Małgorzata TRUCHAN-GRACZYK: Moja? Nasza Georgia! Dziennik wyprawy antarktycznej

Moja? Nasza Georgia!
Dziennik wyprawy antarktycznej

Photo of Małgorzata TRUCHAN-GRACZYK

Małgorzata TRUCHAN-GRACZYK

Lekarz hematolog w Saumur nad Loarą we Francji, zapalona żeglarka. Po morzu żegluje od 1985 r. Zaczynała w Jacht Klubie AZS Wrocław, z którym popłynęła w 1987 r. na „Panoramie” do Australii. W ostatnich latach dołączyła do ekipy Selma Expeditions. Na Selmie żeglowała po Ziemi Ognistej, na Falklandy, na Georgię Płd. oraz wyspy antarktyczne.

Georgia9Antarktyczna wyprawa jachtem Selma Expeditions na Georgię Południową i Wyspę Słoniową śladami Ernesta Shackletona

O jaką Georgię chodzi? O Georgię Południową, leżącą na południowym Atlantyku; razem z Wyspami South Sandwich należy do zamorskiego terytorium brytyjskiego. Pierwszego lądowania na niej, w Possession Bay, dokonał siedemnastego stycznia 1775 roku brytyjski podróżnik i odkrywca, kapitan James Cook podczas jego drugiej wyprawy okołoziemskiej w poszukiwaniu „południowego kontynentu” na HMS Resolution biorą ją w posiadanie angielskie w imieniu ówcześnie panującego monarchy. Stąd też jej nazwa „Georgia” na cześć króla Anglii George’a III, „Południowa” ze względu na lokalizację na półkuli południowej.

Dlaczego moja? Bo od dawna drzemiąca w moich marzeniach, uosabiająca, a raczej splatająca nierozłącznie trzy wątki: przede wszystkim jako unikalny skarb Natury, później jako sceneria cywilizacyjna krwawej historii wielorybnictwa, a także jako brama do eksploracji Antarktyki z heroiczną wyprawą Sir Ernesta Shackletona.

Dlaczego nasza? Bo to nasz wspólny skarb do ocalenia.

LQ2A1450

.Jak to się stało, że tam jadę? Wszystko dzięki starej znajomości z Piotrem Kuźniarem, jachtowym kapitanem wielkim, współwłaścicielem jachtu Selma, nawigującym aktualnie w okolicach Patagonii i Antarktydy. W latach osiemdziesiątych (oj, tak…), nawigowaliśmy dzielnie, jako członkowie wrocławskiego Jacht Klubu AZS na Bagateli (Carter), na niezapomnianej Balladzie (Arcturus) oraz dzielnej Panoramie (Rygiel). Lata prężnej działalności żeglarskiej obfitej w wyprawy, a także, a może przede wszystkim, przyjaźni i spotkań na Przystani w czasie Czwartków Klubowych, czy też przy okazji prac szkutniczych. Materiału byłoby na niejedną książkę. Oczywiście nie zapominając górskiej części naszej działalności, wspinaczkowej czy też narciarskiej z wypadami sylwestrowymi. Wspólny mianownik: być razem z przyjaciółmi i dzielić wspólnie morze, góry, i przygodę.

A potem życie ze swoimi poprawkami osobisto-zawodowymi sprawiło, że zakotwiczyłam z rodziną we Francji. Ale udało się odnaleźć po latach na nowo pod żaglami, tym razem na Selmie wspólnie z moim mężem, też Piotrem: przemierzając Kanał Beagle’a, Horn, Falklandy… I to właśnie na Falklandach przechadzając się z Piotrem znaleźliśmy słup z drogowskazami, podający odległości do różnych miejsc na kuli ziemskiej. I dotarło do mnie, że Georgia Południowa nie jest już tak niebotycznie daleko jak w marzeniach; z wiatrem parę dni, może tydzień…

.To jest Magia, nie czarna, ale Biała, jak lodowce spływające ze szczytów górskich do Kanału Beagle’a, jak dryfujące góry lodowe w sino-niebieskim rozfalowanym oceanie, jak Antarktyka…

A czym nas oczaruje tym razem?

Selma, wyróżniająca się spośród innych jachtów czerwonym kadłubem, czeka na nas przy pomoście na przystani jacht klubu AFASYN (Asociación Fuegina de Actividades Subacuaticas y Nauticas). Pod tą dumną nazwą kryje się, poza skromnym budynkiem i kilkoma sanitariatami, właściwie jeden pomost, dość już sfatygowany przez czas, warunki meteo i użytkowników. Stoją tu też inne jachty wyspecjalizowane w żegludze po tym trudnym i lodowatym akwenie. No cóż, do Patagonii dopiero co zawitała wiosna, a właściwy sezon żeglarski jeszcze się nie zaczął, trwają przygotowania.

Piotr przedstawia nam swoją wizję naszej wyprawy: żeglujemy bezpośrednio na Georgię, gdzie poświęcimy jakieś dziesięć dni na eksplorację; później w drodze na polską Stację Polarną Arctowskiego „wstąpimy” na Wyspę Słoniową (odwrotnie niż to zrobił Sir Ernest Shackleton… a więc pod prąd i pod wiatr…), a potem wracając, jeśli czas pozwoli, odwiedzimy Deception Island, a trawersując Cieśninę Drake’a zahaczymy o Horn i powrót do Ushuaia. Plan raczej ambitny, ale Piotr chciałby sprawdzić jacht i funkcjonowanie załogi w różnych układach wacht, traktując ten rejs jako kolejny etap przygotowań do planowanej wkrótce wyprawy na Morze Rossa…

Jest nas dwunastka: Piotr-kapitan, z racji funkcji, i Kris Jasica, jako filmowiec, są poza wachtami. Kris wspierać będzie wachtę nocami, a reszta jest podzielona na dwie wachty pięcioosobowe. W skład wachty Kruchego wchodzą: Ania, Krzysiek, Luby i Wifi, a w wachcie Tomka jest Dareczek, Didier, Kubek i ja. Przyjmujemy system wacht ośmiogodzinny, co oznacza w praktyce posiłki także w tych odstępach czasu. Śniadanie będzie więc o szóstej rano, przygotowane przez wachtę schodzącą, wachta kolejna będzie trwała do czternastej z przygotowaniem obiadu, i na nowo wachta do dwudziestej drugiej z kolacją i tak dalej.

