe studio, fantastyczny i w swoim czasie największy w Polsce video wall, scenografia w wykonaniu producenta z najwyższej światowej półki, oprawa graficzna, która – o co się modliłem – miała się na tyle różnić od TVN 24, by nikt nie mógł nam zarzucić naśladownictwa. Nowe twarze, powiew dziennikarskiej świeżości, filozofia robienia newsa na żywo, owa adrenalina, która nadciąga z siła tsunami, gdy samemu staje się w telewizyjnym studiu przed otwartą kamerą i na koniec ta cudowna swoboda robienia dziennikarstwa zgodnego z poglądami, sumieniem, wizją świata. Czy ktoś nas cenzurował? Wytyczał granice? Nikt. Jedyna, co było wskazówką, to marketingowa definicja odbiorcy i założenia profilu stacji, na co miałem wpływ. Reszta to dziennikarstwo. Jakiej próby? Odpowiedzieć na to mogą tylko widzowie. Na szczęście na tyle liczni, by komercyjny sens naszej pracy mógł się utrzymać. Program po programie. Planowanie sezonu. Dzień w dzień antena. Jeden projekt publicystyczny, potem drugi. Radio. Komentarze w TOK FM. Potem w współpraca z radiem PiN. Blogi tu i tam. Pisanie. Publicystyka prasowa. Newsweek. Potem Wprost. Epizodyczne teksty do innych tytułów. Wydawać by się mogło, że to dziennikarski raj. A jednak czego brakowało.

9.

.Rzeczpospolita. Po co do niej przyszedłem? Bo zostałem zaproszony. Ale przecież, gdybym nie chciał, nie widział w tym sensu, nigdy bym progu gabinetu naczelnego Rzepy nie przekroczył. W tym krześle zasiadali przede mną znakomici poprzednicy. Ludzie, którzy wyrastali z redakcji prasowych jak Paweł Lisicki, czy Tomasz Wróblewski. Bardzo szanowałem ich pracę i do głowy nigdy mi nie przyszło, by ścigać się z nimi na doświadczenie w robieniu mediów drukowanych. A jednak podjąłem się tej roli. Ja domknięty zawodowo człowiek telewizji. Po co? Dlaczego? Przede wszystkim, by odpowiedzieć sobie i rynkowi na wszystkie pytania o granicach możliwości transformowania mediów tradycyjnych w on-line’owe. Nikt – powtórzę – nie ma wątpliwości, że to jedyna droga, jednak również nikt nie zna  wszystkich jej pułapek. Robiłem media elektroniczne. Udało mi się przeżyć przebudowę modelu analogowego w cyfrowy bez straty dla newsów i publicystyki, czyli służby publicznej. Myślę, że uratowanie wielkiego tytułu, jakim jest Rzeczpospolita to misja nie mniej godna. Z pewnością trudniejsza, ale przed trudnościami przecież nigdy w życiu nie uciekałem. Nieco bałem się, że mój dotychczasowy warsztat nie obroni się w nowej redakcji. Dziś wiem, że to nie prawda. W ciągu ostatnich dziesięciu lat warsztat przesunął się w stronę mediów elektronicznych, może więc szczęśliwym pomysłem jest, by odrobinę tego odbitego światła profesjonalizmu przenieść teraz do printu? Próbuję. I mam wrażenie, że powoli się to udaje. Rzeczpospolita już wykonała pierwsze odważne kroki w przyszłość. Za chwilę – następne.

10.

.Wspomniałem wcześniej o pamiętnej rozmowie z Romanem Wilhelmim. Często do niej – i to w szczególnych chwilach mojego zawodowego życia – wracam. Pamiętam, jak mi powiedział: jest pan z góry przegrany… By dodać po chwili: a może nie? O czym bym mu dzisiaj opowiedział? Że wziąłem na garb tytuł z wielkimi tradycjami? Że, uwierzyli mi ludzie; że mogę być dla nich ostatnią nadzieją? A może powinienem inaczej. Opowiedzieć, że jest już aplikacja mobilna, aplikacja na smartfony, że re-launching planujemy na maj, a planowana dywersyfikacja przychodów ma pięćdziesiąt procent wpływów przerzucić na on-line?

NM4_aCo by z tego zrozumiał? Pewnie zaśmiałby się po swojemu i wyszedł trzaskając drzwiami, mimo, że powiedziałbym mu najświętszą prawdę. Kiedy o tym myślę, nie czuję wstydu. Mam poczucie gigantycznej przestrzeni między tamtym czasem, który zostawiłem na Krzemionkach i współczesnością. Przestrzeni mierzonej bardziej technologią, niż czasem, bardziej pieniędzmi, niż ludzkim talentem, bardziej innymi, niż sobą. A gdyby wielki aktor pojął te słowa, zrozumiał znaczenia, czy by się domyślił, że to wszystko po to, by sens jego świata przetrwał? Bo przecież tak jest w istocie.

Bogusław Chrabota
Tekst ukazał się w wyd.4 kwartalnika opinii „Nowe Media”

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 20 grudnia 2013