LQ2A2578

.I w końcu ją widzimy! Po prostu jest! Widać białe szczyty górskie wychodzące prosto z morza, skąpane chwilowo w słońcu. Georgia Południowa! Czeka na odkrycie! Według ścisłej procedury trzeba się zameldować w King Edward Point, zanim się uzyska pozwolenie na lądowanie na wyspie, po odpowiednim przeszkoleniu. Płyniemy więc wzdłuż północno-zachodniego brzegu Georgii zmierzając w stronę Cumberland Bay, gdzie u wejścia do jej wschodniej odnogi jest usytuowany porcik zwany King Edward Point. Jest tutaj nieduża betonowa keja, przy której Selma znajdzie przytulne miejsce po tygodniowym przebiegu, bynajmniej nienależącym do spokojnych.

Na kei pojawił się dostojnie pingwin królewski (Aptenodytes patagonicus), obserwując stoicko zacumowany jacht. Rzekłabym, tak trochę po brytyjsku. A ja obserwuję trzech, czy nawet czterech moich kolegów fotografujących z pokładu jachtu tego jedynego przybysza, z godnością reprezentującego tutejszą faunę. Krótko mówiąc: tłum fotografów i Gwiazda. Pierwsze powitanie zaliczone. A potem powitała nas oficjalnie pani urzędniczka sprawdzając skrzętnie wszystkie możliwe dokumenty, a przede wszystkim przeszkoliła nas wszystkich z przepisów tutejszych dotyczących zapobiegania roznoszeniu różnej zarazy wśród miejscowych gatunków zwierząt. Należy unikać pozostawienia jakichkolwiek materiałów biologicznych na brzegu i przenoszenia ich z jednej zatoki czy wyspy do drugiej.

photo-1456440286046-98764af9fd1b

.Grytviken to jedyna udostępniona turystom stacja wielorybnicza, inne są zakazane ze względu na zły stan grożący zawaleniem. Założona przez Norwega Carla Antona Larsena. Od grudnia 1904 roku przez 60 lat niewyobrażalne ilości wielorybów przypłaciły tutaj życiem nasz postęp technologiczny. Dziś trzy wraki statków wielorybniczych, rdzewiejące cysterny i urządzenia nabrzeżne świadczą o tej przeszłości.

Ale teren został już całkowicie opanowany przez tutejszą faunę zdominowaną przez słonie morskie.

Spacerując na King Edward Point mija się parę domków urzędników rządowych, dalej znajduje się długi barak brytyjskiej naukowej stacji, a najważniejsza jest dla nas poczta. To stąd wysłane zostały listy i kartki, które powędrowały w świat z unikalnymi, oryginalnymi tutejszymi cenionymi znaczkami. Idę w stronę Hope Point, skąd rozciąga się piękny widok na zatokę, Grytviken i w głębi na pasmo górskie Allardyce.

Stoi tutaj biały krzyż na cześć Ernesta Shackletona. Po drodze trzeba bardzo uważać i być przygotowanym na spotkania z wszędobylskimi słoniami morskimi. Samce, dochodzące nawet do 4,5 tony, mogą być agresywne, gdy są zazdrosne i bronią swego haremu. Słonice, dużo mniejsze, też mogą atakować broniąc słoniątek. Tak więc darzę sympatią tylko słoniątka, resztę omijam wielkim łukiem unikając konfliktów.

Do Grytviken dochodzi się jedyną jezdną drogą po półgodzinnym marszu. Lawirując wśród złomu dochodzi się do muzeum, niestety już zamkniętego. W budynku tuż obok stoi reprodukcja szalupy James Caird, na której po szesnastodniowej heroicznej żegludze, Ernest Shackleton z pięcioma załogantami pokonali wzburzony ocean między Wyspą Słoniową i King Haakon Bay na południowej części Georgii.

Aż trudno w to uwierzyć widząc tę łupinkę. Idąc dalej znajduję uroczy kościołek z białego drewna z czerwonym dachem. Skromne wnętrze zawiera dużo tabliczek z napisami ku czci Ernesta Shackletona, które zostały tu przeniesione z jego grobu.

Jest tu też i polski ślad: w latach 70-tych był tu polski statek, nie jacht żaglowy, Gemini. W kościele nie mogłam się oprzeć pokusie i zadzwonić dzwonami, do czego zapraszał napis w wieży.

Przed zachodem słońca udało nam się dotrzeć na cmentarz wielorybników, gdzie spoczywa w pozornym spokoju Ernest Shackleton…

ship-wreck-337602

.Drugi dzień w Grytviken przygotował nam świetną niespodziankę: spadło 15 cm śniegu. Prawdziwa zima i zupełnie inne, mniej zardzewiałe oblicze Grytviken.

Śniegowa bajka. To dobra okazja, żeby wypróbować rakiety śnieżne maszerując do lokalnego muzeum. Jest takie kameralne, informacyjno-dydaktyczne. Na wejściu wita wszystkich albatros z rozpiętymi skrzydłami. Robią wrażenie te 3 metry. Nawet Tomek, największy wśród nas gabarytem, nie wydaje się taki duży stojąc obok albatrosa, nie mówiąc już o Wifi. Odkrywamy trochę historii naturalnej wyspy, jej przeszłość wielorybniczą ze szczegółami z twardego życia wielorybników, a także faunę i florę.

Myślałam, że na Georgii nie ma stałych mieszkańców. Byłam w błędzie. Sympatyczna pani z muzeum mieszka tutaj z małymi przerwami ze swoim mężem już od 20 lat. Obydwoje zaangażowani w walkę o przywrócenie pierwotnej Georgii, bez gatunków obcych wyspie – jak wyrządzające wielkie szkody szczury, czy renifery.

Dociera do mnie, że ten, wydawać by się mogło aktualnie, raj naturalny, nadzwyczaj dobrze chroniony od momentu odejścia w przeszłość przemysłu wielorybniczego, jest zagrożony od wewnątrz. Wielorybnictwo pozostawiło nie tylko bazy z praktycznie całym ciężkim sprzętem. Georgia odziedziczyła również myszy i szczury, które zeszły na ląd ze statków. Nie mając tutaj naturalnych predatorów, nowi przybysze się świetnie zadomowili, a w szczególności szczur brązowy Rattus norvegicus mieszkający tu już od ponad dwustu lat. Ponieważ na Georgii nie ma drzew, ptaki gniazdują na ziemi, jest to więc łup bardzo łatwy dla szczurów. Trzynaście gatunków ptaków jest zagrożonych, a endemiczny, jedyny śpiewający tutaj mały ptaszek „Pipit”, czyli świergotek antarktyczny (Anthus antarcticus), a także kaczka rożeniec żółtodzioby (Anas georgica georgica), stracili już ponad 70% swojego dawnego terytorium. Jest więc jasne, że bez interwencji z zewnątrz cały ekosystem wyspy jest zagrożony.

I tak właśnie odkryłam istnienie wielkiego projektu: South Georgia Heritage Trust’s Habitat Restoration Project, mający na celu najpierw wytępić rozpanoszone na wyspie myszy i szczury, potem zaś przyjdzie kolej na renifery, a także obce rośliny.

Dlatego właśnie South Georgia Heritage Trust podjął to wyzwanie deratyzacji. Koszt prowizoryczny wynosi ponad 6 milionów funtów. Przedsięwzięcie to jest możliwe, gdyż terytorium Georgii jest w naturalny sposób podzielone na mniejsze obszary przez zstępujące z gór aż do morza lodowce. Pozwala to postępować etapami, bez ponownej kolonizacji przez szczury. Pierwszy etap próbny został zrealizowany w lecie 2010-11 r. Z udziałem 11 ludzi, przez 6 dni, na określonym obszarze 125 kilometrów kwadratowych, stanowiącym 12% całości, trutka na gryzonie była rozsiewana bardzo systematycznie za pomocą helikoptera, ręcznie zaś w pozostałych po wielorybnikach zabudowaniach. Wzięto wszystko pod uwagę i żeby nie wystraszyć ptaków, helikopter latał wolno i bardzo wysoko. Po upływie roku i nie stwierdzeniu obecności gryzoni, druga faza została rozpoczęta tym razem na większą skalę: 580 kilometrów kwadratowych z udziałem dwudziestu pięciu ludzi wspomaganych statkiem i trzema helikopterami. Mimo wyjątkowo niesprzyjającej pogody, wszystko się udało pomyślnie. Trzecia i ostatnia faza odszczurzania pozostałej już tylko południowej części wyspy jest przewidziana na 2015 r. Trwa ciągle zbiórka funduszy. Każdy „grosz” się liczy i każdy może sfinansować deratyzację nawet jednego hektara za 120 euro. Każdy donator oczywiście otrzymuje pamiątkowy dyplom. Jak to zwykle bywa, przy całej tej akcji są efekty uboczne.

Obserwowano zatrucie niektórych padlinożerców, jak wydrzyki oceaniczne (Stercorarius antarcticus lonnbergi) pożerające zdechłe szczury, czy kaczek zjadających bezpośrednio truciznę. Zdarzenia te mają jednak marginesowe znaczenie przy tej skali przedsięwzięcia. Tak wiec jest nadzieja, że wszystkie zagrożone dzisiaj ptaki, odzyskają taki stan i liczebność, jak za czasu pierwszego lądowania kapitana Cooka na Georgii.

A potem przyjdzie kolej na renifery (Rangifer tarandus), sprowadzone również przez Norwegów. Z początkowej ilości dwudziestu sztuk osiągnęły one obecnie liczebność trzech tysięcy. Są one świetnie zaadaptowane, żyjąc w dwóch odseparowanych lodowcami hordach. Pasąc się, przyczyniają się do wyginięcia tutejszej roślinności, a w szczególności tutejszej odmiany trawy, zwanej „Tussock grass” lub po prostu krótko tussac (Parodiochloa fiabellata). Powoduje to postępującą erozję gleby, a także zanik naturalnego schronienia dla ptactwa. Przewidywane jest więc zagonienie ich do zagród, a potem zużytkowanie ich mięsa na sprzedaż, uzyskując w ten sposób nowe fundusze na ochronę przyrody…

Zadaję sobie jednak pytanie: co się stanie z reniferem, który króluje w centrum herbu Georgii? Zapomniałam o to zapytać.

Problem inwazji przez rośliny, przywiezione celowo lub przez przypadek, jak na przykład z garścią ziemi ojczystej, przywożonej zgodnie z tradycją norweską na groby zmarłych, nie został jeszcze potraktowany tak samo poważnie. Myślę, że jest jeszcze bardziej skomplikowany, gdyż trzeba by działać naprawdę wybiórczo, a poza tym nasiona mogą przetrwać bardzo długo czekając na sprzyjające warunki. Tak więc połacie dobrze nam znanych mleczy w pobliżu cmentarzy pozostają nienaruszone.

Jestem pod dużym wrażeniem całego projektu, a przede wszystkim osobistego zaangażowania.

To już nie jest tylko „moja” Georgia. To jest „nasza” Georgia, której trzeba pomóc naprawiając zagrażające jej bezpośrednio konsekwencje ludzkiej interwencji w przeszłości. A z drugiej strony należy za wszelką cenę zachować tę magiczną wyspę dla przyszłych pokoleń: i to nie tylko jej naturę, ale i całą jej historię.

LQ2A9077

.Stromness było stacją wielorybniczą, z której pozostały do dziś zardzewiałe szczątki przemysłowe, zabronione turystom, gdyż grożą zawaleniem. Ale to nie to nas tutaj przywiało. To właśnie tutaj dotarł po około 30-godzinnej wędrówce Ernest Shackleton z dwoma towarzyszami niedoli pokonując łańcuchy górskie Georgii. Dla przypomnienia, Ernest Shackleton z pięcioma innymi załogantami, startując z Wyspy Słoniowej, wylądowali szalupą James Caird (kopia, której jest w Grytviken) po południowej stronie wyspy, w King Haakon Bay, niezamieszkanej. Trzech wycieńczonych załogantów tam zostało, a reszta wyruszyła przez góry po pomoc. Dotarli najpierw do Fortuna Bay, również niezamieszkanej, a potem ostatnim wysiłkiem przez przełęcz do Stromness Harbour.

Dla nas był to pretekst, aby przejść ten ostatni odcinek do Fortuna Bay i z powrotem, śladami Shackletona. Zaczęło się przepiękną przechadzką poprzez zaśnieżoną i skąpaną w słońcu dolinę otoczoną górami o wyglądzie iście alpejskim. Po drodze były oczywiście wszędobylskie słonie morskie i zadziorne foki uchatki, znaleźliśmy również kolonię pingwinów białobrewych. Wspinając się stopniowo w stronę przełęczy i wodospadów, odkrywaliśmy zapierające dech śnieżne panoramy górskie. Niestety, prognoza się sprawdziła i nasze okienko pogodowe się zamknęło śnieżną zawieruchą zmuszając do odwrotu większość ekipy. Do Fortuna Bay dotarli tylko rakietowcy: Darek i ja. Tym razem nie odpuściliśmy, jak ostatnio w Grytviken, i zostaliśmy nagrodzeni spotkaniem z setkami słoni morskich i pingwinów królewskich w scenerii w odcieniach biało-szaro-czarnych. A później tylko smaganie wiatrem ze śniegiem ograniczającym widoczność do zera. Udało się nam powrócić na jacht w dużej mierze dzięki GPS-owi Darka. Cóż, kolejna przygoda, ale choć trochę wczuliśmy się w historię Ernesta Shackletona.

 

.Gdy w końcu zanikły białe grzywacze widoczne na wejściu do zatoczki, wyruszyliśmy na nowo w stronę Prince Olav Harbour, ochrzczonym tak przez norweskich wielorybników na cześć ich władcy. Trzeba natomiast pamiętać, że to być może w tej zatoce wylądował kapitan James Cook 17 stycznia 1775 roku proklamując Południową Georgię jako posiadłość angielskiej korony.

A dzisiaj zostały tylko zardzewiałe ruiny stacji wielorybniczej, a także wrak statku Brutus. Oczywiście tego wszystkiego się nie zwiedza. Według tutejszego zwyczaju wstęp jest wzbroniony ze względu na bezpieczeństwo, gdyż wiele konstrukcji grozi zawaleniem. Po rzuceniu kotwicy, załoga podzieliła się na dwie grupy: górską (oczywiście Dareczek, Wifi i Kruchy) i pontonową. Górale na rakietach zaatakowali przez śnieżną przełęcz dojście do sąsiedniej zatoki. Reszta w dwóch turach skorzystała z zaproponowanej przez kapitana Piotra, i tym razem przewoźnika, wycieczki pontonowej do Elephant Lagoon.

Jest to naprawdę uroczy zakątek: zatoczka w kształcie prawdziwej laguny, ale dostępna tylko dla jachtów o mniejszym niż 2 metry zanurzeniu. Prowadzi tam wąski przesmyk Carl Passage między klifami, a na plażach laguny wylegują się świetnie zadomowione słonie, słonice i słoniątka morskie. A na kamieniach towarzyszą im niebieskookie kormorany (Phalacrocorax atriceps georgianus). Na nieszczęście była też bardzo agresywna uchatka, która mi osobiście napędziła niezłego stracha. Przepływając wzdłuż kamiennych brzegów widać przy niskiej wodzie niezwykle bujną podwodną roślinność, gigantyczne algi falujące w rytm fali przybojowej jak wężowisko.

Wracając na jacht odwiedzamy jeszcze grupę pingwinów królewskich, dostojnie stojącą na ośnieżonym stoku. Kolejna sesja zdjęciowa tych niesłychanie eleganckich ptaków, świetnie się prezentujących na tle śnieżnej bieli.

seeelefant-337608

.A nowe odkrycia już czekają w Cobblers Cove. To nasz kolejny etap, znany jako najbardziej osłonięte kotwicowisko na Georgii. Zobaczymy. Po drodze mamy piękny spektakl na niebie. Georgia to nie tylko zmienne w kierunku i natężeniu porywiste wiatry ze śniegiem lub bez. To także związane z tym chmury – w dużej części wypadkowa spotkania pędzących z wiatrem różnych mas powietrza z barierą, jaką stanowią łańcuchy górskie Georgii. I tak można mieć „czapę” od fenu, czy interferencyjne „soczewki” czasem poukładane w stosy, czy zupełnie inne fantastyczne formy. Chmury są tutaj integralną częścią pejzażu.

Wejście do zatoki jest wąskie, od południa ograniczone przez górę stożkowatoobłą, mającą około 100 m wysokości, zwaną Long Point. Na nasz przyjazd góra przywdziała gustowny chmurzasty berecik. Jesteśmy rzeczywiście jakby w małym, naturalnym porciku, dobrze chronionym przez otaczające nas góry. I jak zwykle przezorny Piotr-kapitan dorzuca jeszcze dwie cumy oprócz kotwicy. Tak stoimy!

Na zielonkawych zboczach pasie się stado reniferów. Wiosna? Udało mi się je uwiecznić moim aparatem, zanim spłoszone zniknęły za przełęczą. Nie tracąc dużo czasu na plaży, gdzie leży rodzinka słoni morskich, parka uszatek, a także stoi grupka pingwinów białobrewych i nawet jeden maskowy (Pygoscelis antarctica), wyruszamy w górę w poszukiwaniu wymarzonych pingwinów złotoczubych „macaroni” (Eudyptes chrysolophus). Nie jest łatwo, trochę ślisko, ale damy radę. Wszyscy się jakoś rozproszyli po drodze, a raczej na tym bezdrożu. Maszeruję razem z Dareczkiem.

Idąc wciąż pod górę ku przełęczy, znajdujemy szkielet renifera. Dalej dochodzimy do trawiastego płaskowyżu, który według przewodnika, obniżając się łagodnie, ma nas doprowadzić do kolonii macaroni. Spotykamy petrele olbrzymie, które nawet się nas nie boją. Jest tu też sporo nor, w których gniazdują jeszcze inne gatunki ptaków rurkonosych mieszkających w norach. Są one najliczniejsze na Georgii, ale zawartość ich gniazd (pojedyncze jajko, czy pisklak) stanowi łatwy łup dla szczurów.

Tylko największy z nich, petrel białobrody (Procellaria aequinoctialis) stawia opór na terenach, gdzie rozpanoszyły się te gryzonie. Od czasu do czasu przelatują nam nad głowami albatrosy ciemnogłowe. Dochodzimy do klifu następnej zatoki, a pingwinów macaroni nie ma! Cóż, nie mamy szczęścia. Być może one jeszcze tu nie dopłynęły. Pogoda zaczyna się psuć, wieje coraz mocniej. Zarządzamy odwrót.

antarctica-337600

.Kompletna zmiana dekoracji! Biała zima! Maszerujemy dziarsko w górę. Dominujemy zatokę, widoki są niepowtarzalne. Na morze, na ośnieżone szczyty gór i to niebo wschodzące. Czy to naprawdę tutaj byliśmy wczoraj? Mimo energicznego tempa nie jest mi za ciepło, na twarzy czuję mroźne powietrze. Na szczęście nie ma wiatru. Cisza. Po pewnym czasie docieramy do miejsca, gdzie powinny być pingwiny.

Rozglądamy się uważnie. Są! Ledwie je widać spoza dużych kęp tussaca. Nie jest to liczna kolonia, ale zawsze coś. Niektóre stoją bez ruchu pojedynczo lub w grupkach, inne maszerują pociesznie lawirując pomiędzy kępami traw. Praktycznie wtopione w tę dzisiejszą czarno-białą śniegową scenerię. Bardzo wyraźnie odcinają się od tła ich pomarańczowe dzioby i przede wszystkim bardzo charakterystyczne żółte „czupryny”.

To podobno dzięki tym czuprynom zostały one ochrzczone „macaroni” przez marynarzy angielskich. Tak nazywana była panująca moda w XVIII wieku w Anglii, charakteryzująca się nadmierną, przesadną wręcz dekoracyjnością.

Przykucamy, aby się zniżyć do ich poziomu, kryjąc się za kępami traw. Teraz możemy je spokojnie obserwować: zupełnie nie istniejemy dla nich, nie zdradzają żadnych oznak niepokoju. Przepocieszne stworzenia, jakby prosto ze sklepu z zabawkami, czy z filmu rysunkowego. Mają nie więcej niż 70 cm wzrostu, tak więc nie wystają wcale ponad tąę wybujałą trawę. Właśnie pod koniec października zaczynają przypływać na Georgię. Następnie jest okres zmiany upierzenia, zostają więc na lądzie głodując, gdyż nie mają wtedy odpowiedniej izolacji wodno-termicznej pozwalającej im na nurkowanie w lodowatej wodzie w poszukiwaniu pożywienia.

Około grudnia, po okresie godów, przychodzi czas na naprzemienne wysiadywanie przez obojga rodziców często 2 jaj, z których w zasadzie tylko jedno ma szansę przetrwania i z którego wykluje się pisklak na przełomie grudnia i stycznia. Pingwiny na nowo opuszczą wyspę około marca-kwietnia, by kontynuować ich prawdziwie morski tryb życia. Ich oceaniczne podboje nie są całkowicie poznane. Wiadomo, że nie wszystkie powracają corocznie do tych samych kolonii. Ile staje się ofiarami drapieżników, a ile ruszyło na dalszy podbój oceanów? Kto wie? Jest to gatunek najliczniejszy z całej pingwiniej rodziny, a teraz jest właśnie początek okresu powrotu na ląd. Mamy więc zaszczyt zobaczyć pingwiny, które dotarły tutaj pierwsze. Jeszcze niezbyt liczne, mają pełny wybór miejsc na gniazda. Potem zrobi się tłoczno. Cóż, żeby zobaczyć cała kolonię tętniącą życiem w pełnej krasie, trzeba przypłynąć trochę później. Innym razem? Que sera, sera… (Co będzie, to będzie…).

 

LQ2A9036

.Słońce, krystaliczne powietrze i cisza… (czyli bezwietrznie, bo dźwiękowo to wcale nie). Plaża od strony morza zajęta jest w większości przez słonie morskie (Mirounga leonina). A w zasadzie to niezły tłum słonic.

Porozkładane na piasku, jakby oddające się lenistwu słoneczno-plażowemu, często z przyssanym czarno kosmatym, pomarszczonym słoniątkiem. Samce są zdecydowanie mniej liczne, ale jakże imponujące wielkością. Tutejszy gatunek należy do największych fok, nawet nieco większych od spotykanych na północnej półkuli, osiągając wagę nawet do 4,5 tony. Kojarzą się one z reguły ze scenami krwawych pojedynków staczanych w walce o dominację w haremie.

Często się zapomina o ich niezwykłych wyczynach pływackich. Praktycznie spędzają one 90% życia na pływaniu, przebywając pod wodą nawet do dwóch godzin i schodząc do 1800 metrów głębokości! Średnie notowane nurkowania sięgają 500 metrów głębokości na około 45 minut. Jest to możliwe dzięki niezwykle dobremu przystosowaniu do środowiska morskiego. Słonie morskie posiadają świetną zdolność transportu tlenu, dzięki dużej ilości krwi w krwiobiegu, z dużym stężeniem zawartej w krwinkach czerwonych hemoglobiny wiążącej tlen, a także obecnej w mięśniach mioglobiny. W czasie przebywania pod wodą zmniejsza się również ich konsumpcja tlenu poprzez zwolnienie akcji serca oraz redukcję krążenia do ścisłego minimum, zapewniając jedynie irygację narządów niezbędnych do życia jak serce, czy mózg.

Właśnie w czasie połowów nagromadzają niebywałe zapasy tkanki tłuszczowej spełniające zadanie zarazem energetyczne i izolacyjne. Podczas pobytu na lądzie w celu rozrodczym lub w czasie linienia, słonie morskie poszczą. Samce przewyższają wagą samice nawet dziesięciokrotnie. Dominujący słoń morski broni liczących czasami setki samic haremów. Już w końcu sierpnia, czyli podczas zbliżającej się tutaj wiosny, przybywają na plaże samce, wybierając dogodne miejsce dla swojego haremu. Ciężarne samice przypływają później, we wrześniu. Młode słonie morskie przychodzą na świat do pięciu dni po ich przybyciu. Przez trzy tygodnie słoniątka żyją wyłącznie na matczynym mleku. Osesek ważący po urodzeniu około czterdzieści kilo, w zawrotnym tempie przybiera na wadze do 120-130 kilo. W tym samym czasie samice, poszcząc, tracą prawie jedną trzecią masy, głównie tłuszczowej. Następnie, po zapłodnieniu, najczęściej przez szefa haremu, wyruszają w morze, by po odzyskaniu „formy” powrócić między styczniem i marcem na linienie.

seeelefant-1215578

.Porzucone na plaży słoniątka głodują od czterech do ośmiu tygodni, coraz więcej czasu spędzając w wodzie. Pomiędzy końcem listopada i początkiem stycznia wyruszą samodzielnie w morze. Samice powrócą mając trzy lub cztery lata, by rozpocząć cykl dorosłego życia, samce zaś w wieku lat dziesięciu będą próbować swych sił w walce o harem. Cała populacja słoni morskich w południowym oceanie jest szacowana obecnie na około 538 000 osobników, z czego na Południową Georgię przypada 400 000. Niewyobrażalna żywa masa, a na tej plaży jest obecnych co najmniej 6 tysięcy słoni morskich! I pomyśleć, że kiedyś groziło im wyginięcie na skutek działań łowców fok i eksploatacji ich tłuszczu.

Ale to nie wszystko! Przecież są tutaj przede wszystkim pingwiny królewskie ze znaczną przewagą liczebną, to znaczy 200 tysięcy osobników. Po prostu również niewyobrażalny tłum! Wysiadając z pontonu na plażę nie wiem, od czego zacząć. Słoni morskich się raczej boję ze względu na ich masę. Siadam bez ruchu obserwując grupkę czterech pingwinów. Właśnie wyszły, a raczej wyskoczyły z fal na plażę. Po chwili zastanowienia, w skupieniu zaczynają bardzo dostojnie, „po królewsku” kroczyć jeden za drugim w głąb lądu. Zauważam, że jeden jest ranny. Na śnieżno-białym brzuszku widać krwawe ślady po zębach. Ranny pingwin zwalnia, kładzie się na brzuchu. Pozostałe otaczają go, jakby chciały go ukryć. Ochronić ? Czekamy. Mam wrażenie, że ranny jest zachęcany muśnięciami dziobów przez swoich towarzyszy do powstania i dalszego marszu. Podnosi się więc z trudem i znowu ruszają razem.

W tym momencie petrelec olbrzymi (Macronectes giganteus) ląduje tuż obok. Bezlitośnie wpatruje się w swoją potencjalną ofiarę. I wielkim dziobem dotyka krwawiący brzuch pingwina. Lecz oto inne na nowo osłaniają sobą rannego. Nadlatuje drugi petrel. Zupełnie zamarłam.

Piękno i okrucieństwo Natury. Wracają mi wspomnienia sprzed lat z wyprawy na Półwysep Valdes w argentyńskiej Patagonii. Jest to między innymi uprzywilejowane miejsce do obserwacji wielorybów. Tam właśnie byłam świadkiem, jak grupa petreli atakowała rannego na grzbiecie młodego wieloryba, w obecności jego bezradnej matki. Młody opadał z sił, usiłował zanurkować, bez większego skutku.

Matka, płynąc powierzchniowo, wystawiała swoje płetwy, raz jedną, raz drugą, jakby usiłując odgonić natrętne stado ptaków. Na próżno. Mocne, bezlitosne dzioby wbijały się w otwartą krwawiącą ranę. Śmierć na żywo. I znowu ta okrutna Natura? Pierwszy petrelec odgania agresywnie drugiego, nowoprzybyłego.

Potem przysiada w odległości metra od grupki zamarłych bez ruchu pingwinów. Czeka. A ja? Nie wytrzymuję i ingerując w prawa Natury, próbuję go odstraszyć. Sukces. Petrel odlatuje. Na jak długo?

Trzeba przyznać, że jest to ptak robiący wrażenie, może ważyć do pięciu kilo, a rozpiętość skrzydeł dochodzi do ponad dwóch metrów. Przykładam mój but do śladu jego łapy na piasku – nie ma dużej różnicy.

Kawałek dalej leży rozkoszna trójka młodych słoniątek. Chciałabym, ale się trochę obawiam, zrobić duże zbliżenie ich ryjków, a mój zoom jest niewystarczający. Z kłopotu wybawia mnie Ania, dzielnie fotografując je moim aparatem z zupełnego bliska. Bardzo dziękuję Aniu! Podziwiam odwagę, moja postawa jest z reguły bardziej „z dystansem”.

Pomału przyzwyczajam się do tego natłoku słoni morskich od strony morza i pingwinów od lądu. Ostrożnie przekraczam rwący strumień wpadający do morza. Wzdłuż jego brzegów, jak okiem sięgnąć, aż do podnóża gór, pingwiny. Tysiące! Dorosłe, często zastygłe bez ruchu, tworzą olbrzymie połacie koloru czarno-biało-szarego ożywione żółto-pomarańczowymi plamkami. Młode zaś, bardziej ruchliwe, lecz skupione w kolonie brązowo-brunatne. Jakby dwa różne światy. I te nieustające hałaśliwe nawoływania. Towarzyszy temu mocny, niezapomniany odór odchodów.

W sumie niezapomniany spektakl.

Georgia7

.Podobno na Georgii jest ich 450 000 par. W odróżnieniu od innych rodzajów pingwinów, ich kolonie są stacjonarne, całoroczne, różnią się tylko składem, w zależności od sezonów. Dorosły pingwin królewski ma od 85 do 95 cm wzrostu i waży średnio około 12-14 kilo, samice o 2 kilo mniej. Cykl rozrodczy jest raczej skomplikowany i wymaga więcej niż rok, aby odchować jedynego potomka. Pingwinia para, której nie udało się odchować pisklaka poprzedniego sezonu, wczesną wiosną, po okresie zmiany upierzenia, wchodzi w rytualny okres godowy. Jedyne jajo pojawia się na początku grudnia. Ten gatunek pingwinów nie buduje gniazd, a jajo utrzymywane jest naprzemiennie przez oboje rodziców na „stopach”. Stojący na piętach z zadartymi ku górze stopami rodzic, przykrywa fałdą brzuszną swój skarb. Inkubacja trwa 55 dni i każdy rodzic cierpliwie wysiaduje jajo przez 6 do 18 dni, podczas gdy drugi wyrusza na połowy w morze. Po powrocie następuje delikatna akcja przekazania jaja, czasem na nieszczęście jajo ulega uszkodzeniu w trakcie tej operacji. Po wykluciu, pisklak jeszcze ponad miesiąc korzysta z tej ochrony, zanim uzyska odpowiednią izolację cieplną dzięki grubej warstwie tłuszczu i odpowiedniego upierzenia. Brunatno-brązowe, puchate pisklakowe kule skupiają się razem tworząc „żłobki”. Młode są bezpieczniejsze w masie, strzeżone przez paru dorosłych będących w pobliżu, jest im cieplej, a uwolnieni w ten sposób rodzice mogą wyruszyć na poszukiwanie pożywienia.

Pingwiny królewskie są doskonałymi nurkami. W dzień mogą osiągnąć głębokość 350 metrów, nocą 30, w poszukiwaniu ryb, pozostając pod wodą ponad siedem minut z bardzo krótkimi przerwami (2 minuty) na odpoczynek na powierzchni. Pingwiny przechowują złowione ryby bez trawienia, „zakonserwowane” w żołądku, by zwrócić je po powrocie do rozdziawionego dziobu pisklaka. Tak karmiony intensywnie młody, nabiera dużych zapasów tkanki tłuszczowej podczas dwóch miesięcy letnich, aby móc przetrwać zimę, kiedy to rodzice mogą być nieobecni podczas wielu tygodni. Żeby rozpoznać swojego potomka stłoczonego w żłobku, rodzic wydaje swój charakterystyczny okrzyk, maszerując szybko w pobliżu. To pisklak rozpoznaje natychmiast głos rodzica i wybiega za nim z rozdziawionym dziobem. Ponieważ wykluwanie się pisklaków przypada na okres od początku stycznia do marca, młode, które przyszły na świat wcześniej, mają więcej czasu na otłuszczenie i przetrwanie zimy, zgromadzając więcej zapasów energetycznych. Między majem i wrześniem dokarmianie staje się coraz rzadsze, pingwiny muszą szukać pożywienia coraz dalej od wyspy, bardziej na południe. Pisklę może być zostawione samemu sobie przez parę miesięcy w „żłobku”. Duży może przetrwać ponad cztery miesiące, mały pisklak – nie przetrwa zimy. Na wiosnę rodzice wracają, by znów dokarmiać swego potomka, który uzyska w końcu ostateczne „królewskie” szaty około grudnia, więc po jedenastu miesiącach od wyklucia. Teraz będzie mógł w końcu wyruszyć na morze, osiągając wiek rozrodczy po trzech latach. Jego szczęśliwi rodzice mogą teraz skorzystać z trzy- miesięcznych „wakacji”. Na koniec lata składają znowu jajo, ale ten pisklak będzie miał dużo mniejsze szanse przeżycia zimy.

Cykl rozrodczy pingwinów królewskich trwa szesnaście miesięcy, więc pingwinia para wychowuje dwa pisklaki w ciągu trzech lat, ale praktyczne szanse na przeżycie ma tylko jeden.

iceberg-329852

.Siedzę wpatrując się w scenki rodzajowe z życia pingwinów. Czas jakby się zatrzymał, świat zewnętrzny zniknął razem z całą swoją pędzącą cywilizacją. Jest tylko ta kolonia osadzona w ożywionej słońcem scenerii górsko-lodowo-morskiej. Wtapiam się w otoczenie. Pingwiny przechodzą na wyciągnięcie ręki, prawie ignorując, a może akceptując, moją obecność. Maluchy podchodzą ciekawsko łypiąc oczami. Z trudem hamuję chęć pogłaskania puchatego pisklaka.

Natomiast nad plażą wisi ciągłe zagrożenie od strony olbrzymich petrelców, czy licznych pochwodziobów czy też wydrzyków, czyhających na łatwy łup. Znane też jako padlinożercy, nie gardzą one jajem, czy bezbronnym, osłabionym pisklakiem w chwili nieuwagi rodzicielskiej. Wszędobylska, natrętna, żarłoczna obecność. Właśnie jeden pochwodziób próbuje dziobem mojego kalosza. Uff, na szczęście nie przypadł mu do gustu.

Georgia5

.Niestety, czas powrotu na Selmę.

Ruszamy w stronę Gold Harbor. Zatoka ta leży u podnóża drugiego łańcucha górskiego Salvesen tworząc rodzaj amfiteatru wiszących lodowców, z pionowymi klifami wychodzącymi prosto z morza i śnieżnobiałe szczyty górskie. Oczywiście plaża pocięta strumykami spływającymi do morza, przechodząca w równinę porośniętą tussakiem ograniczoną przez moreny boczne. Problem z wylądowaniem: lekka fala przybojowa, ale przede wszystkim żywa bariera nie do przebycia złożona ze słoni morskich. Ilości przechodzące ludzkie pojęcie.

Lądujemy w końcu na północnym krańcu plaży. Aby nie za bardzo się zbliżać do słoni morskich na plaży, wybieramy drogę przez labirynt tussaca. Kolejny problem: uchatki antarktyczne (Arctocephalus gazella). Właśnie zaczyna się ich sezon. Potrafią być agresywne w stosunku do ludzi, a mając masę około 200 kg, ostre zęby i umiejętność szybkiego przemieszczania się, mogą robić (i robią) duże wrażenie. Samce posiadają haremy, mniej liczne, co prawda niż słonie morskie, ale dochodzące do piętnastu samic. Po urodzeniu małej uchatki, matka już po paru dniach jest na nowo zapłodniona przez szefa haremu. Naprzemiennie wyrusza na poszukiwanie w morzu pożywienia, wracając na ląd, by karmić młode, aż do czwartego miesiąca życia. Ich głównym pożywieniem jest kryl. Nurkując mogą one osiągnąć głębokość 150 metrów, ale średnio docierają do 50 metrów głębokości. Liczebność ich ciągle wzrasta. Ze stanu prawie wyginięcia w dziewiętnastym wieku wskutek działalności łowców fok, ze względu na popyt na focze futra, aktualnie ich populacja jest oceniana na ponad trzy miliony. Na szczęście jesteśmy tu wcześnie, dopiero pierwsze uchatki zaczęły tutaj docierać. Jeszcze nie ma młodych. Staram się je omijać wielkim łukiem, ale nie jest łatwo je wszystkie ominąć.

Kawałek dalej napotykam pingwiny białobrewe (Pygoscelis papua). Są one mniejsze od królewskich (76-81 cm), ważą miedzy 4,5 do 8,5 kg. Odziane w czarne „fraki”, białe „koszule”, pomarańczowy dziób, czarny na końcu, i przede wszystkim trójkątne białe plamki („brwi” stąd polska nazwa) na skroniach, łapki bladoróżowe. Należą do najszybszych pływaków pośród pingwinów, osiągając prędkość pod wodą do 35 km/godzinę. Nie udaje mi się wypatrzyć, czy już są jaja, zwyczajowo dwa na parę.

Dalej wkraczam do kolonii pingwinów królewskich. Jest tutaj wyjątkowo dużo zeszłorocznych brązowo-puchatych pisklaków. I jak zwykle bardzo ciekawskich. Przezabawne.

Słońce pomału chyli się ku zachodowi. Szkoda, mogłabym tu spędzić wiele godzin obserwując te stworzenia. Pora jednak wracać. Oczywiście nie bez emocji, gdy trzeba się przedrzeć przez barierę słoni morskich, żeby dotrzeć do pontonu. One są naprawdę imponująco duże.

Zostajemy tu na kotwicy na noc. Towarzyszą nam nieprzerwanie hałaśliwe nawoływania z lądu.

LQ2A1408

.Płyniemy. Wiatr mamy przeciwny, ciemno, zacina śniegiem. Lodowato. Wytężone wszystkie zmysły, wspomagając radar, wyszukując gór lodowych. Napięcie jest namacalne.

Ale każdy z nas wywozi w sercu swoją Georgię. Niezapomniane wspomnienia i wrażenia z tej wyjątkowej wyspy, jej surowego górsko-lodowego piękna, w nieustannym starciu z oceanem i porywisto-humorzastym wiatrem gnającym fantasmagoryczne chmury…

Moja-Georgia-okładka-2

Jej mieszkańców, w ciągłej walce o przetrwanie w tych trudnych warunkach. Natury, pięknej, lecz jakże bezwzględnej, a zarazem tak wrażliwej. Jej równowaga wydaje się bardzo chwiejna, wręcz zagrożona od momentu jej odkrycia przez naszą cywilizację.

Ocalić i przywrócić jej pierwotne oblicze jest naszym obowiązkiem. To jest nasza Georgia.

Małgorzata Truchan-Graczyk
Fragmenty książki „Moja? Nasza Georgia”, Wyd. Fundacja Przyrodnicza „Pro Natura”. POLECAMY: [LINK].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 sierpnia 2016
Fot.Krzysztof Konieczny, Martin Fuchs,